177839.fb2
Wjechałem windą na najwyższe piętro.
To z kratami w oknach.
Gdy tylko otworzyły się drzwi, poczułem to. Powietrze wydawało się gęste, aż ciężko było oddychać. Czułem się, jakbym szedł z ciężarkami przy kostkach.
Może sprawiały to grube metalowe drzwi do holu, chociaż hol to chyba za dużo powiedziane, ponieważ pomieszczenie nie wydawało się służyć żadnemu wyraźnemu celowi. Nie było krzeseł ani recepcji, tylko pusta przestrzeń pomiędzy windą i zamkniętymi drzwiami. Na ścianie wisiał interkom.
Zadzwoniłem.
Za metalową kratką w drzwiach pojawiła się jakaś twarz.
Wiem, to brzmi jak sen, który ktoś z trudem sobie przypomina. I tak się właśnie wtedy czułem. Było już po północy, kilka pięter niżej spał odurzony morfiną Dennis.
Zza zamkniętych drzwi dochodziły niezliczone szepty, jak gdyby to była wieża Babel, gdzie w tłumie ludzi każdy mówi własnym językiem zrozumiałym tylko dla niego samego.
– Taa?
Głos należał do czarnego mężczyzny, który gapił się na mnie przez siatkę. Widziałem głównie białka jego oczu.
– Jestem detektyw Wolfe – powiedziałem i machnąłem swoim portfelem w nadziei, że zza siatki jego zawartość będzie równie słabo widoczna jak twarz człowieka po drugiej stronie.
– Tak?
– Przywieziono dziś byłego pacjenta. Został napadnięty na stacji benzynowej niedaleko stąd, pewnie pan o tym słyszał?
– Nie.
– Był pacjentem tutejszego oddziału psychiatrycznego. Dennis Flaherty.
– A, tak, Dennis. Coś słyszałem. Wydłubali mu oczy, co?
– Obcięli język.
– Aha.
– Jest w dość kiepskim stanie. Ten, kto to zrobił, przy okazji zabił sprzedawcę na stacji benzynowej.
– Uhm. Tak?
– Chciałbym się rozejrzeć, jeśli to możliwe.
– Tutaj?
– Tak jest.
– Po co?
– Major DeCola powiedział, że nie ma problemu.
– Jaki major?
– DeCola.
– On jest lekarzem na dole, na…
– Chirurgii.
– Aha. On nie jest psychiatrą. Więc…
– Powiedział, że nie ma problemu.
– Taak. Cóż, mówię tylko…
– Jest majorem – powiedziałem.
– Cholera. No dobrze.
Magiczne słowa.
Drzwi otwierały się elektronicznie – a przynajmniej powinny. Czarnoskóry mężczyzna, który przedstawił się jako Rainey, musiał je w końcu pchnąć.
– Wszystko się tutaj rozpada na pieprzone kawałki – powiedział Rainey.
Może ucieczka wcale nie była dla Dennisa taka trudna, pomyślałem. Może wystarczyło pchnąć drzwi i wiać.
Za drzwiami było małe biurko ze składanym krzesłem, jak się domyśliłem stanowisko Raineya.
Na rozłożonej równiutko jak serwetka gazecie stał styropianowy kubek. Samo pomieszczenie było wielkości toalety z dwiema kabinami. Zapach też był podobny: zwietrzałego moczu i męskiego potu. Zapach zamknięcia.
– Znał pan Dennisa? – zapytałem.
– Tutaj nikogo się nie zna, człowieku. Nie chcesz nikogo znać. Większość z nich nie wie nawet, jak się nazywa.
– On wiedział, jak trafić do wyjścia, prawda?
Rainey zachichotał.
– Jasne, Dennis prysnął.
– Zanim uciekł, napchał sobie kieszenie prochami. Na którym piętrze przechowuje się leki?
– Nie na tym.
Naprzeciwko drzwi, którymi wszedłem, były jeszcze jedne. Jak się domyśliłem, prowadziły na oddział. Do wariatkowa.
– Mogę zobaczyć pokój Dennisa?
– To tylko łóżko, człowieku.
– Jasne. Wszystko jedno.
Wzruszył ramionami, podrapał się po głowie i powiedział:
– Pan jest szefem.
Odnalazł klucz i włożył go do zamka. Drzwi się otworzyły.
Spodziewałem się czegoś gorszego.
To wyglądało jak internat w starej szkole dla chłopców. No dobrze, w starej szkole dla starych chłopców. A jednak byłem zaskoczony. Zwyczajny korytarz z normalnie wyglądającymi drzwiami, które prowadziły do normalnych pokoi z rzędami łóżek.
Kiedy stanęliśmy w drzwiach dawnego pokoju Dennisa, Rainey przyłożył palec do ust.
– Nie hałasuj.
Wątpię, czy moglibyśmy tam komukolwiek przeszkodzić. Pacjenci wiercili się, obracali, mamrotali we śnie. Niektórzy wyglądali, jak gdyby spali z otwartymi oczami.
– Które łóżko należało do Dennisa?
– Zobaczmy… – wyszeptał Rainey. – Tamto. – Wskazał na koniec pokoju. – Chciał być przy oknie, żeby widzieć niebo. Może to z przyzwyczajenia do życia na ulicy.
– Może.
– To tylko puste łóżko, mówiłem.
– Chciałbym rzucić na nie okiem.
– Patrzy pan na nie.
– Chciałbym popatrzeć z bliska.
Rainey wzruszył ramionami.
Przeszliśmy środkiem wzdłuż mamroczących, poruszających się postaci po obu stronach pokoju. Zapach był tu gorszy – kwaśny, przypominający leki.
Cienkie promyki platynowego światła księżycowego rozlewały się na drewnianej podłodze. Prawie się potknąłem o czyjś but.
– To? – zapytałem. Było to ostatnie łóżko, dokładnie pod oknem. Siatka w oknie cięła światło księżyca na małe równiutkie kwadraty.
– Uhm.
Łóżko było pościelone po wojskowemu, szary koc równo naciągnięty, idealnie gładkie rogi. Nad łóżkiem wisiała drewniana półka, ale nic na niej nie leżało.
Usiadłem, próbując sobie wyobrazić, jak to było mieszkać tutaj, wśród innych niezrównoważonych ludzi, którzy kiedyś nosili broń.
– A co z tamtym? – zapytałem.
Chodziło mi o łóżko stojące naprzeciwko posłania Dennisa. Były to jedyne puste łóżka w pokoju.
– Tamto? – powtórzył Rainey. – A, tamto było Benjy'ego.