177841.fb2
Pies milicyjny, taki doświadczony wilczur, który już niejednego przestępcę posłał za kraty, biegnie za śladem głośno szczekając i wywijając wesoło ogonem. Gdy nagle ślad się urywa, wilczur staje, a ogon mii nieruchomieje. Pies podnosi wysoko łeb i stara się złapać „górny wiatr”. Kiedy i to nie daje efektu, mądry tropiciel znowu z nosem przy ziemi zatacza coraz większe kółka, aby gdzieś dalej odnaleźć zgubiony ślad. Skoro nie może na niego trafić, wilczur wraca na pierwotne miejsce i ponownie zatacza koła, teraz w przeciwnym kierunkuj Wreszcie odnajduje! Wydaje radosny szczek i puszcza się pędem za tropem. Ogon znowu zaczyna się poruszać wahadłowo.
Czasem psisko, niestety, nie odnajdzie zagubionego śladu. Wtedy uznaj? się za pokonanego, siada na tylnych łapach, spuszcza łeb i łypiąc ślepiami na swojego prze wodnika zdaje mu się tłumaczyć:
– To nie moja wina, zrobiłem wszystko, co mogłem.
Oficer dochodzeniowy nie może uznać swojej porażki. Musi stałe szukać zagubionego śladu. Kiedy jednak nić dochodzenia zrywa się, trzeba zaraz motać następną. Któraś z nich okaże się w końcu właściwa i doprowadzi do przestępcy.
Tak też postąpił major Janusz Kaczanowski. Ślad zbrodniarza z ulicy Wilczej urwał się gdzieś na rondzie, na Saskiej Kępie. Trzeba go szukać od nowa. A jeśli nie jego, to innego z bandytów uczestniczących w akcji na bank w Łowiczu.
Oficer milicji jeszcze raz uważnie przesłuchał taśmę magnetofonową z nagranymi zeznaniami Jadwigi Rodzińskiej. Zatrzymał się na fragmencie, w którym była żona Kazimierza Strzelczyka opowiadała, jak herszt bandy po wypiciu paru koniaków pochwalił się, że wiedział o piwnicy, bo pomagał swego czasu jej mężowi przenosić tam meble.
Także i brat Kazimierza, dyrektor Wojciech Strzelczyk, wspominał, że do piwnicy w jego jednorodzinnym domku przywieziono ciężarówką paki pochodzące z przeprowadzki z ulicy Wilczej.
Przecież tej przeprowadzki nie dokonali tylko dwaj ludzie: sam Strzelczyk i jego przyjaciel podający się chełpliwie za przywódcę bandy. Kto jeszcze pomagał? Może wśród nich byli pozostali uczestnicy skoku w Łowiczu albo „człowiek z walizką”, morderca Doberskiego i Rodzińskiej? Trzeba odszukać tych ludzi.
W tym czasie, kiedy w sądzie toczyła się sprawa rozwodowa Kazimierza Strzelczyka, on pracował w stacji obsługi samochodów przy ulicy Omulewskiej na Grochowie. Tam więc major Kaczan owsiki wysłał swoich ludzi dla zasięgnięcia języka i odszukania pracowników pamiętających byłego kolegę, który tak podle skończył.
Sam major również udał się na Omulewską. Jego ludzie rozmawiali z mechanikami, a oficer milicji odwiedził kierownika wydziału personalnego.
– Drogi majorze – tłumaczył kierownik – u nas, niestety, istnieje bardzo duża fluktuacja załogi. Starzy
majstrowie są rzeczywiście przywiązani do zakładu. Natomiast młodzież przychodzi do nas raczej na naukę. Posiedzi tu dwa, trzy lata, pozna dobrze fach i zachęcona większym zarobkiem ucieka do prywaciarza, chociaż u nas ma i opiekę socjalną, i lepsze warunki bhp. A tam musi tyrać od rana do wieczora, piątek czy świątek, mróz czy deszcz. Ja nie przypominam sobie tego Strzelczyka. Jedynie z gazet wiem, co to był za numer.
– A ja go pamiętam – wtrącił się do rozmowy urzędnik, starszy mężczyzna, pracujący przy sąsiednim biurku. – Sam mu wypisywałem opinię, kiedy od nas odchodził.
– Co pan może o nim powiedzieć, panie…?
– Władysław Barecki – przedstawił się zapytany. – Jestem teraz zaopatrzeniowcem. Wtedy byłem w dziale kadr. Strzelczyk przyszedł do nas z FSO. Z nieszczególną opinią. Już pracując u nas, parę razy był wzywany do prokuratora. Ale jakoś się wykręcił. Fachowiec raczej dobry. Skarg na niego nie mieliśmy. Ale ciągnęło go do pieniędzy. Słyszałem, że handlował różnymi akcesoriami samochodowymi. Zwłaszcza dla wozów zagranicznej produkcji.
– Kradzionymi?
– Czy ja wiem? Mamy tu starego strażnika, Edmunda Cieleckiego. Temu Strzelczyk specjalnie wpadł w oko. Cielecki robił, co tylko mógł, – żeby chłopaka na czymś złapać. Po prostu ze skóry wychodził. Ci dwaj ludzie znienawidzili się od pierwszego wejrzenia, chociaż Bogiem a prawdą nie mieli powodu.
– Bywają takie nieuzasadnione antypatie.
– Cielecki zastawiał różne pułapki na Strzelczyka. Rewidował go prawie przy każdym wyjściu, ale ani razu go na niczym nie nakrył. Cały zakład przyglądał się tej zabawie. Stawały grube zakłady.
– Strzelczyk był lubiany u was? Miał tu przyjaciół?
– Tak daleko moja wiedza nie sięga. Ale chyba nie miał. Lubił zarobić, i to raczej poza pensją. A to zazwyczaj odbija się na innych. Miano mu to za złe. Jak się orientuję, trzymał się dawnej paczki z FSO.
– Jest utartym zwyczajem – powiedział major – że kiedy pracownik jakiejś instytucji przeprowadza się, korzysta z pomocy kolegów i z samochodu ciężarowego swojej instytucji. Wiemy, że właśnie w okresie pracy na Omulewskiej Strzelczyk rozwiódł się z żoną i zmienił mieszkanie. Czy dawaliście mu ciężarówkę?
– Zawsze idziemy na rękę naszym ludziom – potaknął kierownik działu kadr. – Pracownik składa podanie do dyrekcji i po uzyskaniu zgody dostaje samochód z kierowcą. Jeżeli prosił o wóz, to w aktach Strzelczyka powinno być tego rodzaju pismo.
Akta odnaleziono, ale podania w nich nie było. Widocznie Kazimierz skorzystał z jakiejś innej okazji.
– Czy strażnik, który tak wojował ze Strzelczykiem, pracuje jeszcze u was?
– Pracuje. Prywaciarze kaperują tylko mechaników. Edmund Cielecki doczeka na pewno u nas emerytury. Pan major chciałby z nim porozmawiać, prawda? Zaraz sprawdzę, czy dzisiaj dyżuruje.
Miał dyżur i zjawił się w pokoju kadrowego. Ten zaś podał Cieleckiemu powód wezwania. Oto oficer milicji chciałby z nim porozmawiać.
– Na pewno panu majorowi chodzi o tego bandytę Strzelczyka? Od razu się na nim poznałem. Wszyscy się ze mnie śmiali. Kiedyś sam dyrektor mówił: „Cielecki, dlaczego wy tak prześladujecie porządnego człowieka?” Diabła tam porządny. Ja łotra przez skórę wyczułem.
– Nie złapaliście go jednak – wtrącił Władysław Barecki – na niczym.
– Ano nie złapałem – przyznał strażnik. – Ale tak mu życie obrzydziłem, że odszedł od nas. Dobre i to. Teraz byśmy za tego bandytę oczyma świecili. Wstyd byłby dla całego zakładu. Ale muszę przyznać, cwaniak był wielki. Kiedy odchodził stąd, wyśmiewał się ze mnie. Pamiętam, powiedział: „Żebym chciał, to bym wam, Cielecki, ten wasz karabin zabrał i razem z wami z fabryki wyniósł. Ale na co mi takie stare graty. Zabierałem stąd cenniejsze rzeczy na waszych oczach. Stary dureń z was, Cielecki”. Tak powiedział. Ale to nieprawda. Nic przy mnie nie ukradł. A ci dwaj z piekła rodem jego pomocnicy nie mogli mu pomóc.
– Jacy pomocnicy, panie Cielecki?
– Dwóch skończonych łobuzów, lecz dużo głupszych od niego. Niby pracowali w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, ale prawie nie było dnia, żeby któryś z nich nie kręcił się od rana przed naszym zakładem. Kombinowali razem ze Strzelczykiem. On nimi dyrygował.
– Co tam oni mogli kombinować – roześmiał się personalny. – Przecież do – zakładu wstępu nie mieli.
– Panie dyrektorze, wtenczas było inaczej niż dzisiaj i nasz zakład także inaczej wyglądał. Tych maszyn nie było. O części także było trudniej. Cewka do warszawy czy świeca była wielkim rarytasem. Spod lady je sprzedawano. Strzelczyk, kiedy komu wóz remontował i wyczuł frajera, zawsze mu szepnął: „Wyjedź pan na ulicę i zatrzymaj na chwilę. Podeślę panu dobrego fachowca, który zrobi to wszystko, czego tu się nie udało. Wstawi też oryginalne części. Prosto z Moskwy. Nie było tygodnia, żeby paru facetów nie przerobili na grubszy grosz.
– Części musieli jednak mieć.
– Mieli. To prawda. Ale za jaką cenę? Trzy lub cztery razy drożej niż w cenniku. Potem, jak się z zaopatrzeniem poprawiło, te interesy zaczęły się kończyć. Kraść tutaj mu nie pozwoliłem, więc zwinął – chorągiewkę. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy wyczytałem jego nazwisko w gazecie. Taki pies – dodał z zawziętością Cielecki – musiał tak skończyć. Dobrze mu tak.
– A tych dwóch jego pomocników pamiętacie? Jak ich nazwiska?
– Jednemu było Kozłowski albo Kowalski. Na niego także marny koniec przyszedł. Prokurator wziął go jak swojego. Bodaj sześć lat mu przypalantowali. Z przyjemnością o tym wyczytałem w „czerwoniaku”. Ten drugi nie był lepszy, ale go dotychczas nie złapali. Nazywał się śmiesznie: Ciepławoda. Albo jakoś podobnie. Ale na pewno na końcu była „woda”. Każdy na niego inaczej wołał.
– Spotykał pan później tych ludzi i Strzelczyka?
– Nie – stary strażnik wzdrygnął się, jak diabeł na widok wody święconej.
Major powrócił do Pałacu Mostowskich zadowolony z wyników własnych i swoich ludzi. Wywiadowcy uzyskali potwierdzenie tego, co opowiadał Edmund Cielecki, chociaż ich rozmówcy nie wspominali kolegi z tak zapiekłą nienawiścią, jak stary strażnik. Rzeczywiście, Strzelczyk, wykorzystując panujące wówczas braki w zaopatrzeniu, urządził sobie pod bokiem państwowego zakładu przy Omulewskiej prywatny, bogato zaopatrzony w części zamienne interes. Kiedy w zakładzie często rozkładano ręce lub dawano termin dwutygodniowy, przed warsztatem dostarczano brakujący detal albo od razu, albo za godzinę, najdalej na drugi dzień, i to wprost do mieszkania właściciela wozu. Za to drożej, i to znacznie drożej. Ale ten, komu groziło dłuższe unieruchomienie samochodu, nie targował się i płacił. Inni na pewno kombinowali w podobny sposób, lecz nie byli tak sprytni jak Strzelczyk, który cały interes umiał zorganizować i rozkręcić na dość dużą skalę.
To trwało kilka lat. Skąd pochodziły części, którymi handlował? Różnie o tym mówiono na Omulewskiej, ale na ogół wszyscy byli zgodni co do tego, że nie z tego warsztatu. Dobry złodziej nie kradnie w swojej parafii – mówi przysłowie i jest w tym nieco prawdy. Strzelczykowi nie brakowało przezorności.
Natomiast pełną prawdą było to, że późniejszy przywódca napadu na bank w okresie pracy na Omulewskiej nie przyjaźnił się z kolegami, nie był przez nich lubiany. Więcej w tym jednak było zazdrości niż innych powodów. Ludzie nie lubią sprytniejszych od siebie. Toteż Strzelczyka pożegnano bez żalu i szybko o nim zapomniano. Dopiero sensacyjne wiadomości z prasy wydobyły tę sylwetkę z niepamięci. O jego towarzyszach nikt poza Cieleckim nie umiał niczego powiedzieć.
W każdym razie dochodzenie znowu ruszyło z martwego punktu. Czy tym razem we właściwym kierunku, ani major, ani jego szef, pułkownik Niemiroch, nie mogli mieć pewności. Jednakże postanowili iść dalej tym śladem.
– Musicie, majorze, koniecznie odszukać tego Kozłowskiego i Zimnąwodę – polecił pułkownik – i to jak najprędzej. Przynajmniej jeden z nich pomagał Strzelczykowi w przeprowadzce. Może przynajmniej trafimy do tego uczestnika napadu, który był u Rodzińskiej.
– Ciepła woda, a nie zimna – poprawił Kaczanowski.
– Wszystko jedno, Januszku, dla mnie może być i ciepła, byle ją odnaleźć.
– Jutro jadę do FSO. Takie nieczęste nazwisko powinni tam pamiętać.
Tym razem szczęście szło za oficerem milicji jak wierny pies. Wprawdzie w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu pracuje przeszło piętnaście tysięcy osób, lecz kiedy Kaczanowski zapytał się w dziale kadr o pracownika noszącego nazwisko „Ciepławoda”, urzędniczka roześmiała się i poprawiła:.
:- Może panu majorowi chodzi o Antoniego Dobrawoda, bo ciepłej to na razie nie mamy. Zresztą tej dobrej wody także już nie mamy, bo Antoni Dobrawoda nie pracuje w naszej fabryce od trzech lat. Ale takich nazwisk się nie zapomina. Mamy tak dla hecy zebrany zestaw rozmaitych imion i nazwisk naszych ludzi. Dobrawoda znajduje się na czele tej listy. Dzięki temu był znany w całym FSO. Zawsze przekręcano jego nazwisko, najczęściej nazywano go „Zimnąwódką”. Nie gniewał się zresztą o to. Któryś z kolegów zaproponował mu, aby zmienił nazwisko. Nie zgodził się. Z dumą wyjaśnił, że jest to staropolskie, szlacheckie nazwisko, lepsze od niejednego innego. Podobno gdzieś na Mazowszu jest cała wieś, której wszyscy mieszkańcy tak się nazywają.
– To możliwe – zgodził się major. – Jakiś dawny zaścianek szlachecki. Sam się zetknąłem z taką szlachtą zagrodową noszącą podobnie oryginalne nazwisko „Stary Brat”. Pisali się oddzielnie. Miałem kolegę szkolnego, właśnie tak się nazywał. Ale potem, zdaje się, zmienił nazwisko na „Starzyński”.
– To pierwsze było ładniejsze – zauważyła urzędniczka.
– Czy Antoni Dobrawoda odszedł od was ze względu na jakieś nadużycia? Z częściami fiata?
– O ile wiem, to nie. Musiałabym sprawdzić w jego aktach. Jeżeli dobrze pamiętam, to z imeiego powodu. On wybudował sobie domek na dalekim Służewcu. Za wyścigami. Musiał jeździć do FSO półtorej godziny w jedną stronę. Tracił dużo więcej czasu, niż gdyby mieszkał w Otwocku lub w Wołominie. Dlatego poszukał sobie zajęcia bliżej domu. Możemy odszukać w archiwum akta personalne Antoniego Dobrawoda i przesłać je panu majorowi. Naturalnie do zwrotu. Dzisiaj nie zdążymy, ale w ciągu najbliższych dni znajdziemy jego teczkę.
– Dziękuję pani, jeśli będę ich potrzebował, to zwrócę się do was w tej sprawie. Ale przypuszczam, że to, czego się dowiedziałem, na razie mi wystarczy.
Janusz Kaczanowski miał rację. Wystarczył jeden telefon do Biura Adresowego i adres poszukiwanego leżał na biurku oficera milicji. Rzeczywiście, to był daleki Służewiec. Posłany tam natychmiast wywiadowca ustalił, że we wskazanym miejscu znajduje się niewielka posiadłość. Ogródek owocowy z paroma oknami inspektów oraz domek wzniesiony najprawdopodobniej własnym przemysłem. Najpierw postawiono pokój z kuchnią. Później dobudowano do tego jeszcze dwa pomieszczenia i budyneczek gospodarczy. Antoni Dobrawoda mieszkał tam z żoną i trojgiem, dzieci. Najstarsza córka niedawno wyszła za mąż, sprowadzając swojego wybrańca do, domu rodziców. Dwoje młodszych chodziło do szkoły. Antoni pracował jako mechanik samochodowy w jednym z zakładów przemysłowych na Służewcu. Żona zajmowała się gospodarstwem domowym i ogrodnictwem, przynoszącym rodzinie pewne niewielkie dochody. Zięć był kierowcą samochodowym w tej samej fabryce co teść. Córka skończyła technikum handlowe i awansowała na zastępczynię kierownika w pobliskim MHD.
Miejscowy dzielnicowy uważał tę rodzinę za jedną ze spokojniejszych w jego obwodzie. Mężowie nie bili żon, młodsze dzieci nie tłukły kamieniami latarń ani nie popełniały innych chuligańskich wybryków. Jeśli się dopilnowało, to nawet i śnieg w zimie odmiatano z chodnika. Że tam czasem starszy trochę za dużo wypił lub młodszy po paru kielonkach był zbyt głośny, rzecz normalna. Dzielnicowy życzyłby sobie mieć tylko z takimi ludźmi do czynienia.
Major postanowił tym razem działać przez zaskoczenie. Teren był trudny do penetracji, a o wygodną kryjówkę dla walizki z czterema milionami złotych bardzo łatwo. Liczna ekipa milicyjna, zaopatrzona w odpowiednie aparaty, zjawiła się wczesnym rankiem w małym domku, kiedy wszyscy byli obecni. Prokurator miał wprawdzie pewne zastrzeżenia, ale w końcu udzielił zgody na dokonanie rewizji.
Trwała ona bez mała sześć godzin. Zastosowano bardzo czułe przyrządy wykrywające najdrobniejsze metalowe przedmioty do głębokości kilku metrów w ziemi. Przetrząśnięto mały domek wzdłuż i wszerz. Nic dziwnego, że kobiety widząc, jaki milicja zrobiła nieporządek, nie mogły się powstrzymać od pomstowania. Stary Dobrawoda powtarzał:
– Za co, panie kapitanie, za co?
– Nie udawajcie, że nie wiecie – odpowiadał kierujący rewizją kapitan Więcek.
Wreszcie milicjanci, najlepsi specjaliści do tego rodzaju roboty, jakimi rozporządzała Stołeczna Komenda, ocierając pot z czoła uznali się za zwyciężonych. Nie znaleziono absolutnie nic.
– Ubierajcie się, Antoni Dobrawoda – polecił kapitan Więcek. – Pojedziecie z nami.
Maria Dobrawoda słysząc to wybuchnęła głośnym płaczem. Dzieci zaczęły jej wtórować.
– Za co mnie aresztujecie?
– Ależ ludzie, czy wyście zgłupieli? Nikt was nie aresztuje. Zabieram was, panie Antoni, do Pałacu Mostowskich na przesłuchanie. Odwieziemy was z powrotem.
– Wolę już sam wrócić – mechanik samochodowy zaczął wciągać jesionkę.
Żona gorączkowo szykowała mu jakieś jedzenie, córka wyciągała z szafy ręcznik i ciepłą zmianę bielizny.
– Dajcie spokój, co wy robicie? – oficer milicji usiłował uspokoić obie kobiety. – Pan Antoni za dwie godziny będzie w domu.
– Aha – mruknęła pani Maria. – Już ja was znam.
To mówiąc obrzuciła funkcjonariuszy milicji spojrzeniem, w którym nie było ani krzty tego podziwu i miłości, jaką każdy obywatel PRL powinien darzyć stróży ładu powszechnego.
– Bierz, stary, wszystko, co ci naszykowaliśmy.
W końcu Antoni Dobrawoda z ogromną paką w ręku zajął miejsce w milicyjnej warszawie. Wóz ruszył w kierunku Pałacu Mostowskich, gdzie na mechanika czekał major Kaczanowski.
Pierwszy rzut oka upewnił oficera milicji, że Antoni
Dobrawoda nie jest tym, jak go określała przystojna uczennica Jola Chramiec, „panem z walizką”. Tamten według opisu dziewczyny był dość wysokim, eleganckim mężczyzną ze szpakowatymi bakami, ubranym w granatowy płaszcz. Natomiast właściciel domku na Służewcu był niski, gruby, i pomimo ciężkiego fachu z dość wydatnym brzuszkiem. A poza tym był łysy jak kolano i gładko wygolony. Zasadnicze różnice. Sprytna i obdarzona dużym zmysłem obserwacyjnym panna Jolanta nie mogła się aż tak mylić. Major zrezygnował z ewentualnej planowanej konfrontacji.
– Proszę, panie Antoni, niech pan siada – Kaczanowski wskazał krzesło, podsunął papierosy. – Chciałbym z panem porozmawiać. Może kawy?
– Za co, panie majorze?
– Nie rozumiem?
– Za co mnie aresztujecie? – Dobrawoda położył koło siebie trzymaną w ręku paczkę i zajął wskazane mu miejsce. Po papierosa jednak nie sięgnął.
– Ależ, panie Antoni, kto mówi o aresztowaniu? Zaprosiłem pana tutaj na małą rozmowę. Chcemy, żeby pan nam dopomógł.
– Ładne zaproszenie – oburzył się mechanik. – Wpadacie rano do domu, chyba w dziesięciu chłopa, przewracacie wszystko, do góry nogami. Jak tatarska horda.
– Bardzo pana za to przepraszam. Kiedy pan się zorientuje, z jakiego powodu doszło do naszego spotkania, – mam nadzieję, że wybaczy nam pan tę rewizję. Była ona przykrą, ale niezbędną koniecznością.
– Nic nie znaleźliście – warknął Antoni.
– Proszę mi wierzyć, że bardzo mnie to cieszy.
– Ech, pan major tylko tak mówi.
– Nie będę się z panem bawił w ciuciubabkę ani niczego nie owijał w bawełnę. Ta rewizja ma związek z pańskim znajomym, Kazimierzem Strzelczykiem. Brał on udział w napadzie w Łowiczu, gdzie z banku zrabowano przeszło cztery miliony złotych.
– On przecież nie żyje.
– Tak, ale gdzieś są pieniądze, które zrabował w Łowiczu.
– Niby miały być u mnie?
– Mamy wszelkie podstawy, aby twierdzić, że Strzelczyk schował swój skarb w piwnicy, w domu przy ulicy Wilczej.
– Tam, gdzie mieszkała jego żona?
– Tak, tam, gdzie mieszkała jego żona, którą ktoś zamordował, a przedtem zastrzelił w tej samej piwnicy drugiego z łowickich bandytów, Andrzeja Doberskiego.
Antoni Dobrawoda zbladł.
– Pan major myślał, że to ja?
– Morderca dobrze wiedział, że Kazimierz Strzelczyk dysponował piwnicą przy Wilczej. Pan o tym też wiedział. Przecież razem z Kazimierzem znosiliście do tej piwnicy meble z szóstego piętra. A później tam przechowywaliście najrozmaitsze części samochodowe. Wtedy, kiedy kombinowaliście na Omulewskiej.
– Ano wiedziałem – przyznał Antoni.
– Chyba więc pan się teraz nie dziwi, że musieliśmy go traktować jako jednego z podejrzanych.
– Tak wychodzi.
– Dlatego musieliśmy zrobić rewizję. Moi ludzie narobili wam bałaganu. Jeszcze raz was za to przepraszam.
– Nie ma o czym mówić, panie, majorze, sam rozumiem.
– Przypuszczamy, a mamy na to pewne dowody, że w tej przeprowadzce i przenoszeniu mebli do piwnicy brał udział człowiek, który następnie uczestniczył w napadzie na bank. Dlatego zaprosiłem pana na rozmowę i liczę, że pan nam szczerze opowie, jak to było z tym znoszeniem mebli do sutereny? Chyba pan nie będzie osłaniał bandytów i morderców? Poza tym, jak pan wie, takie osłanianie osób poszukiwanych przez milicję jest karalne.
– Rozumiem, powiem wszystko jak na świętej spowiedzi – zapewnił Dobrawoda. – Co wiem i pamiętani.
– A zatem słucham pana.
– Z Kazimierzem pracowaliśmy razem w FSO. Wtedy był szczeniakiem, zaraz po szkole. Pierwsze kroki tam stawiał. Głupi był, to go i podeszli. Naokoło kradli, a potem chcieli zrzucić na niego. Ale już wówczas Strzelczyk zapowiadał się na fachowca dużej, klasy. Jakoś się ze sprawy wypucował, bo naprawdę był niewinny. Później, chyba przez trzy lata, pracował na stacji benzynowej, a potem na Omulewskiej. Zawsze miał łeb do interesów, a za parę groszy toby diabłu duszę sprzedał. Spiknął się ze mną i jeszcze z dwoma z FSO. My kończyliśmy pracę o drugiej, on później. Nawinął interes, abyśmy przychodzili na Omulewską i kręcili się w pobliżu warsztatu, a on nam podrzucał klientów. Takich, którym stacja obsługi nie mogła nic pomóc, bo nie miała części.
– A wyście mieli? Skąd?
– Kombinowało się, panie majorze.
– Z FSO?
– Niech Bóg zachowa! – zastrzegł się stary mechanik. – Nigdy mnie na niczym nie złapano. Na najmniejszej śrubeczce. Wiadomo było, co jest najbardziej potrzebne, to się na prowincji szukało, u prywaciarzy stalowało, a kto jechał za granicę, to przywoził na zamówienie. Zawsze mieliśmy te chodliwe rzeczy, Strzelczyk wynajdował klienta, który się nie targował, bo mu było pilno. My takiemu wózek podszykowaliśmy na cacy.
– Przecież były prywatne warsztaty.
– Oni robili to samo. Kombinowali, jak mogli. Dlatego te samochody w tamtych czasach jakoś jeździły. Ale my byliśmy na miejscu, przed wjazdem na Omulewską.
– A w środku mieliście swojego człowieka.
– Właśnie – przytaknął Antoni. – Potem to się urwało, ale na początku nieraz ładny pieniądz można było zarobić. Bo pensja była groszowa. Nie to co teraz, kiedy człowiek za dobrą pracę może dobrze zarobić. Wtedy to „czy się stoi, czy się leży”…
– Znamy to. A jak było z przeprowadzką?
– Kazik nieraz nam popłakiwał, że ma złą, niewdzięczną żonę. Że już dłużej z nią nie wytrzyma. Że podał sprawę do sądu. Wreszcie kiedyś powiedział, że się z domu wyprowadza i musimy mu w tym pomóc… Wiadomo, przyjacielowi takiej przysługi odmówić nie można. Urwaliśmy się z pracy. Jeden z koleżków wykombinował lewy kurs swojego wózka i przetransportowało się Kazika na Ochotę. A część gratów zwaliło do piwnicy.
– Kto w tym brał udział?
– Oprócz mnie i Kazika, jeszcze dwóch z FSO. Kowalski i Nawrot. On prowadził ciężarówkę.
– Gdzie pracują?
– Nawrot nie żyje. Zmarło mu się przed dwoma laty. Na serce po grypie. A Kowalski potem próbował sam kombinować. Ale głupio. Wyprowadzili cały wóz z FSO i wpadli na tym. Dostał pięć lat. Musieli go już wypuścić, ale co się z nim dzieje, nie wiem.
– Jak on wyglądał?
– Mały, suchy jak wiór. U prawej ręki nie miał dwóch palców, bo mu maszyna urwała.
– Młodszy od pana?
– Jeszcze młodszy od Strzelczyka. Chyba ze cztery lata.
– Nikogo więcej wtedy nie było?
Antoni zastanawiał się.
– Był jeden. Widywałem go parę razy z Kazikiem. Nie wiem, co on robił, ale nie z naszej branży.
– Jak on wyglądał?
– Nie poznałbym go teraz. Wzrostu jak Kazimierz. Chyba blondyn? Tak mniej więcej w jego wieku. Pewnie się znali albo z powszechniaka, albo z tej samej ulicy.
– Pamięta pan, jak się nazywał?
– Kazik mówił do niego „Zygmunt”. Nazwisko też wiedziałem, ale wyleciało mi z pamięci. Przecież to sześć lat z okładem, panie majorze. Później, po tej przeprowadzce, tego gościa nigdy nie spotkałem. Ze Strzelczykiem także się urwało, bo interes się skończył. On zmienił pracę. Ja zostałem w FSO, kupiłem ten placyk i powoli zaczynałem się tam budować. Wszystko sami z żoną robiliśmy. Nie było czasu na daremne spotkania ani pieniędzy na kielicha.
– Może pan sobie jednak przypomni to nazwisko?
– Wiem tyle, że coś od drzewa.
– Drzewiecki, Lipski, Lipiński – podpowiadał major. – Różański, Jaworek, Jaworowski, Jaworski, Sosnowski, Choiński, Modrzewski, Gruszecki, Śliwiński…
– Nie – Dobrawoda pokręcił głową.
– Może Dębski, Dąbek, Dębał – major jednym tchem wymieniał całą florę. – Grabowski, Grabiec, Wiśniewski, Jesionek, Jesionowski, Leszczyński, Klonowski, Maliniak, Orzechowski, Orzeszko, Swierczyński? Pan Antoni przecząco kiwał głową.
– A może Okoń?
– To już bliżej. Ale nie z ryb, ale z drzew. Jak sobie przypomnę, to zaraz dam znać panu majorowi.
– Słowo?
– Słowo starego ślusarza.
Kiedy za Antonim Dobrawoda zamknęły się drzwi, majorowi nie było zbyt wesoło. Jak znaleźć tego czwartego z przeprowadzki? Oficer milicji wątpił, czy mechanik samochodowy przypomni sobie jego nazwisko. A jeśli przypomni, czy zechce je ujawnić milicji? Może uda się odnaleźć tego Kowalskiego? Może on będzie coś wiedział? Z rysopisu tego człowieka wynikało, że Kowalskiego nie można było uważać za „pana z walizką”. Zresztą walizka była granatowa, a więc nie zawierała pieniędzy. Czy „pan z walizką” jest rzeczywiście mordercą?
Znaków zapytania było coraz więcej.