177839.fb2 W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 58

W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 58

ROZDZIAŁ 56

Dwa tygodnie temu ponownie włączyłem komórkę.

Wysłałem sygnał wirującym w kosmosie niestrudzonym satelitom, żeby mogły odbić go w kierunku ziemi, gdzie jakiś zmęczony operator z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, FBI albo po prostu z Departamentu Energetyki odbierze go, zrobi wykres i dokona niezbędnych obliczeń, a potem przekaże wyniki zainteresowanym.

Dwa tygodnie temu, kiedy zameldowałem się w pokoju numer cztery.

Jak żyli ludzie przed wynalezieniem Microsoft Worda?

Przed wynalezieniem laptopów, pecetów, kursorów, klawisza „delete”, plików zapasowych, kopiowania i wklejania?

Kiedy nie można było tak po prostu z jednego dokumentu zrobić dwóch? Skopiować, przeciągnąć, skrócić, bez trudu przeredagować?

To jest Dokument Numer Jeden.

Który dotrze we właściwe miejsce lub nie.

Nie mam takich obaw co do Dokumentu Numer Dwa, który jako jedyny został na dysku mojego komputera.

Brzmi bardzo podobnie jak pierwszy, ale nie tak samo. Nie zawiera spostrzeżeń ani wniosków, jest pozbawiony spoiwa. Wracając do teraz już męczącej i zużytej analogii, przypomina rysunek typu „połącz punkty”, w którym nie ma połączeń.

Ale są punkty.

Wszystkie postaci.

Panna Anagram, Sam Savage i Doktor Śmierć we własnej osobie.

Benjy, Bronson, Bailey i inni.

Został napisany w taki sposób, jak oni sobie tego życzyli.

Po to dawali mi wskazówki i jednocześnie zamykali usta. Popuszczali smycz i znów ją skracali. Dlatego mnie zdyskredytowali, zamknęli, a potem wypuścili.

Z tego właśnie powodu.

Przychodzi mi na myśl inne powiedzenie – Stalina lub któregoś z jego sługusów, manipulatorów Karabolki.

Proszę o wybaczenie, jeśli coś przekręcę. Chodziło o historię. „W historii nie jest ważne to, co się stało”, powiedział.

„Ważne, kto ją pisze”.

Ja.

Ja jestem tym, który ją pisze.

Tom Valle.

Miałem opowiedzieć o czymś, o czym nikt nie miał się dowiedzieć.

Zanim opowie to ktoś inny.

Kiedy jakaś historia zostanie raz zdyskredytowana – kiedy się ją wyśmieje i podważy jej wiarygodność – nikt już nie potraktuje jej poważnie. Staje się anegdotą, wchodzi do kanonu teorii spisku, trafia na stos pseudohistorycznych odpadów. Tak było choćby z historią zwolnienia z Gwardii Narodowej pewnego prezydenta. Kiedy grafolodzy zakwestionowali autentyczność przedstawionych w telewizji dokumentów, odszedł gospodarz programu, a szanowana w całym kraju producentka została zwolniona. Potem nie miało już znaczenia, że

zasadnicze informacje okazały się niepodważalne. Całość i tak uznano za śmieć. Stek kłamstw.

Podobny los miał spotkać Dokument Numer Dwa.

Rozprawią się z nim ku uciesze gawiedzi. Zakładając, że ktoś w ogóle zwróci na niego uwagę. Zostanie wyśmiany, skrytykowany, wreszcie napiętnowany. Będą o nim mówić na zajęciach z dziennikarstwa w całym kraju jako o czymś, czego nie należy robić, ku przestrodze każdego reportera żółtodzioba.

Na zawsze będzie się kojarzył z ludźmi, którzy wierzą, że to Lyndon B. Johnson kazał zabić Kennedy'ego, z entuzjastami teorii spiskowych na temat Strefy 51, ze wszystkimi Bailey Kindlon tego świata.

Sęk w tym, że nawet, jeśli ktoś przełknie anagramy i wynajętych aktorów – nawet wtedy będzie musiał zwrócić uwagę na źródło informacji.

Dość gadania.

Tego chcieli.

I to im dam.

Zostawiam dokument w swoim komputerze, otwarty na pierwszej stronie.

Piszę najszybciej, jak potrafię.

A sam wybieram się na spacer.

Zadzwoniłem już do recepcji i powiedziałem, że mogą przysłać tu Luizę, żeby posprzątała. Powiedziałem kierownikowi, że pójdę się przejść, żeby jej nie denerwować. Może za motelem, widziałem tam ścieżkę, prowadzącą na piaszczyste równiny.

Kiedy słyszę jej kroki za drzwiami, jestem już gotowy i właśnie wychodzę.

Może na pół godziny.

Co najmniej.

To wystarczająco długo, by mogli tu wejść, zrobić użytek z umiejętności szybkiego czytania i mniej więcej zorientować się w sytuacji.

Zostawiam na ołtarzu ofiarę, bo mam nadzieję, że w ten sposób udobrucham bogów. Może ominie mnie ich zemsta, jeśli złożę godziwe dary?

Luiza bez słowa mija mnie w drzwiach. Chwilę później stoję już na tarasie w oślepiającym blasku popołudniowego słońca. Pusty parking. Cisza w eterze.

Idę po schodach, powoli pokonując ich chwiejne stopnie.

Nie rozglądam się na boki. A już z całą pewnością nie oglądam się za siebie. Przyjechałem, zrobiłem, co do mnie należy. Teraz patrzę przed siebie.

Idę szybko przez parking, jak skazaniec.

Bo nim właśnie jestem.

W ten czy inny sposób.

Powiedziałem, że piszę swoją ostatnią wolę, i tak było naprawdę. Powiedziałem, że jesteś moim katem, i tak właśnie jest.

W kieszeni na lśniącej płycie mam tekst.

Razem z podrobionym prawem jazdy, które dzięki uprzejmości Luizy zostało wsunięte pod drzwi mojego pokoju jakiś czas po naszej rozmowie o nielegalnych dokumentach. Po tym, jak wcisnąłem jej w dłoń pięćset dolarów.

To tylko prawo jazdy, ale wystarczy na początek.

Tom Valle umrze.

W ten czy inny sposób.

Umrze.

W drugiej kieszeni znajduje się Smith & Wesson.

Na wypadek, gdyby moja ofiara im się nie spodobała. Gdyby jednak woleli martwego autora od żywego. Szalonego reportera, który musiał się zastrzelić na pustyni za trzeciorzędnym motelem. Ostatnim schronieniem kłamcy.

Nie wiem.

Nie potrafię czytać w cudzych myślach.

Będę szedł i szedł bez końca, nie obejrzę się za siebie, dopóki nie usłyszę odgłosu ich kroków, a wtedy będę już wiedział.

Jest gorąco, a pustynia rozciąga się aż do Nevady. Ale czuję się, jakby przez lata otulał mnie chłód. Po raz pierwszy w życiu jest mi ciepło.

Mam tekst w kieszeni, na błyszczącym krążku.

Zabiorę go ze sobą i zobaczymy.

Idę, idę i idę.

Zdaję sobie sprawę z upływu czasu. To całe wieki. Nie chodzi o minuty, lecz o lata, które minęły od czasów Acropolis Diner, Queens, Nowego Jorku, nocnej śnieżycy, „co się stało, Tommy” i kogoś, kto zaglądał mi przez ramię, gdy niepewnie pisałem swoje teksty. Od czasów hot dogów i spacerów w Bryant Parku, i tego okropnego dnia, kiedy zabrakło mi odwagi, żeby wejść do jego biura i coś powiedzieć. Cokolwiek. Tak samo jak wtedy, kiedy prawda nie przeszła mi przez gardło.

W końcu ich słyszę, ale to nie jest odgłos kroków.

Tylko kół.

Silników.

Chyba dwóch jeepów.

Nie ma się czym martwić.

Mam jedną ostatnią tajemnicę.

Jedną.

Wyznaczyłem jeszcze jednego kata.

Wziąłem sobie do serca zasady Wrena i zabezpieczyłem tekst.

Mój dawny szef zaszył się w swoim górskim domku w Putnam County. Jego przygasła, ale wciąż tląca się latarnia może jeszcze wskazywać drogę tym, którzy wierzą, że mamy na tym świecie do zrobienia rzeczy dobre i potrzebne. Jego zniszczoną reputację wciąż jeszcze można uratować, naprawić dawną niesprawiedliwość. Spłacić niebotyczny dług.

Sam prawdopodobnie zdążył już mu to wysłać.

Ktoś zapuka do jego drzwi, a on pokwituje odbiór paczki, potem otworzy ją scyzorykiem. Kiedyś niechętnie go przyjął jako prezent z okazji urodzin, których nie obchodzi.

Zsunie swoje dwuogniskowe okulary na czubek nosa i przeczyta coś, co będzie wyglądało jak pierwsza strona małomiasteczkowej kalifornijskiej gazety. „Littleton Journal”. Gdzie on już słyszał tę nazwę?

Przeczyta ją więcej niż jeden raz. Zobaczy załączoną wiadomość z wyjaśnieniem, dlaczego ta pierwsza strona nigdy nie ujrzała światła dziennego. Aż do tej pory. I zrozumie, że jeszcze nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno. Sam kiedyś mawiał, że nie ma ustawy, która wyznaczałaby granice dla publikacji.

Z pewnością ją zlekceważy.

Z początku.

Przypomni sobie naszą rozmowę telefoniczną i będzie gotów wysłać artykuł pocztą lotniczą do kosza na śmieci. Ale tam jest ten projekt. Będzie musiał go przeanalizować, jakżeby inaczej. Z datą i lokalizacją wypisanymi wyraźnie, czcionką o poważnym, urzędowym wyglądzie. Odszuka Littleton Flats w Internecie. Katastrofę. Tamę. Lloyda Steinera. Szpital dla weteranów nr 138. Jest dziennikarzem. Postąpi jak dziennikarz. Przeprowadzi śledztwo.

Nie da za wygraną, dopóki nie pozna prawdy. Takiej czy innej.

A potem wydobędzie ją na światło dzienne.

Nie z podpisem zhańbionego bajkopisarza – jak był uprzejmy mnie nazwać. Patologicznego kłamcy. Nie. Tekst ukaże się z podpisem szanowanego redaktora, którego jedyną zbrodnią było to, że ja dla niego pracowałem.

Dźwięk silników staje się coraz głośniejszy.

Jeszcze się nie obejrzałem.

Poczekam, aż mnie dogonią.

Dotykam schowanego w kieszeni rewolweru. Pojedynek na pustyni. Twarzą w twarz. Jak wszystkie strzelaniny, które widziałem w telewizji w naszym salonie w Queens.

Może mi się uda. Nigdy nic nie wiadomo.

Tak czy inaczej Tom Valle będzie martwy. Odejdzie w zapomnienie.

Jeśli nie w blasku chwały, to w bladym świetle odkupienia. Wreszcie nauczyłem kłamcę rozumu.

Chwytam za broń. Odwracam się.

Jakieś słowa przelatują mi przez głowę. Coś, co czytano na pogrzebie Jimmy'ego. Nigdy nie zapomniałem o tym tekście, a wiele lat później odszukałem go i zapamiętałem każde słowo. Odpowiednie pożegnanie dla Jimmy'ego, Benjy'ego, Eddiego Bronsona, dla wszystkich dzieci na świecie – tych, które dorosły, i tych, które dorosnąć nie zdążyły. Dla wszystkich, których opłakujemy.

Nawet dla mnie.

„Stoję na brzegu. Okręt obok mnie rozwija białe żagle i niesiony poranną bryzą odpływa w kierunku błękitnego oceanu. Niebawem przypominać będzie białą chmurkę w miejscu, gdzie niebo spotyka się z wodą. I kiedy ktoś u mojego boku mówi:»odpłynął«, ja już wiem, że są jakieś inne oczy, które wypatrują statku, i inne głosy, gotowe z radością zawołać»już płynie!«.

I to właśnie jest umieranie”.

Mam nadzieję, że to prawda.

Mam nadzieję.