177839.fb2
„Mieliśmy dziś straszny wypadek za miastem”.
Tak powiedziała sekretarka Hincha. Wróć. Jego asystentka. Polityczna poprawność wtargnęła dwieście czterdzieści sześć kilometrów w głąb kalifornijskiej pustyni. Stewardesy zmieniły się w personel pokładowy, sekretarki w asystentki, a wojska okupacyjne na Bliskim Wschodzie – w obrońców wolności.
To mogło mieć jakiś związek z mijającą właśnie drugą rocznicą mojego przyjazdu do Littleton, w każdym razie kiedy Norma powiedziała „my” – ja też pomyślałem „my”. Tom Valle, niegdyś zamieszkujący Soho, Noho czy inne określane modnymi skrótami dzielnice Nowego Jorku, oficjalnie został prawdziwym littletończykiem.
– Jaki wypadek? – spytałem.
– Miazga na czterdziestce piątce – odpowiedziała. – Boże uchowaj, kula ognia!
Jak na osobę regularnie uczęszczającą do kościoła Norma miała dziwne upodobanie do wzywania imienia Pana Boga nadaremno. Wszystko było skaraniem boskim, dopustem bożym, niech Bóg broni, Boże dopomóż albo Bóg jeden wie.
– Och, Boże – powiedziała. – Można tylko zgadywać, ile osób było w tym samochodzie.
Wiadomość przekazał szeryf, domyślając się, że Hinch będzie zainteresowany odpowiednio tragicznym wypadkiem samochodowym – krew to temat. Hinch właśnie poszedł na lunch. Druga reporterka Mary-Beth była nieobecna w związku z zaawansowaną ciążą i przychodziła do pracy tylko wtedy, gdy nie mogła już patrzeć, jak jej bezrobotny mąż opróżnia kolejne butelki piwa. W przeciwnym razie nie pojawiała się. Był jeszcze praktykant z Pepperdine University, ale gdzieś zniknął.
– Może powinienem tam pojechać.
Norma, która w końcu nie była redaktorem naczelnym, tylko jego asystentką, wzruszyła ramionami. Tym razem zabrałem aparat.
Nie lubiłem wypadków. Niektórzy lubią.
Podnieca ich zapach krwi, aura śmierci, a może po prostu ulga, że to przytrafiło się komuś innemu.
Rzecz w tym, że ja czułem się jak ten ktoś inny.
Jak pechowa ofiara wypadku samochodowego. Myśl, że to ja prowadziłem, że spokojnie trzymając kierownicę, zjechałem prosto w przepaść, w żaden sposób nie zmniejszała nieprzyjemnego współczucia, które budził we mnie widok rozbitego samochodu.
Norma miała rację z tą kulą ognia.
Samochód jeszcze się tlił. Wyglądał jak kawałek węgla drzewnego, który wypadł z ogrodowego grilla.
Na poboczu dwupasmówki stały wóz strażacki, radiowóz i ambulans. Rzucał się w oczy jeszcze jeden samochód, ciemnozielony sable. Miał kompletnie zgnieciony przód. Mężczyzna, który – jak się domyśliłem – był kierowcą, stał oparty o drzwi, z twarzą w dłoniach. Wszyscy jakby na coś czekali.
Zawołał mnie szeryf Swenson.
– Hej, Lucas – powiedział.
Już wyjaśniam.
Chodzi o Lucasa McCaina – postać, w którą Chuck Connors wcielił się w Człowieku z karabinem. Po Człowieku z karabinem Chuck zaczął serial Napiętnowany, w którym grał żołnierza Północy podejrzanego o dezercję z pola bitwy pod Bull Run i w związku z tym na zawsze uznanego za tchórza. Włóczył się od miasta do miasta, gdzie pomimo bezinteresownych aktów heroizmu ktoś zawsze odkrywał jego prawdziwą tożsamość. A mogłoby się wydawać, że na Dzikim Zachodzie nie było to takie łatwe.
W każdym razie nie tak łatwe jak na dzisiejszym Zachodzie.
Szeryf Swenson mnie przejrzał.
A ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, jak miał na imię bohater Napiętnowanego, postanowił nazywać mnie Lucasem*.
* Bohaterem Napiętnowanego był James McCord (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Lepsze to niż „kłamca”.
– Witam, szeryfie.
Szeryf Swenson nie wyglądał na małomiasteczkowego szeryfa. Może dlatego, że zanim zbiegł na emeryturę do Littleton, przez dwadzieścia lat pracował w policji w Los Angeles. Wciąż jeszcze miał dobrze tam widzianą kwadratową szczękę, włosy obcięte na jeża i posturę regularnego bywalca siłowni. Wzbudzał respekt, który musiał sprawiać, że niejeden przestępca wyśpiewał wszystko, zanim Swenson sięgnął po paralizator.
Dzisiaj wydawał się jakiś nieobecny.
Może zahipnotyzowały go tańczące płomienie. Miał minę kogoś, kto zbyt długo wpatrywał się w kominek.
Poza płonącym samochodem było coś jeszcze, o czym warto wspomnieć. Coś, czego istnienia nikt przez grzeczność nie przyjmował do wiadomości, tak jak nie przyjmuje się do wiadomości istnienia bezdomnego krewnego, który jakimś sposobem dostał się na rodzinny zjazd.
Każdy, kto miał kiedyś okazję czuć swąd spalonych zwłok, wie, że to zapach, który kojarzy się z mieszaniną miodu, smoły i pieczonych ziemniaków – jeden z najgorszych zapachów na świecie.
– Ilu było w środku? – spytałem szeryfa.
– A, wymyśl coś – powiedział po chwili. Podejrzewam, że powiedział to pół żartem, pół serio. Tak samo było z moim przezwiskiem.
– Dobra. A gdybym chciał być rzetelny?
Obejrzałem się na drugiego kierowcę ciągle ukrywającego twarz w dłoniach, jak gdyby nie chciał otwierać oczu. Kiedy mechanik skomentował później żałosny stan jego samochodu, odpowiedział: „trzeba było widzieć tego drugiego”.
– Jak to się stało?
– Chodzi ci o to, jak doszło do wypadku? – spytał szeryf.
– Tak.
– Szybko.
– Jasne. Ale kto uderzył w kogo?
– Ten jechał na południe – zaczął szeryf, wskazując na człowieka kryjącego twarz w dłoniach – a tamten na północ. – Pokazał na dymiący wrak. – Pojazd jadący na północ zniosło na lewy pas. Tak w każdym razie to wyglądało w relacji jedynego świadka.
– Którego?
– Jedynego, który przeżył.
– Mogę z nim porozmawiać?
– Nie wiem. Możesz?
– Byłoby miło.
– No to miłej zabawy.
Podszedłem do pogniecionego sable'a. Facet podniósł głowę. Miał na twarzy ten cień – widuje się go na twarzach ludzi, którzy właśnie uniknęli śmierci. W jego oczach można było dostrzec przerażającą świadomość idiotycznej kruchości ludzkiego życia. Poruszał się jak na zwolnionym filmie, który ktoś co chwilę przerywa. Jakby jego ciało było zrobione z drogiej, kruchej porcelany.
– Dzień dobry. Tom Valle z „Littleton Journal”. Czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać?
– Hę?
– Jestem z gazety. Chciałem tylko zadać panu kilka pytań.
– Z gazety?
– Tak jest.
– Chyba nie mam ochoty rozmawiać. Jestem… wie pan…
Tak, wiedziałem. Ale były też inne zasady mojego zawodu, może niezupełnie szlachetne. Na przykład ta, która mówi, że musisz zdobyć temat. Nawet jeśli jest nim jedna z tych osobistych tragedii, które składają się na większość wiadomości w dzisiejszych czasach. Wiadomo, o czym mówię: zamordowane żony, zaginione dzieci, zakładnicy, którym odcięto głowy – jest tego sporo wokół nas.
To proste. Nawet jeżeli ktoś nie ma ochoty rozmawiać, ty musisz mieć ochotę pytać.
– Rozumiem, że zniosło go na lewy pas – powiedziałem.
Pokiwał głową.
– A potem… mmm, jak pan się nazywa? Proszę powoli, żebym nie przekręcił.
– Crannell. Ed Crannell, przez dwa „l”.
Zanotowałem pilnie. Zawsze rezygnowałem z dyktafonu na rzecz notatek, które wydają się bardziej namacalne. Być może żywiłem instynktowny wstręt do niezmienności zapisu na taśmie – nawet na samym początku, jeszcze zanim zacząłem koloryzować.
– Mówił pan, że skąd pan jest, panie Crannell? – Stara sztuczka: tak sformułować pytanie, jak gdyby odpowiedź na nie padła już wcześniej.
– Z Cleveland – odpowiedział.
– Tego z Ohio?
Pokiwał głową.
– Daleko stąd.
– Jestem przedstawicielem handlowym. Branża farmaceutyczna.
– Samochód pewnie z wypożyczalni?
Skrzywił się, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Może zaryzykował i zrezygnował z pełnego ubezpieczenia.
– Więc wjechał na pana, zjechał na pana pas, zgadza się? – Na tym odcinku drogi numer czterdzieści pięć nie było ani jednego zakrętu. Tylko monotonna, jak rysowana od linijki, prosta.
Crannell pokiwał głową.
– W ostatniej chwili nacisnąłem klakson. On zaczął hamować… chyba nie zdążył zjechać… – Błądził wzrokiem po szeroko pojętych okolicach swoich zakurzonych butów i powoli kręcił głową. – Jezu…
– Zbadali pana, panie Crannell? Nic panu nie jest?
Pokiwał głową.
– Miałem zapięte pasy. Powiedzieli, że miałem szczęście.
– No tak.
Swenson węszył wokół wraku. Dorodne płatki sadzy wirowały w powietrzu jak mole. Ogień prawie się wypalił – chyba strażacy spryskali auto pianą gaśniczą.
– Jakiś pomysł, dlaczego go zniosło? Dlaczego zjechał na lewy pas? Może zasnął?
Crannell przez chwilę wyglądał, jak gdyby się nad tym zastanawiał, w końcu pokręcił głową.
– Chyba nie. Naprawdę nie wiem.
– No dobrze. Dziękuję panu.
Odszedłem kawałek dalej i pstryknąłem kilka zdjęć. Czarny samochód, purpurowe niebo, szeryf w białej koszuli, zielone kaktusy. Gdyby „Littleton Journal” ukazywał się w kolorze, to naprawdę byłoby coś.
Z drugiej strony czarno-białe zdjęcie było chyba bardziej odpowiednie. Kiedy następnego dnia zobaczyłem je na pierwszej stronie, doszedłem do wniosku, że oddaje odwieczny kontrast między życiem i śmiercią.