177839.fb2
Przede wszystkim chodziło o Karabolkę – jedno słowo. Benjy był kiepski z ortografii. Widocznie dla niego brzmiało to jak nazwisko.
A w rzeczywistości było nazwą – piekła na ziemi, czyśćca, wielkiej wpadki.
Nazwą rosyjskiego miasta.
Które nigdy nie pojawiło się na mapie.
Żadnej.
Na ani jednej.
Można go było szukać i szukać, i nigdy nie znaleźć. Nie istniało dla kartografów, nie figurowało w żadnej encyklopedii.
Nikt nie śmiał pisnąć słówka.
Zostało zbudowane na Uralu przez żywe szkielety z łagrów. To były jego pierwsze ofiary: kiedy zabił je głód, gruźlica i kary cielesne, wrzucano je do otwartych dołów i posypywano wapnem. Podczas drugiej wojny światowej podobnie obchodzili się z Rosjanami naziści.
To bezimienne miasto miało służyć jednemu celowi i jedynemu bogu.
Wielkiemu bóstwu o imieniu Pluton.
Nikomu więcej.
Podążało w jedynym możliwym kierunku jak koń w kieracie, jak kozioł ofiarny.
Nieślubne dziecko matuszki Rosji.
Nie miało imienia, było Tajne, przez duże T.
Jak tajne laboratorium, w którym masowo produkowano tajny pluton.
Z pomocą tajnej siły roboczej wrzucano tajne radioaktywne odpady do tajnych zbiorników.
Tajna policja obserwowała ponad osiemdziesiąt tysięcy jego mieszkańców.
Co zdradziło istnienie miasta?
Dym.
Dużo, dużo dymu.
Długie, grube smugi jak warkocze.
Tak to wyglądało dla mieszkańców Karabolki.
Głównie Tatarów stanowiących składnik etnicznej zupy, którą Stalin lubił mieszać od czasu do czasu, zbierając tłuszcz z jej powierzchni i rzucając go gdzieś na Syberię.
Tatarzy powychodzili ze swoich domów i przyglądali się czarnym kłębom niesionym przez wiatr ponad linią drzew.
Myśleli, że to pożar lasu.
Potężny, przerażający pożar lasu.
Ale tylko pożar.
Nie wiedzieli, co działo się naprawdę, ponieważ tajne miasto było tak tajne, że nie mieli pojęcia o jego istnieniu.
Bladego pojęcia.
Nikt nie sądził, że zaledwie trzydzieści pięć kilometrów dalej w głębokim lesie znajduje się potężne atomowe miasto.
Że pożar lasu nie był pożarem lasu.
Nie mogli wiedzieć, że system chłodzenia tajnego reaktora, zbudowanego w tym mieście, z niewyjaśnionych przyczyn przestał działać.
Że temperatura w wypełnionym radioaktywnym szlamem zbiorniku gwałtownie wzrosła.
Że w końcu wyleciał w powietrze.
Że wybuchł z energią odpowiadającą eksplozji siedemdziesięciu ton trotylu.
Czterech Czarnobyli.
Dziesięciu Hiroszim.
Że siła wybuchu zerwała dach z budynku, w którym znajdował się zbiornik, i wystrzeliła radioaktywne szczątki reaktora na wysokość wielu kilometrów.
Oni wiedzieli tylko o tym, co zobaczyli na własne oczy.
Następnego ranka wszystko było pokryte grubą warstwą czarno-pomarańczowej sadzy.
Wszystko.
Wtedy właśnie pojawił się oddział Armii Czerwonej i otoczył połowę miasta.
Tatarską połowę.
Nikogo nie wpuszczano i nikogo nie wypuszczano.
Bo tak naprawdę były dwie Karabolki: tatarska i rdzennie rosyjska.
Rosjanom powiedziano prawdę. Zostali natychmiast ewakuowani długimi, czarnymi ciężarówkami. Nigdy nie wrócili.
Tatarów okłamano.
Oni zostali.
Były sobie dwie wioski. Jedna, w której zawsze mówiono prawdę. I druga, w której zawsze kłamano.
Do wód gruntowych przedostała się ropa – tak powiedziano Tatarom.
To dlatego wszystkie ich krowy, owce, świnie i konie padły albo ciężko zachorowały.
To dlatego woda z ich studni miała smak metalu.
Dlatego wszystko pokrywały czarno-pomarańczowe sadze.
Dlatego była tam Armia Czerwona.
Ropa naftowa.
Ktoś to musiał posprzątać.
Zostali wybrani do tego zadania.
Żołnierze wyprowadzili ich na pola i kazali gołymi rękami wykopywać z ziemi marchew i ziemniaki, a potem zakopywać w wielkich dołach.
Zaprowadzono ich do opuszczonej już rosyjskiej części Karabolki, żeby zeskrobywali sadze z murów i wyburzali jednoizbowe drewniane domy.
Zabrano ich do stajni i obór, w których panowała dziwna cisza. Wyciągali za ogony martwe zwierzęta i wrzucali je do dołów z wapnem.
Robotnicy w większości byli dziećmi w wieku od ośmiu do jedenastu lat.
Dziewczynki i chłopcy codziennie chodzili na szkolne wycieczki do skażonej strefy.
Zaczęły im krwawić ręce.
Na ich ciałach pojawiły się rany.
Wymiotowali zieloną wydzieliną.
„To nic – mówili żołnierze.
To od ropy. Jak wyczyścicie miasto, wszyscy poczują się lepiej, a choroby znikną.
Bóle głowy i nudności, krwawienia z odbytu i zielone wymioty. Otwarte rany i łysienie. Miną”.
Sprzątanie trwało cały rok.
Śnieg, który spadł następnej zimy, natychmiast stopniał.
Woda ze studni nadal była słonawa i cuchnąca. Miała metalowy posmak.
Miasteczko ogarnął rodzaj śpiączki.
To nie miało znaczenia.
Zostali na miejscu.
Dzieci nadal chodziły na pola, do wymarłych obór i opuszczonych domów.
Później nazwano ich młodymi likwidatorami – dużo później, kiedy sprawy wyszły na jaw.
Dzieci o radioaktywnych rękach. Dzieci potępieńców.
Całe pokolenie, które po prostu wymarło.
Z pięciu tysięcy tatarskich dzieci ostatecznie została niecała setka.
Włączając te nowo narodzone.
Oraz te, które dopiero miały się urodzić, po wielu tygodniach, miesiącach, a nawet latach.
Dzieci niepodobne do żadnych innych na świecie. Które trafiły do wesołych miasteczek albo do słoików jako eksponaty. Jeszcze dziś można je oglądać w Muzeum Embriologii w Czelabińsku.
Zalane formaliną i ustawione rzędami na drewnianych półkach.
Rybie twarze, nogi jaszczurek, oczy piskorzy, ciała pokryte łuskami, nogi zakończone kopytami i psie ogony.
Jakby spełniała się starożytna klątwa.
Jakby w tajnym zbiorniku zamiast radioaktywnego szlamu przechowywano czarnoksięski napój, który został wypluty na niewinnych ludzi.
To była tajemnica.
Sekret, którego nie wolno było wyjawić. Nigdy.
Tylko że…
Czasem, pracując na polach, kopiąc gołymi rękami w ziemi koloru nocy, dzieci słyszały jakiś dźwięk. Dobiegał z wysoka, jakby z nieba. Jak szept Boga na tyle głośny, że mogły go usłyszeć, ale tak cichy, że łatwo było o nim zapomnieć.
A jednak…
Pilnujący ich żołnierze z karabinami chyba nigdy go nie usłyszeli.
Ale one słyszały.
Może szept był skierowany tylko do nich.
Do młodych likwidatorów, którzy wkrótce mieli zostać zlikwidowani. Może miał dotrzeć tylko do ich uszu.
Obietnica.
Przysięga.
Znak, że ktoś widzi ich cierpienie.
I nie zapomni.
Nie.
Bóg widzi wszystko, prawda?
Ktoś ich obserwował.
Ale to nie był Bóg.
To było jedno szklane oko.
Ukryte w brzuchu z aerodynamicznej stali leciało z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę i rejestrowało obrazy w tempie pięćdziesięciu klatek na sekundę. Ktoś robił zdjęcia. Śmigający ponad zasięgiem radarów Ikar w drodze do słońca.
Tajny samolot U-2.
Warto przez chwilę powstrzymać śmiech i przyjrzeć się tej symetrii, dostrzec w niej ironię.
Tajny amerykański samolot podczas tajnego lotu nad tajną radziecką wioską, która właśnie doświadczyła skutków największej w historii tajnej eksplozji.
Nie powiemy, jeżeli wy nie powiecie.
My nie powiemy, ponieważ tajne amerykańskie samoloty nie naruszają radzieckiej przestrzeni powietrznej.
Wy nie powiecie, ponieważ nie produkujecie na masową skalę tajnego plutonu, a on nie wyleciał w powietrze. Nie mordujecie własnych dzieci. Oczywiście, że nie.
Zgoda.
To nie Bóg szeptał do tych dzieci.
To były szepty dwóch wrogów, którzy nie mogli krzyczeć.
Gdy samolot powrócił ze swojej misji, gdy tajny film został już wywołany, przestudiowany, przeanalizowany i rozłożony na czynniki pierwsze, wyciągnięto wszelkie możliwe wnioski.
Gdyby coś miało się kiedyś stać tutaj – nie dlatego, by to było możliwe, ale gdyby… po prostu przygotowujemy się na wszystkie ewentualności, nawet te najbardziej niedorzeczne i zwyczajnie śmieszne – będziemy przygotowani. Będziemy wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Podejmiemy odpowiednie kroki.