177839.fb2
Pędziliśmy autostradą.
Jak najdalej od stacji benzynowej, gdzie hinduski sprzedawca leżał twarzą na rozłożonej gazecie – był Hindusem, nie Sikhem, i tak naprawdę nie miał czerwonego turbanu, przynajmniej dopóki ktoś nie wpakował mu kuli w głowę.
W łazience sprawy przedstawiały się inaczej. Krew, która nie miała w co wsiąknąć, pokrywała całą podłogę i część stłuczonego łazienkowego lustra. Na podłodze leżały kawałki szkła.
Wśród nich z pewnością ten, którego hydraulik użył, żeby odciąć Dennisowi język.
Przejechaliśmy zaledwie trzy kilometry, gdy po lewej stronie nagle wyrósł jak spod ziemi budynek, zupełnie jak gdyby Bóg chciał powiedzieć: pamiętasz o mnie, ja pamiętam o tobie.
Szpital dla weteranów nr 138.
Tak po prostu.
Wyglądał na bardzo stary i bardziej przypominał arsenał -zbudowany z kamienia, otoczony wieżyczkami. Ale był to szpital,
z lekarzami, pielęgniarkami i lekarstwami, a Dennis właśnie wykrwawiał się na śmierć.
Przejeżdżając przez bramę, zauważyłem zakratowane okna na ostatnim piętrze.
Podjechałem pod główne wejście, wyciągnąłem Dennisa z samochodu i prawie wniosłem go do środka. Wtedy właśnie zobaczyła go pielęgniarka z izby przyjęć i powiedziała:
– Panie Flaherty, gdzie, u diabła, się pan podziewał?
Nie najgorzej.
Znaleźliśmy nasz szpital.
– W porządku – powiedział major DeCola, ostrzyżony na jeża chirurg, gdy w końcu lekarze zatamowali krwawienie. Ze wszystkich części ciała język jest najbardziej ukrwiony. – Co mu się, do diabła, stało?
– Ktoś go zaatakował – powiedziałem.
Siedzieliśmy w poczekalni, gdzie stały krzesła, stoły i dwa prawie puste automaty z przekąskami.
– Nie chrzań, Sherlocku – powiedział DeCola. – Kto?
– Nie wiem. Był w toalecie na stacji benzynowej kilka kilometrów stąd i ktoś go tam dopadł.
Pominąłem część o zamordowanym właścicielu stacji benzynowej.
Dlaczego?
Bo został zastrzelony z mojego rewolweru.
Znajdą w jego głowie pocisk kaliber trzydzieści osiem.
Wiedziałem o tym.
Morderstwa nie dało się długo zachować w tajemnicy -było prawdopodobne, że ktoś, kto wszedł do sklepu z zamiarem kupienia paczki papierosów, znalazł już zesztywniałe ciało.
Ćwiczyłem w myślach wersję dla policji. Zamierzałem powiedzieć, że spałem za budynkiem, a potem usłyszałem krzyk Dennisa i znalazłem go z odciętym językiem. To wszystko.
Okazja nadarzyła się już jakieś pół godziny później. Do poczekalni weszło dwóch detektywów i policjant.
Wyjaśnili, że wezwał ich major DeCola.
Wiedzieli o martwym Hindusie.
Policjant odpowiedział na wezwanie rozhisteryzowanej kobiety. Podjechała na stację, żeby zatankować, i wybiegła na drogę w jednym bucie na wysokim obcasie.
Przedstawiłem swoje przygotowane zawczasu zeznania.
– Spał pan w samochodzie? – zapytał detektyw Wolfe podejrzliwym tonem. Może dlatego że to ludzie śpiący w samochodach zwykle popełniają przestępstwa w przeciwieństwie do tych, którzy padają ich ofiarą.
– Zgadza się – odpowiedziałem.
Kiedy dodałem, że jestem dziennikarzem, wydawał się jeszcze bardziej skonsternowany.
– Co pan tam robił z panem Flahertym? – zapytał. Swoim wzorowym schludnym wyglądem przypominał bohaterów seriali o wojsku. – Dennis Flaherty był pacjentem tutejszego oddziału psychiatrycznego, prawda? Gdzieś się zawieruszył.
– Tak, przywiozłem go z powrotem.
– Dlaczego?
– Dlaczego?
– Dlaczego pan? Kim pan dla niego jest?
– Przeprowadzałem z nim wywiad w związku z artykułem, który piszę.
– Naprawdę? Z jakim artykułem?
– O weteranach – powiedziałem. – O ich trudnościach z przystosowaniem się po powrocie do domu i problemach, z którymi się borykają.
Nie wiem, dlaczego powiedziałem akurat to, a nie cokolwiek innego. Może z powodu artykułu, który kiedyś napisał Wren. Artykułu, który – jak teraz przypuszczałem – zaprowadził go prosto do większego tematu. Łączyłem punkty. A może dlatego, że hydraulik miał oficjalny dostęp do wyciągów z mojej karty
kredytowej, a ci byli kolejnymi trzema oficjelami.
– No dobrze, a więc obaj spaliście w samochodzie?
– Tak. Dennis nie pamiętał, w jakim był szpitalu, więc jechaliśmy na południe, sprawdzając wszystkie po kolei.
– Nie pamiętał?
– Od czasu do czasu traci kontakt z otoczeniem – wyjaśniłem.
– Uhm. – Detektyw Wolfe zerknął na swojego współpracownika, który próbował dobrać się do ostatniej paczki chipsów, waląc ręką w bok automatu, jakby to był nieskłonny do współpracy podejrzany.
– Więc twierdzi pan, że usłyszał krzyk pana Flaherty'ego – Wolfe odwrócił się – a kiedy pobiegł pan do łazienki, znalazł pan go w tym stanie?
– Tak jest. A potem przyjechaliśmy tutaj.
– Nie wchodził pan do sklepu?
– Nie.
– Nie słyszał pan strzału?
– Nie – powiedziałem. – Ale kto wie, może to właśnie mnie obudziło.
– Kto wie? Pan wie.
– Nie pamiętam, żebym cokolwiek słyszał, po prostu się obudziłem.
– I nie widział pan nikogo, kto wychodziłby z łazienki albo ze sklepu?
– Nie, spałem twardym snem.
– I nie wchodził pan do sklepu?
– Nie. – To pytanie zadał mi już wcześniej.
– Na podłodze leżały dwie paczki… czego, John? – zapytał kolegi.
– Doritos – powiedział John tonem dającym do zrozumienia, że mógłby teraz skorzystać ze swoich uprawnień. Automat uparcie odmawiał wydania paczki chipsów.
– Właśnie – powiedział Wolfe. – Dwie paczki doritos. Ktoś musiał je upuścić, wybiegając ze sklepu, na przykład w panice. Zastanawialiśmy się, kto to mógł być, skoro pan nie wchodził do sklepu.
– Ten, kto zabił właściciela stacji benzynowej? – podsunąłem.
– Pan Patjy był tylko sprzedawcą na nocnej zmianie – poprawił mnie. – Myśli pan, że morderca wziął, wychodząc, dwie paczki doritos, a potem stwierdził, „po co mi, do diabła, te doritos”, i rzucił je na podłogę?
– Może najpierw je wziął – powiedziałem.
– Wszedł tam, żeby kupić doritos, a potem zmienił zdanie i postanowił zamiast tego zastrzelić pana Patjy'ego. I obciąć język pana przyjacielowi.
– Nie wiem – powiedziałem.
– Taak, ja też nie wiem.
– A co z tą kobietą? Może to ona je upuściła?
– Tak, to by miało sens. Tylko że zapytaliśmy ją, a ona powiedziała, że nie. Więc sprawa doritos pozostaje zagadką.
Cisza.
– Zastanawiam się, dlaczego obcięli mu akurat język – powiedział detektyw Wolfe.
Jako ostrzeżenie… siedź cicho…
– Myślę, że będziemy musieli poczekać, aż sam nam to powie – stwierdził Wolfe. – Tylko że on niespecjalnie będzie w stanie mówić, prawda?
– Nie wiem, będzie?
– Lekarz mówi, że nie. Poza tym, tak jak pan powiedział, chwilami się wyłącza. Więc nie będziemy mieli z niego wiele pożytku.
– Brał udział w operacji Pustynna Burza – powiedziałem. – Jest przekonany, że zatruł się oparami z płonących pól naftowych.
– Pewnie tak było. – Detektyw Wolfe się zamyślił. – To była cholerna katastrofa.
– Był pan tam?
– Tak.
– W wojsku? – zapytałem.
– W piechocie. Dlaczego nie wszedł pan do sklepu?
– Słucham?
– Znalazł pan pana Flaherty'ego całego we krwi, z odciętym językiem. Dlaczego nie pobiegł pan do sklepu po pomoc? Albo żeby zadzwonić po pogotowie? Ma pan komórkę?
– Rozładowała mi się – skłamałem.
– Uhm. Więc dlaczego nie skorzystał pan z telefonu w sklepie? Dlaczego pan tam nie pobiegł po pomoc?
– Nie wiem, chyba spanikowałem. Chciałem stamtąd uciec.
– Uhm. Cóż, może zapis z kamery powie nam, co się stało – powiedział, patrząc mi prosto w oczy z niewzruszonym wyrazem twarzy.
A potem dodał:
– Zapomniałem. Cholerne dziadostwo nie działa.
Położyli Dennisa w sali pooperacyjnej obok żołnierza pokrytego bliznami od szrapnela.
– W Iraku tak go załatwili? – zapytał, wskazując na mojego towarzysza.
Siedziałem na krześle obok Dennisa. Był wieczór; fluorescencyjne oświetlenie nad łóżkiem skwiercząc, błyskało na biało i niebiesko, co przypominało mi odległy ostrzał rakietowy.
Zaczynałem myśleć, że jest coś szczególnego w tym szpitalu.
Szpital dla weteranów nr 138 w Oregonie.
– Nie – powiedziałem. – Tutaj, w domu.
– Cholera. Język, tak?
Pokiwałem głową.
– Przekichane. Jego babce się to nie spodoba. Może pozwać armię za uszczerbek w pożyciu małżeńskim. Wiesz, o co mi chodzi. – Wystawił język i poruszył nim.
– Nie sądzę, by można było pozwać armię – powiedziałem.
– Nie można? A, to do dupy ze mnie prawnik.
Nie doczekał się odpowiedzi, więc dodał:
– Tylko się z ciebie nabijam.
Dennis ocknął się jakąś godzinę później.
Musiałem się zdrzemnąć. Obudziło mnie płaczliwe pojękiwanie przypominające miauczenie bezpańskiego kota, który próbuje wprosić się do domu.
To był Dennis.
Nie mógł mówić.
To, co zostało z jego języka, pokrywały szwy.
A usta miał pełne waty.
– Nic nie mów, Dennis. Mam dla ciebie kiepskie wieści, ale mogło być gorzej.
Otworzył szeroko oczy – były zaczerwienione i spuchnięte. Wyglądał jak Chińczyk.
– Boli cię? Pokiwaj głową, jeżeli cię boli, Dennis. Jeżeli wciśniesz ten mały guziczek przy kroplówce, dostaniesz dodatkową dawkę morfiny.
Nie przestawał się we mnie wpatrywać. Znowu spróbował coś powiedzieć.
– Ten, kto cię zaatakował, obciął ci język, Dennis. Nie cały, ale sporą część. Nie jestem pewien, co to oznacza, jeśli chodzi o… mówienie. Nie wiem. Rozumiesz?
Nie odpowiedział.
Zaczął się rozglądać, jakby czegoś szukał.
– Pamiętasz, co się stało, Dennis? Pamiętasz, kto cię napadł?
Teraz szukał czegoś innego – swojego języka. Przełykał gwałtownie, próbując go znaleźć, a potem wkładał do ust drżące palce, próbując dotknąć czegoś, czego tam już nie było. Płakał.
– Nie wkładaj tam palców, Dennis, masz założone szwy.
Zamknął oczy, jęknął i walnął głową o poduszkę.
Wyjrzałem przez brudne szpitalne okno. Gałąź jakiegoś drzewa stukała o szybę, jakby próbując dostać się do środka.
Poczekałem, aż Dennis się uspokoił i przestał uderzać głową o łóżko.
– Czy mógłbyś pisać na kartce odpowiedzi na moje pytania?
Wpatrywał się w sufit.
– Tylko kilka pytań, Dennis.
Na nocnym stoliku leżał ogryziony ołówek. Podniosłem go i włożyłem mu do ręki. Nie chwycił go zdecydowanie, ale też i nie upuścił. W korytarzu znalazłem porzucony numer „Oregonian”. Wydarłem z niego całostronicową reklamę najlepszego w Oregonie dealera używanych samochodów i włożyłem do jego drugiej ręki.
Wlepił w nią swoje puste spojrzenie i zapisał coś nierównymi, dziecinnymi kulfonami.
„Dlaczego?”
– Nie wiem, Dennis.
„Dlaczego?”, powtórzył.
„Dlaczego… dlaczego… dlaczego…” wciąż od nowa jak dziecko, które nie przestanie, dopóki nie dostanie odpowiedzi: dlaczego niebo jest niebieskie… dlaczego ptaki latają… Dlaczego ktoś odciął mój pieprzony język?
– Jak wyglądał człowiek, który ci to zrobił?
Pokręcił głową. Przycisnął magiczny przycisk na kroplówce z morfiną.
– Czy wyglądał dziwnie? Jak gdyby nie miał rysów twarzy?
Zamrugał przymkniętymi oczami.
„Śpiący”, nabazgrał.
– Czy tak wyglądał, Dennis?
„Śpiący”.
– Jasne, to morfina.
Zapytałem jeszcze raz, ale tym razem nawet nie starał się odpowiedzieć.
Odpływał. Patrzyłem, jak zasypia. A raczej jak próbuje zasnąć.
Powieki opadały mii powoli, a potem nagle otwierał szeroko oczy, jak gdyby zobaczył coś, co przeraziło go na śmierć. Łazienkę i hydraulika zbliżającego się z kawałkiem szkła.
Po chwili znowu podniósł ołówek.
„Opowiedz mi coś”, napisał.
– Co?
„Bajkę na dobranoc”.
– Nie znam żadnych bajek na dobranoc, Dennis.
„Śpiący”.
– Dobrze, w takim razie prześpij się.
„Boję się. Opowiedz”.
– Słuchaj, Dennis…
„Mamo”.
– Twoja mama jest w Iowa. Ja jestem Tom. Jesteś w szpitalu.
„Bajkę”.
– Nie znam żadnych bajek, Dennis.
– No dalej, człowieku, opowiedz mu bajkę. – Żołnierz się obudził i dołączył do Dennisa. – Biedak nie ma języka. Nie znasz żadnej bajki na dobranoc?
– Nie.
– Daj spokój, a o Czerwonym Kapturku? Każdy to zna.
Dennis otworzył oczy i utkwił we mnie wzrok.
– No dobrze – powiedziałem. – Znam jedną historyjkę. Prawdziwą.
– Dawaj – powiedział żołnierz.
– To historyjka o duchach.
– Myślałem, że miała być prawdziwa.
– Bo jest.
– Słyszałeś, Dennis? Prawdziwa historia o duchach.
– Byli sobie ci ludzie – zacząłem. – Ci lekarze…
– Kiedy? – przerwał mi żołnierz. – Kiedy sobie byli? Teraz?
– Nie – odpowiedziałem. – Nie teraz, w 1945.