177839.fb2 W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 44

W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 44

ROZDZIAŁ 42

Pierwszego dnia po przyjeździe zebrali się w świątyni Gokoku.

Trochę dlatego że wszystko obrosło już w legendę. Nie zaskoczyło ich to: kiedy świat opanowały czary, nie można się obejść bez bożków i totemów.

Wpatrywali się w granitowe nagrobki i byli przekonani, że widzą cienie wypalone w kamieniu. Rzeczywiście, jeśli się zmrużyło oczy i patrzyło wystarczająco długo, w odpowiednim świetle można było zobaczyć cienie łudzi.

Duchów.

Były też inne cienie. Na dachu siedziby Izby Handlowej, odbite na wieży budynku Kompanii Energetycznej Chugoku i dwa na jedynej ocalałej ścianie świątyni. To właśnie cienie na nagrobkach zawładnęły wyobraźnią na skałę masową. Dlaczego nie? Ta wyobraźnia została wypaczona, przekroczyła dotychczasowe granice pojmowania.

Miesiąc wcześniej to miasto było tętniącym życiem ośrodkiem wojskowym i przemysłowym zamieszkanym przez trzysta tysięcy ludzi.

Teraz pozostało w nim sześć budynków.

To, czego od razu nie zmiotła fala uderzeniowa, pochłonął ogień. Liczba mieszkańców zmalała o dwie trzecie – nie od razu, lecz w kolejnych, przerażających etapach, które dopiero teraz dawały znać o sobie, chociaż ciągle jeszcze nie pozwalały się do końca zrozumieć.

Stanęli oko w oko z czarną magią czy może raczej na skraju przepaści, bo przed nimi rozciągała się otchłań – próżnia w ówczesnym stanie wiedzy.

Przyjechali, aby ją wypełnić.

Niektórzy byli wcześniej w Nowym Meksyku, gdzie przyglądali się nieufnie technikom, naukowcom i robotnikom bezpośrednio zaangażowanym w prace nad czymś, co nazwano kryptonitem, czyniąc w ten sposób ponurą aluzję do pierwiastka zdolnego pokonać samego Supermana. Wszyscy już wiedzieli, że rzecz jest podstępna. Pozostawało tylko pytanie, jak bardzo.

Oni tymczasem uważali się za zaklinaczy węży próbujących uśpić kobrę, którą Oppenheimer i inni wywabili z koszyka. Tańczyli wokół niej z nadzieją, że ich nie ukąsi.

A może to, z czym mieli do czynienia, bardziej przypominało smoka niż kobrę? Entuzjaści, którzy montowali materiał rozszczepialny w pancerzu bomby, nazywali swoje zajęcie łaskotaniem smoka. Mieli nadzieję, że się nie poparzą, ale jednemu to się przytrafiło – fizykowi o nazwisku Louis Fruton, którego w 1945 roku niespodziewany radioaktywny wybuch ugotował na śmierć.

Kiedy zdetonowali Trinity w punkcie zero, o świcie na niebie rozbłysło miniaturowe słońce, dwa tysiące razy gorętsze niż to, dookoła którego krąży Ziemia. Siedmiotonowa wieża, na której zamocowano bombę, wyparowała. Ziarenka piasku zeszkliły się pod wpływem temperatury. Pierwsza w historii chmura w kształcie grzyba uniosła się do nieba i przyprószyła białym śniegiem miniaturowe postacie wojskowych na dole.

Druga w historii chmura w kształcie grzyba pojawiła się

trzy tygodnie później nad ośrodkiem wojskowym i przemysłowym, jakim była Hiroszima.

Wąż wydostał się z kosza, jego jad krążył już we krwi.

Najpierw zebrali się na Okinawie – lekarze wojskowi z Los Alamos, z Wojskowego Centrum Medycznego im. Waltera Reeda, szpitala w Rochester, a nawet kilku z kliniki Mayo. Porównywali notatki i wertowali istniejącą literaturę. Nie było tego wiele, a informacje, którymi dysponowali, były żałośnie fragmentaryczne. Czekali.

Wojna skończyła się 13 sierpnia, ale do Japonii pozwolono im wjechać dopiero pod koniec września. Czekało tam na nich laboratorium o powierzchni dwudziestu siedmiu kilometrów kwadratowych, a w nim sto sześćdziesiąt tysięcy żywych zwłok do poszturchiwania, macania, prześwietlania, opisywania i analizowania. Przede wszystkim zaś do poddawania obserwacji.

Byli jak biolodzy, którzy badają nieznane dotąd gatunki.

Pierwszych na świecie ludzi, którzy przeżyli.

Jako lekarze widywali już ludzkie ciała uszkodzone na różne sposoby – przez pociski, noże, szrapnele, gazy, trucizny. Tym razem chodziło o coś innego – ciała zbombardowane neutronami, cząstkami beta i promieniami gamma.

Skutki dało się podzielić na trzy wyraźne fazy.

Pierwsza obejmowała zgony, które nastąpiły kilka godzin łub dni po eksplozji.

W tym przypadku trzeba było polegać na obserwacjach zdumionych japońskich lekarzy. Ludzie, którzy z pozoru nie byli ranni, umierali w tajemniczy sposób: w łóżku, podczas jazdy rowerem, upadali na ulicy. Lekarze domyślali się, że promieniowanie gamma spustoszyło ich ciała, niszcząc ściany komórek.

Druga faza ujawniła się jakieś dwa tygodnie po napromieniowaniu.

Ludziom wypadały włosy, dręczyła ich silna biegunka, niekontrolowane dreszcze i napady ponad czterdziestostopniowej

gorączki. Odnotowywano u nich spadek liczby białych krwinek, krwawiły im dziąsła, a otwarte rany zaogniały się i nie chciały goić. Większość tych, u których pojawiły się objawy drugiej fazy choroby popromiennej, umierała.

Nie było im dane doczekać trzeciej fazy, w której organizm próbował wałczyć, gdy białe krwinki mnożyły się gwałtownie, aby sprostać wewnętrznemu wyniszczeniu. Wdawały się infekcje, głównie płuc. Atakowały i przechodziły, ciągnęły się, a potem ustępowały, oszczędzały jednych, zabierając drugich.

Była też oczywiście faza czwarta.

To o niej wciąż debatowali, szeptali i rozmyślali pobudzeni naparstkiem cieplej sake, niezłej japońskiej gorzały, faza, na temat której mogli tylko snuć domysły, ponieważ miała się ujawnić dopiero po latach.

Co potem?

Kiedy odbudowano miasto, kiedy na nagrobkach i na ścianie świątyni wyblakły cienie, kiedy wszyscy wrócili już do domu. Co było dalej?

Mogli tylko zgadywać.

Pojawiły się pierwsze oznaki mutacji genetycznych. Promieniowanie utrzymywało się nie tylko w powietrzu, ale również we krwi.

Obserwowali narodziny dzieci tych, którzy przeżyli.

Noworodki ze zdeformowanymi rękami, bez palców, z rozszczepionymi językami lub z mongolizmem, chociaż tak naprawdę trudno było go stwierdzić u żółtych dzieci, które zawsze wyglądały, jak gdyby miały mongolizm. Potem były przypadki białaczki, zagadkowych, śmiertelnych chorób krwi.

Zaczęła się tymczasowa nieoficjalna kwarantanna.

Sami Japończycy zaczęli unikać ofiar bomby atomowej, które w bolesny sposób przypominały im o narodowej hańbie. Jak gdyby ci poparzeni, pokryci bliznami i zniekształceni ludzie przywodzili na myśl stan ich własnego okaleczonego kraju. Hiroszima i Nagasaki leżały w gruzach, a całe dzielnice

Tokio zamieniły się w zgliszcza zrujnowane zrzucanymi przez B-29 bombami zapalającymi.

Ci, którzy ocaleli – zwani hibakusha – nie byli zdolni do pracy. Ciągle chorowali i brali wolne. Umierali. Nieprzyjemnie było na nich patrzeć.

Nikt nie narzekał, kiedy wojskowi lekarze odizolowali część ocalałych – jeśli w ogóle można było o tych ludziach powiedzieć, że ocaleli. Byli napiętnowani, zatruci, więc zepchnięto ich poza nawias społeczeństwa. „Tak będzie lepiej i dla nas, i dla nich”, myśleli lekarze.

Dzięki temu mogli z bliska obserwować ofiary. Rosły szanse utrzymania ich przy życiu. W każdym razie niektórych. Pobierali im krew, prześwietlali kości, badali stolec. Podczas sekcji zwłok zbierali się gorliwie wokół stołów ciekawi, co zobaczą.

Powoli, tu i tam, zaczęli eksperymentować.

Z początku tylko na ledwie trzymających się przy życiu. Na tych, którzy byli jedną nogą w grobie. Testowano na nich określoną dietę albo całkowicie odmawiano im pożywienia. Bombardowano ich promieniami rentgena, żeby się przekonać, czy można pokonać wroga jego własną bronią.

Wiedzieli, że ta wiedza będzie potrzebna ich krajowi.

Wojna wprawdzie się skończyła, ale pojawił się nowy wróg. Japończycy się ugięli i już kierowali swój nacjonalistyczny zapal na odbudowę gospodarki. Czego nie dalo się powiedzieć o dawnym sojuszniku Ameryki. Sowiecki niedźwiedź wydawał głośne pomruki, pożerając Europę Wschodnią i szykując się do skoku na resztę kontynentu, kiedy tylko pojawi się choćby cień takiej szansy.

Nikt nie miał złudzeń.

Hiroszima i Nagasaki to tylko pierwsze salwy w wojnie nowego rodzaju.

Która na razie była zimna, ale w każdej chwili mogło zrobić się gorąco.

Należało się dowiedzieć, co zrobić, kiedy dym opadnie, a dala milionów ofiar – bo byłyby ich miliony – zostaną zabrane z ruin.

Potrzebowali odpowiedzi.

Stali się niewrażliwi. To nie było trudne, zważywszy, że mieli do czynienia z ludźmi, którzy zadali nam cios w plecy w Pearl Harbor i zasiali półwysep Bataan ciałami amerykańskich żołnierzy.

Jeśli postępowali ze swoimi pacjentami w sposób zimny i wyrachowany, jeśli zaczęli traktować ich jak króliki doświadczalne, a nie żywe, czujące istoty ludzkie, to było zrozumiałe. Robili to dla dobra kraju. Dla rozwoju nauki.

Takie eksperymenty mogą się wydawać sprzeczne z amerykańskimi ideałami.

Ale nie wtedy, gdy patrzy się perspektywicznie. Nie wtedy.

Zasługiwali na medale.

Dzięki ich badaniom miały powstać procedury, podręczniki przetrwania w epoce nuklearnej.

Nawet gdy lekarze wrócili już do domu i oficjalnie zakończył się program badań w Hiroszimie, eksperymenty trwały.

Specjalne rozkazy biegły specjalnymi kanałami do specjalnych miejsc.

Tym razem królikami doświadczalnymi nie byli ludzie z dalekiego kraju.

Nie.

Znaleziono króliki bliżej domu.

Byli nimi na przykład niezrównoważeni emocjonalnie chłopcy z domu dziecka w Rochester.

Lekarze założyli tam chłopięcy „klub naukowy”.

Wszyscy chcieli do niego należeć.

W końcu poza wyplataniem koszy nie mieli zbyt wiele do roboty. Tyle że w rzeczywistości nie wszyscy chłopcy byli niezrównoważeni. Niektórzy zostali porzuceni przez niezdolnych ich utrzymać rodziców. W klubie naukowym mogli grać w baseball. Dostali prawdziwe piłki, skórzane rękawice i kije.

Dawano im coś jeszcze.

Owsiankę zaprawioną radioaktywnymi izotopami.

Codziennie na śniadanie.

Każdy musiał zjeść owsiankę do końca, jeśli chciał zostać w klubie. Bez wyjątku.

Były jeszcze ciężarne kobiety w szpitalu uniwersyteckim Vanderbilta.

Te, którym podawano specjalny „koktajl”.

„Co jest w środku?”, pytały kobiety w pierwszym, piątym, dziewiątym miesiącu ciąży.

„Witaminy – mówiono im. – Witaminy, które wzmocnią ciebie i twoje dziecko”.

W tych koktajlach nie było żadnych witamin.

Tylko promieniowanie wycelowane prosto w ich potomstwo.

„Wypij to”.

I był jeszcze pewien szpital na zachodzie.

Marymount Central.

Gdzie trzystu dwudziestu wybranym pacjentom podawano dożylnie pluton.

Niektórzy mieli raka.

Niektórzy nie mieli.

Niektórzy byli umierający.

Ale większość nie.

To nie miało znaczenia.

I tak wszyscy byli skazani na śmierć.

Wówczas lekarze wojskowi należeli już do nowo powstałej Komisji Energii Atomowej, którą potem włączono do Departamentu Energii. Tego samego, którego dyrektor wiele lat później przeprosił za „chore działania”. Ale dla tych lekarzy otrzymany w czasie wojny przydomek stanowił tajną odznakę honorową. Jeszcze pięćdziesiąt lat później mówili o sobie, używając trzech cyfr.

„499” – odpowiadali zapytani, w którym pułku służyli.

W 499. Batalionie Medycznym.