177841.fb2 Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

ROZDZIAŁ XIII

A radio grało coraz głośniej

Wywiadowca MO, który z polecenia majora Janusza Kaczanowskiego prowadził wstępne rozeznanie na Służewcu, tam, gdzie mieszkał Antoni Dobrawoda, chociaż sprytny i doświadczony w swoim fachu, nie zauważył jednak „konkurenta”. Uszło jego uwadze, że w pobliżu domku zamieszkanego przez mechanika samochodowego i jego rodzinę kręci się jakiś mężczyzna. Wysoki, o twarzy pociągłej, ubrany w stary, podniszczony płaszcz ciemnego koloru, w cyklistówce i w ciemnych okularach. Ten człowiek już od paru dni bacznie obserwował wszystko, co się dzieje w małym” domku i w przylegającym do niego ogrodzie.

Nieznany obserwator nie przestraszył się dwóch samochodów MO, które pewnego ranka zastał przed domem Dobrawody. Przeszedł koło stojących aut, okrążył małe ogrodnictwo i wyszukał po jego drugiej stronie dobry punkt. Widział, co się dzieje, sam nie wpadając nikomu w oczy. Kiedy funkcjonariusze milicyjni badali cal po calu cały ogród przy pomocy aparatów do wykrywania ukrytych przedmiotów, samotny obserwator wiedział, czego się szuka w małym ogródku. Widział, że nie znaleziono niczego. Widział także, jak milicjanci opuścili mieszkanie w towarzystwie właściciela domu dźwigającego w ręku spory pakunek. Ale chyba nie był to ten pakunek, o którego wykrycie przez MO drżał wysoki mężczyzna.

Kiedy samochody odjechały, przed furtką pozostały dwie głośno pomstujące kobiety. Zaraz otoczyła je grupka sąsiadek i sąsiadów. Nieznajomy także się zbliżył.

– Czego oni chcieli? – zapytał.

– A cholera ich wie! Cały dom przewrócili do góry nogami – wyjaśniała młodsza z kobiet. – Jak ojciec się pytał, czego szukają, to odpowiadali „sam pan wie”.

– Znaleźli co? – zagadnęła jedna z Sąsiadek.

– Co mieli znaleźć? – oburzyła się żona właściciela domku.

– To dlaczego zabrali pana Antoniego?

Zamiast odpowiedzi, rozległy się nowe pomstowania na milicję.

– Mego brata – zauważył wysoki nieznajomy – także raz zabrali. Mówili, że na rozmowę. Wrócił po dwóch, tygodniach, tak długo z nim rozmawiali. Dobrze, że chociaż żona dała mu paczkę z ciepłą bielizną, bo siedział w nie ogrzanej piwnicy – blagował mężczyzna. – W robocie mu za ten czas nie zapłacili, a milicja się śmiała. „Dobrze, żeś wyszedł, dziękuj Bogu” powiedzieli, kiedy przyszedł z prośbą o wyrównanie straty w zarobkach. Do tej pory nie wie, za co siedział. Dla nich zamknąć kogoś, to jak dla mnie wypalić papierosa. Trzeba było dać mężowi jedzenie i coś ciepłego.

– Pewnie, że dałam. Nie chciał brać, ale zmusiłam.

– Brat też nie chciał, a później nie mógł się nadziękować żonie.

Nieznajomy dyskretnie wycofał się z ciągle rosnącego tłumku. Dowiedział się tego, czego chciał. Walizki tu nie znaleziono. Czy w ogóle byłą? Tadeusz Majewski zaczynał w to wątpić. Wrócił do miasta i zatelefonował do Zygmunta Lipienia.

– Muszę się z tobą zobaczyć – powiedział.

– Zaraz?

– Nie, Wolałbym jutro. Po biurze.

– Tylko błagam cię, nie tak jak ostatnim razem.

– Więc gdzie? Może u mnie?

– Nie – odpowiedział Zygmunt. – Lepiej przyjdź do mnie. Ale to naprawdę takie ważne?

– Sam zrozumiesz, jak ci wszystko powiem. Będę o piątej.

Rozmowę przerwano.

Jeszcze tego samego dnia Tadeusz Majewski przez parę godzin obserwował dom, w którym mieszkał Zygmunt Lipień. Ale nic się w nim nie działo. Ani przed domem, ani w jego pobliżu nie zatrzymał się żaden radiowóz. Wieczorem w mieszkaniu przyjaciela paliło się światło. Tadeusz parokrotnie zobaczył jego sylwetkę zbliżającą się i oddalającą od okna.

Na drugi dzień Majewski znowu zatelefonował do ministerstwa, miejsca pracy Lipienia. Usłyszał jego głos w słuchawce. Przyjaciel był w biurze. A więc jak na razie, wszystko w porządku. Ale czy na długo?

Tym razem milicja złapała dobry trop. Teraz będzie nim szła i w końcu dojdzie do Zygmunta Lipienia, a później i do niego, Tadeusza Majewskiego. Był pewien, że aresztowany Lipień przyzna się do wszystkiego i bez cienia wahania wyda pozostałego na wolności ostatniego członka napadu na bank. Trzeba się ratować!

Za każdą cenę!

Przed czwartą po południu Tadeusz obszedł naokoło kamienice, w której mieszkał Lipień. Wiedział, że Zygmunt obecnie jest sam w mieszkaniu. Dzielił je wprawdzie z bratem, pracownikiem jednej z central handlu zagranicznego, ale brat wraz z żoną i dziećmi przed pół rokiem wyjechał na dwa lata na Kubę.

Przed domem było wszystko w porządku. Majewski wszedł na klatkę schodową i pojechał windą na ostatnie piętro. Piechotą zszedł po schodach. Przystanął przed; drzwiami mieszkania Zygmunta Lipienia i pilnie nasłuchiwał. Wewnątrz panowała głucha cisza. Chyba milicja nie zorganizowała tutaj „kotła”. Tadeusz uspokojony zszedł na dół i z daleka obserwował kamienicę.

Nieco przed wpół do piątej nadszedł Lipień. Majewski schował się do bramy i przyjaciel go nie zauważył. Zygmunt szedł spokojnie, nikt poza Tadeuszem go nie śledził. Potem w mieszkaniu otworzyło się jedno z okien. Uczynił to właściciel lokalu.

Jeszcze przez czterdzieści minut Tadeusz obserwował ulicę. Wreszcie dziesięć po piątej zadzwonił do drzwi kolegi. Zygmunt otworzył natychmiast.

– Nikt cię nie widział? – zapytał.

– Za kogo mnie masz? Za małe dziecko? Specjalnie czekałem na moment, kiedy na klatce schodowej nikogo nie było.

Weszli do pokoju.

– Jak tu zimno – Majewski aż się wzdrygnął. – Proszę cię, Zygmunt, zamknij to okno.

Gospodarz spełnił tę prośbę. Następnie wyciągną z kredensu dwa kieliszki i butelkę.

– Napijesz się?

– Z przyjemnością.

Lipień nalał, wypili, przekąsili słonymi paluszkami stojącymi na stole.

– Wiesz – Zygmunt mówił to z wielkim ożywieniem – ten łobuz, który zastrzelił Andrzeja Doberskiego i tę biedną kobietę, nie znalazł naszych pieniędzy. Milicja ustaliła, że on wyniósł z piwnicy granatową ciężką walizę. Dali taki komunikat w prasie i w radio. A przecież nasza walizka była brązowa i nie tak przesadnie ciężka. Wprawdzie ważyła dość sporo, ale kiedy ją niosłem, jakoś się nie przyginałem do ziemi pod jej ciężarem. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że w ogóle nic w niej nie ma. Z tego wynika, że w piwnicy rzeczywiście była jakaś waliza, ale nie z forsą, lecz naładowana czymś innym. Pewnie jakieś metalowe części samochodowe.

– Możliwe – zgodził się Tadeusz.

– To jest bardzo ważne. Nie wszystko stracone. Musimy trochę popracować głową i zastanowić się, gdzie Kazimierz Strzelczyk mógł ukryć te pieniądze. Nikt ich jeszcze nie znalazł. Milicja ich nie ma, bo już by się pochwalili. Zabójca Doberskiego także się rozczarował, że na próżno zamordował dwoje ludzi. Mamy szanse. Ten kluczyk!

– Jaki kluczyk? – Majewski słuchał piąte przez dziesiąte wywodów przyjaciela.

– No kluczyk z kółka Kazika. Pamiętasz, Doberski stwierdził, że dwa klucze nie pasują do niczego. Jeden na pewno był do piwnicy na Wilczej. Drugi jest do schowka, w którym znajduje się walizka. Ta prawdziwa. Brązowa z czterema milionami w środku. Z naszymi pieniędzmi.

– Obawiam się, że teraz to już nieważne.

– Jak to nieważne? Tadek, co się z tobą dzieje? Jesteś dziwnie zdenerwowany? Co się stało?

– Nalej jeszcze po jednym.

Gospodarz nalał. Wypili.

– Mam złe wiadomości. Ale nie wiem, czy ci powiedzieć.

– Co się stało? – przeraził się.

– Obawiam się, że milicja tu przyjdzie, jeżeli nie lada chwila, to lada dzień.

– Gdzie?

– Właśnie tutaj. Do ciebie. A raczej po ciebie.

– Co ty mówisz? – Lipień przeraził się nie na żarty. – Przecież sam zapewniałeś, że jesteśmy zupełnie bezpieczni… Mówiłeś to podczas naszego ostatniego spotkania.

– Od tego czasu dużo się zmieniło.

– Ale co?

– Nalej jeszcze. Taki jestem nieswój. Lżej mi będzie po paru wódkach.

Znowu wypili.

– Co się stało? – Zygmunt powtórzył.

– Opowiem ci wszystko od początku. Pamiętasz, w czasie naszego ostatniego spotkania uradziliśmy, że trzeba się zainteresować tymi dwoma kumplami Kazika, którzy razem z tobą go przeprowadzali i zwalali meble do piwnicy.

– No tak. Kowalskim i Dobrawodą. Miałeś się tym zająć.

– Właśnie się zająłem. Ale nie tylko ja.

– Nie rozumiem?

– Miałem konkurencję. Na szczęście byłem ostrożny i jedynie cudem uniknąłem wsypy. Dowiedziałem się, gdzie mieszka Dobrawodą, i postanowiłem obserwować ten dom. To na dalekim Służewcu. Taka buda sklecona, własnym pomyślunkiem. Kiedy badałem teren i zastanawiałem się, czy walizka może tam być gdzieś schowana a jeszcze nie wiedziałem, że to chodzi nie o naszą walizkę, nagle pod domek podjechały dwie milicyjne warszawy. Wyskoczyło z nich dziesięciu chłopa. Część obstawiła całą posesję, reszta weszła do środka. Nie wiem, jak szukali w domu, ale po ogrodzie chodzili ze szperaczami, podobnymi do tych, jakich używają saperzy przy wykrywaniu min. Na pewno nie szukali min, lecz walizy.

– Czy ją znaleźli?

– Nie wiem. Przecież nie pytałem o to. Ale widziałem, że zabrali ze sobą tego Dobrawodę. Wyszedł z domu pomiędzy dwoma milicjantami, wsadzili go do samochodu i natychmiast odjechali. Nie dali mu się pożegnać z płaczącą żoną i dziećmi.

– No to co z tego? Wiemy, że pieniędzy nie znaleźli, bo szukali granatowej walizy.

– Pieniędzy nie znaleźli, to prawda, ale mają w ręku Dobrawodę.

– A niech go sobie mają – Zygmunt już się całkowicie uspokoił, nie rozumiejąc przerażenia kolegi.

– Pan Dobrawoda ma szczególne powody, aby milczeć i ani słowa nie pisnąć milicji, z kim to do spółki przeprowadzał Kazika…

– Co ty mówisz? – teraz Lipień zbladł.

– Mówię, że będą faceta tak długo maglowali, aż im powie o Kaziku wszystko, co o nim wie, nie tając, z kim przyjaźnił się Strzelczyk. Rodzińska też im co nieco powiedziała. Sam ją posłałeś do Pałacu Mostowskich i poinstruowałeś, co ma mówić.

– Okropność! Nie kryłem przed nią, że pomagałem Kazikowi w przeprowadzce i dlatego przyszło mi na myśl, że Strzelczyk ukrył pieniądze w tej piwnicy.

– A więc dwa plus dwa równa się cztery. Milicja też o tym wie, bo umie dodawać. A jeżeli do tego, co wiedzą, dadzą zeznania Dobrawody i Rodzińskiej, wyjdzie im czarno na białym, że pan Zygmunt Lipień, cichy i spokojny urzędnik jednego z ministerstw, jest groźnym bandytą poszukiwanym za napad na Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu. Aż dziw bierze, że dotychczas tu nie przyjechali.

– Co robić? – Zygmunt to bladł, to czerwieniał. Nareszcie zrozumiał niebezpieczeństwo.

– Przede wszystkim jeszcze raz nalej. Wypili.

– Jestem zgubiony – jęknął Lipień.

– Chyba tak – zgodził się Majewski.

– Jak się ratować?

– Właśnie przyszedłem do ciebie, abyśmy wspólnie znaleźli jakieś wyjście z sytuacji.

– Ale jakie?

– Musisz natychmiast znikać. Nie ma chwili do stracenia.

– Jak to znikać?

– Zwyczajnie. Wyjdziesz z domu i nie wrócisz.

– Będą mnie szukać.

– Naturalnie. Ale musisz się tak schować, żeby cię nie mogli znaleźć.

– Gdzie ja znajdę taki schowek? Przecież nie ucieknę za granicę.

– To by też nie pomogło. Za napad na bank nawet z Zachodu by cię przywieźli. Tam też nie lubią takich figli i nie chcą przechowywać fachowców do tego rodzaju roboty.

– Tym bardziej w kraju mnie znajdą.

– Można by upozorować samobójstwo. Na przykład znajdą twoje ubranie i list nad brzegiem rzeki. To byłoby wyjście. Mógłbyś w tym liście napisać, że odbierasz sobie życie, bo dręczą cię wyrzuty sumienia, że zostałeś bandytą. To by pięknie brzmiało. Stawialiby cię za przykład. Siadaj i pisz taki list. Ja ci podyktuję. A wieczorem podrzucimy twoją jesionkę z tym listem na brzegu rzeki. Można nawet w tym samym miejscu, gdzie zginął Kazik. To by jeszcze bardziej dramatycznie wyglądało. Nikt by się specjalnie nie dziwił, że woda nie wyrzuciła ciała. No, dawaj papier i długopis. Piszemy.

– Ale co ja zrobię bez żadnych dowodów i pieniędzy? Dokąd pójdę, gdzie znajdę pracę i mieszkanie?

– O te sprawy będziemy martwili się później. Parę dni przeczekasz u mnie. Spokojnie rozejrzymy się w sytuacji i coś się wymyśli. Co do pieniędzy, to naturalnie, czym będę mógł, to cię wspomogę. Ty też przed samobójstwem możesz podjąć oszczędności z PKO, jeżeli coś tam masz. Grunt, żeby się natychmiast ratować. Później wspólnie poszukamy tej walizki z forsą. A mając dwa miliony w ręku, nie zginiesz. Za taką forsę można nie tylko zmienić nazwisko, ale także zdobyć paszport zagraniczny. Zresztą wątpię, żeby to było potrzebne. Jakoś cię urządzę.

– Nie, nie! – Zygmunt Lipień prawie wykrzyczał te słowa.

– Więc co zrobisz? Chcesz tu czekać, aż przyjdą po ciebie i wezmą jak barana do rzeźni?

– Nie mogę, nie potrafię się tułać z miejsca na miejsce jak bezpański pies. Rzucić to wszystko, do czego przywykłem? Nie móc przez wiele łat, a może do końca ży cia spokojnie przejść się po Marszałkowskiej lub wstąpić do kawiarni? Nigdy nie zobaczyć się ze znajomymi i przyjaciółmi? To nie do wiary.

– A jednak konieczne. Tego wymaga twoje bezpieczeństwo. Jeżeli cię złapią, to i tak przez wiele, wiele lat nie zobaczysz przyjaciół. Zresztą oni natychmiast po twoim aresztowaniu przestaną się uważać za twoich bliskich.

– Nie mogę, nie mogę – Zygmunt opadł na stojący przy ścianie fotel i spuścił głowę.

– To było ryzyko, które każdy z nas podejmował, wchodząc do gmachu banku.

– Już lepiej naprawdę się zabić.

– Nie gadaj głupstw. Do tego zabrakłoby ci odwagi.

– Masz rację. Co ja teraz zrobię?

– Zygmunt, nie trać ducha, musimy sfingować twoje samobójstwo. Nie ma innej drogi.

– Boję się! Ja tego nie wytrzymam.

W tym momencie na tym samym piętrze zatrzymała się winda. Ktoś z niej wysiadł. Lipień cały drżący nasłuchiwał. Ale kroki poszły w innym kierunku.

– Tym razem to jeszcze nie oni – powiedział Majewski. – Ale bądź spokojny. Oni niedługo tu będą. Przyjadą windą, zadzwonią do drzwi, a jeżeli nie otworzysz, to je wyłamią. Im przecież wolno. Samochód będzie czekał na dole. Poprowadzą cię miedzy sobą, jak wczoraj prowadzili Antoniego Dobrawodę. Czekaj tu na nich spokojnie.

– Nie będę czekał. Sam do nich pójdę.

– Zwariowałeś!

– Słuchaj, Tadek, to jest najlepsze wyjście z naszej sytuacji.

– Też wymyśliłeś!

– Zastanów się – Lipień nagle odzyskał spokój. – Pieniędzy nie mamy. Nadzieja na ich odnalezienie prawie żadna. A jakie perspektywy? Żyć wiele lat w ciągłej obawie, że lada dzień wpadną na twój trop i postawią przed sądem? Żyć z takim mieczem Damoklesa aż do śmierci? To nie do pomyślenia. Potworne. Czy więc nie lepiej od razu z tym skończyć?

– Jak to?

– Iść do milicji. Szczerze się do wszystkiego przyznać. Naturalnie powiemy, że przywódcą był i namówił nas do udziału w akcji Kazimierz Strzelczyk. Będziemy pomagali milicji w odnalezieniu pieniędzy. Oni mają większe możliwości od nas, ale nasze wskazówki także są coś warte.

Tadeusz Majewski podszedł do stojącego na małym stoliczku radia i nacisnął klawisz.

– Dlaczego włączasz aparat?

– O szóstej będą komunikaty. Może coś powiedzą o naszej sprawie? Milicja lubi się chwalić. Aresztowanie Antoniego Dobrawody rozdmuchają, jak gdyby mieli w ręku nas wszystkich, walizkę i zabójcę tamtych dwojga. Ale mów dalej…

– Właśnie chodzi i o tamtą sprawę. Prowadzący dochodzenie na pewno przypuszcza, że to myśmy zabili Andrzeja Doberskiego i Jadwigę Rodzińską. Jak nas złapią, będą nam wmawiali te zabójstwa. Nie mamy żadnych kontrdowodów. Żadnego alibi. A jeżeli zgłosimy się dobrowolnie, uwierzą nam. Zresztą i tutaj nasza pomoc dla milicji może być dużo warta.

– Nie wiem, dlaczego mają nam wierzyć, kiedy sami się przyznamy, a nie wierzyć wówczas, gdy nas złapią?

– To jasne. Zabójca dobrowolnie nie zgłosi się do milicji. Co innego człowiek, którego podstępem wciągnięto do akcji na bank i który nawet nie miał broni w ręku.

– Jak to nie miał?

– Po prostu zeznamy, że tylko Doberski miał prawdziwy pistolet. Nam Kazik nie dowierzał i zaopatrzył jedynie w straszaki. Oddamy im te straszaki. A że wszystkie fakty należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego, więc i to będzie dla nas okolicznością łagodzącą. Milicja i prokurator, szczęśliwi z zakończenia sukcesem tej sprawy, wdzięczni za pomoc w ujęciu mordercy i odnalezieniu pieniędzy, nie będą nastawali na surowy wyrok. Może nawet prokurator zgodzi się na nadzwyczajne złagodzenie kary? W ten sposób wykpilibyśmy się paru latami odsiadki. W ogóle nie spodziewam się, aby nam dali więcej jak po „piątce”. A za dobre zachowanie podarują jedną czwartą.

– Nie wiem tylko, którym twoim słowom uwierzą.

– O co ci chodzi? – zapytał Zygmunt.

– Mają przecież zeznania Rodzińskiej. Sam ją uczyłeś, co ma mówić. Czy nie powiedziała, że człowiek podający się za przywódcę bandy i organizatora napadu terroryzował ją pistoletem? Dwa razy numer ze straszakiem nie przejdzie.

– Powiemy, że Rodzińska zmyślała, a w rzeczywistości sama nawiązała ze mną kontakt, bo uważała, że jej się należy milion po Kaziku.

– Głupstwa, gadasz.

– Jestem całkowicie zdecydowany, aby zrobić, jak mówiłem. To dla mnie najlepsze wyjście. Chodźmy od razu dzisiaj.

– Tak bez przygotowania?

– Masz rację. Choćby te straszaki. Trzeba się o nie

postarać. Usunąć prawdziwą broń. Muszę też napisać list do brata i wszystko mu wyjaśnić. Pójdziemy jutro, zgoda?

– Nie!

– Dlaczego?!

– Pomysł dobry dla ciebie. Małego urzędniczka w ministerstwie. Ale nie dla mnie, z moją pozycją społeczną. Poza tym ty jesteś samotny. Nie musisz się o nikogo troszczyć. A kto da jeść mojej rodzinie przez te, jak optymistycznie sądzisz, pięć lat? Jak ta rodzina będzie żyła z piętnem ojca i męża bandyty?

– Szkoda – ironicznie uśmiechnął się Zygmunt – że wcześniej nad tym się nie zastanawiałeś. Teraz trochę za późno.

– Może nie za późno? – wciąż stojący przy aparacie radiowym Tadeusz przekręcił gałkę. Z głośnika buchnęła głośna muzyka.

– Za głośno – zauważył Lipień. – Ścisz trochę!

– Obaj tak krzyczymy, że sąsiedzi mogą coś usłyszeć. Lepiej niech słyszą muzykę.

– Jeżeli uważasz, że nie możesz iść ze mną, pójdę sam. Może masz i rację. W bezpośrednim niebezpieczeństwie znalazłem się tylko ja. Tobie na razie nic nie grozi. Nie pisnę o tobie ani słówka. Zeznam, że Kazik tak zorganizował grupę, iż wzajemnie nie znaliśmy się i spotkaliśmy się pierwszy i ostatni raz w życiu dopiero w Łowiczu.

– Myślisz, że ci uwierzą?

– Naturalnie. Będą szczęśliwi, że się zgłosiłem. Nie mogą zwątpić w moje słowa. Jestem o tym przekonany.

Majewski jeszcze bardziej przekręcił regulator natężenia głosu. Muzyka była coraz głośniejsza.

– Ścisz trochę, bo nam bębenki w uszach popękają – oprosił Zygmunt.

– Spojrzyj w okno.

Lipień odwrócił się w stronę okna.

– Gdzie? Nic nie widzę. O co ci chodzi?

– Już o nic – odpowiedział Tadeusz dziwnym głosem.

Zygmunt stanął tyłem do okna i wtedy zauważył pistolet w ręku przyjaciela.

– Tadek… – wyjąkał. – Tadek… Błagam cię… Nie… Nie!

Padł strzał. Za nim drugi i trzeci. Zygmunt Lipie: miękko osunął się na podłogę. A radio grało głośno.