177841.fb2 Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

ROZDZIAŁ XIV

Nie ten pistolet

Tadeusz Majewski schował broń do kieszeni. Pochylił się nad leżącym, ale go nie dotykał. Nie ulegało wątpliwości, Zygmunt Lipień już nie żył. Zabójca podszedł do stołu i kolejno wypił dwie wódki. Następnie wrócił do przedpokoju, włożył płaszcz i naciągnął rękawiczki. Z kieszeni wyjął czystą chusteczkę. Podszedł do aparatu radiowego i dokładnie przetarł wszystkie gałki i klawisze. Nawet te, których nie dotykał. Nie bawił się w wycieranie kieliszków i butelki. Po prostu włożył je do kieszeni płaszcza.

Z kolei oczyścił klamkę drzwi wiodących z przedpokoju do pokoju, w którym leżał trup. Po starannym przetarciu zamków drzwi wejściowych Tadeusz Majewski gotowy był do wyjścia. Uważnie nasłuchiwał, ale na schodach panowała kompletna cisza. Szybki, lecz cichy ruch drzwiami i morderca przyjaciela znalazł się na klatce schodowej. Wytarł jeszcze klamkę i cicho, prawie na palcach wbiegł na wyższe piętro. Tu spokojnie nacisnął taster windy. Zjechał na dół i wyszedł na ulicę.

Był absolutnie pewny, że nikt go nie widział, ani kiedy wchodził do mieszkania Zygmunta Lipienia, ani kiedy zeń wyszedł.

Przestępca doznawał uczucia przykrości. Pierwszy raz zabił człowieka, i do tego przyjaciela z dawnych lat, ale nie robił sobie żadnych wyrzutów. To było jedyne rozsądne wyjście z trudnej sytuacji. Aresztowanie Lipienia mogło nastąpić za kilka godzin, a on by wszystko wyśpiewał. Wprawdzie plan z listem samobójczym był lepszy i bezpieczniejszy, lecz Zygmunt na to się nie zgodził. Jak gdyby coś przeczuwał. Trzeba było, nie zwlekając ani chwili, akcję przeprowadzić na miejscu. To nieprzyjemne, ale już się ma za sobą. Nawet kodeks karny zna „stan wyższej konieczności”, a także „działanie w obronie koniecznej”…

– To była naprawdę obrona konieczna – zabójca uspokajał swoje sumienie, które zresztą niezbyt mu dokuczało.

Wrócił do domu, przebrał się i starannie obejrzał całe ubranie. Nigdzie nie znalazł najmniejszej plamki krwi czy śladów po drobinach prochu. Milicja ma w walce z przestępcami posługującymi się bronią palną bardzo ważny atut. Jest nim tak zwana próba parafinowa. Na rękach i twarzy człowieka strzelającego z pistoletu pozostają niewidoczne gołym okiem drobinki prochu. Dadzą: się one jednak wykryć w parafinie. Na wszelki więc wypadek Tadeusz Majewski natychmiast się wykąpał, gruntownie szorując całe ciało. Postanowił, że będzie się kąJ pał dwa razy dziennie. Po paru dniach nawet próba parafinowa nie da żadnego rezultatu.

Ale w ogóle parę dni upłynie, zanim ktokolwiek zainteresuje się nieobecnością Zygmunta Lipienia w biurze. Zanim dadzą znać milicji, zanim milicja zdecyduje się na otworzenie mieszkania, znowu wygrywa się z czasem. Może i walizkę uda się w tych dniach odzyskać? Majewski miał własną koncepcję, gdzie jej szukać. Tadeusz nie zdawał sobie sprawy, że jednak popełnił zasadniczy błąd. W zdenerwowaniu nie słyszał, że radio gra nadal na cały regulator. Wprawdzie wytarł wszystkie klawisze i gałki, ale nie wyłączył aparatu. Ściany w nowych domach są akustyczne. Sąsiedzi na próżno pukali w podłogę i w sufit oraz uderzali młotkiem w rury centralnego ogrzewania. To nic nie pomagało. Radio, im późniejsza stała się pora, bardziej dawało się we znaki współlokatorom.

Po bezsennie spędzonej nocy któryś z sąsiadów zawiadomił milicję. Sprawdzono, że na pukanie nikt nie otwiera, a urzędnik ministerstwa Zygmunt Lipień jest nieobecny w biurze. Dowódca patrolu porozumiał się ze swoją komendą. Postanowiono otworzyć drzwi.

Dalej już wszystko potoczyło się normalnym w takich przypadkach trybem. Komenda Dzielnicowa zawiadomiła Komendę Stołeczną. Przyjechała ekipa dochodzeniowa. Jednym z pierwszych ludzi, którzy w Pałacu Mostowskich dowiedzieli się o nowej zbrodni, był naturalnie pułkownik Niemiroch. Nic więc dziwnego, że major Janusz Kaczanowski znalazł się w mieszkaniu ofiary mordu prawie jednocześnie z technikami dochodzeniowymi. Pracowali oni parę godzin, ale poza trzema łuskami pocisków rewolwerowych niczego więcej nie znaleźli. Żadnych odcisków palców prócz nielicznych zresztą śladów rąk denata. Nic nie wskazywało powodu, dla którego cichy, nie wadzący nikomu pracownik ministerstwa został zabity w swoim mieszkaniu trzema strzałami z pistoletu.

– Nasz fach upada – skarżył się technik daktyloskopii. – Wolałbym kamienie tłuc. Byłby przynajmniej jakiś pożytek. Teraz każdy, zanim wyprawi bliźniego do lepszego świata, zakłada rękawiczki i wszystko wyciera flanelą.

Lekarz ustalił godzinę zgonu i obiecał jak najszybciej dokonać sekcji zwłok. Chociaż przyczyna śmierci nie ulegała żadnych wątpliwości: trzy pociski rewolwerowe, z których jeden prawdopodobnie przebił lewą komorę serca, a dwa kolejne spowodowały także śmiertelne rany, Kaczanowski chciał mieć te pociski, aby je oddać do analizy. Sprawą bardzo ważną i bardzo pilną było ustalenie, czy kule pochodzą z tego samego pistoletu, z jakiego oddano śmiertelny strzał do Andrzeja Doberskiego. Potwierdzenie tego faktu zacieśniałoby dochodzenie do poszukiwania jednego człowieka.

Pozornie powód zbrodni był tajemniczy. Z mieszkania nic nie zginęło. Zamordowano człowieka spokojnego, cieszącego się dobrą opinią w miejscu pracy. Ale dla Janusza Kaczanowskiego nie ulegało żadnej wątpliwości, że zastrzelony mężczyzna to trzeci z czwórki bandytów operujących w Łowiczu.

Mechanik samochodowy Antoni Dobrawoda twierdził przecież, że człowiek, który brał udział w przeprowadzce Kazimierza Strzelczyka, a następnie przedstawił się jego byłej żonie jako przywódca przestępczej grupy, nazywał się „od drzewa” i miał na imię Zygmunt. To się idealnie zgadzało. Aby jednak niczego nie zaniedbać, major polecił, żeby milicyjny radiowóz przywiózł starego mechanika na miejsce zbrodni. Tym razem oficer milicji uprzedził dowódcę warszawy, aby ten poinformował Dobrawodę, że potrzebny jest tylko jako świadek.

Mieszkaniec Służew ca rzucił okiem na leżącego na podłodze mężczyznę.

– Znam go – powiedział. – Teraz, kiedy go widzę, przypomniałem sobie i jego nazwisko. To jest Zygmunt Lipień. Przyjaciel Kazimierza Strzelczyka. To ten sam, o którego pan major wypytywał mnie przed dwoma dniami.

Samochód milicyjny odwiózł świadka do jego miejsca pracy, a major wrócił do Pałacu Mostowskich. Uważał, że nie ma już nic do roboty na miejscu zbrodni. Pozostali tam specjaliści. Kaczanowski był najzupełniej pewien, że niczego nie znajdą.

– Takiemu to dobrze – tymi słowami powitał pułkownik Adam Niemiroch przyjaciela. – Inni męczą się dochodzeniem, pracują dzień i noc, a ty, Januszku, bez kiwnięcia palcem w bucie coraz to dostajesz następnego bandytę.

– Już mi na tym świecie pozostał tylko jeden – potwierdził Kaczanowski. – Obawiam się, że i tego otrzymam z – przedziurawioną skórą.

– Cztery miliony to jednak ogromne pieniądze. Dla ludzi przekraczających granicę pomiędzy uczciwością a zbrodnią taka suma staje się celem, do którego dąży się dosłownie po trupach. Nasza grupa przestępcza po łatwym sukcesie w Łowiczu rozpoczęła walkę na śmierć i życie, byle dojść do tych milionów.

– Tym razem pułkownik chyba się myli.

– A to dlaczego? Sam przed chwilą stwierdziłeś, że zabity był członkiem bandy.

– Tak. Jestem też przekonany, że zginął z ręki czwartego ze wspólników, ale tu nie chodziło o pieniądze. Tych milionów zresztą, jak wiemy z opowiadania Jadwigi Rodzińskiej, Zygmunt Lipień nie posiadał. A gdyby je miał ten czwarty, również nie musiałby zabijać przyjaciela. To raczej odwrotnie, mielibyśmy do czynienia z trupem tego wysokiego.

– Wysokiego?

– Pułkownikowi trochę pamięć nie służy – tym razem Kaczanowski zrewanżował się Niemirochowi za jego różne złośliwostki. – Świadkowie napadu w Łowiczu zgodnie zeznali, że spośród trzech bandytów operujących w gmachu banku jeden wyróżniał się wzrostem wyższym niż przeciętny. Doberski i Lipień liczyli sobie po parę centymetrów ponad metr siedemdziesiąt. Pozostał zatem ten wysoki.

– Tyle mam spraw na głowie, że trudno mi pamiętać detale każdego dochodzenia – bronił się Niemiroch. – Od tego mam pomocników, a wśród nich niezastąpionego „pogromcę przestępców”.

– Chyba zmienię fach i zostanę grabarzem – odpowiedział Kaczanowski.

– Wracajmy jednak do naszych baranów, jak powiadają Francuzi. Jaka jest ta twoja teoria?

– Lipienia zastrzelił jego wspólnik, ponieważ bał się wsypy. „Wysoki” musiał się zorientować, że jesteśmy na tropie urzędnika ministerstwa.

– To wiedział więcej od nas.

– Pułkownik się myli. Najdalej w ciągu tygodnia miałbym Lipienia pod kluczem. Antoni Dobrawoda pamiętał, że on ma imię Zygmunt, zaś nazwisko pochodzi od jakiegoś drzewa. To była wprawdzie nikła, ale konkretna wskazówka. Inny z kumpli Strzelczyka, Roman Kowalski, także nie pamiętał nazwiska przyjaciela Strzelczyka, ale za to ujawnił istotny szczegół. Ten człowiek pracował w ministerstwie przy Kruczej. Przy tej ulicy mieszczą się siedziby kilku ministerstw, ale odnalezienie wśród pracowników tych urzędów człowieka, o którym mieliśmy nieco dokładniejsze dane, nie przedstawiało większych trudności. Moi wywiadowcy właśnie ustalali listę podejrzanych. Na pewno byłoby ich kilku, może nawet kilkunastu. Różnych Zygmuntów Jaworskich, Konarskich, Klonowskich, Grabowskich. Drzew u nas nie brakuje i co najmniej dziesięć procent polskich nazwisk wywodzi się od nich. W tym spisie znalazłby się także Zygmunt Lipień. Zaplanowałem zdobycie fotografii tych „drzewek” i pokazanie ich Dobrawodzie i Kowalskiemu Jeśli to by nawet nie od razu rozstrzygnęło sprawy, w każdym razie zawęziłoby moją listę. A drogą eliminacji doszedłbym i do przestępcy. Tę robotę obliczałem na pięć dni.

– Brawo, Januszku. Tym razem naprawdę chwacko się spisałeś.

– Nie – zaprzeczył major. – Byłem na dobrym tropie, jednak spóźniłem się. „Wysoki” wyprzedził mnie cc najmniej o trzy dni. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiedział, że jeżeli dostanę do swoich rąk choć jednego z członków bandy, wycisnę z niego nazwiska pozostałych.

– To zrozumiałe – przytaknął Niemiroch.

– Trzy kule przerwały moją nić dochodzenia. Muszę ją teraz wiązać na nowo.

– Twój „wysoki” jest także zabójcą tamtych dwojga, Doberskiego i Rodzińskiej?

– Nie wiem, ale na to pytanie zdobędziemy odpowiedź po zbadaniu pocisków wyjętych z ciała Lipienia. Przypuszczam jednak, że te pociski wyszły z dwóch różnych pistoletów.

– Tak sądzisz?

– Właśnie. Inna jest technika zbrodni. Na Wilczej przestępca strzelił w plecy Doberskiemu. Tutaj morderca ustawił ofiarę twarzą do siebie, chociaż na pewno mógł wybrać taki moment, kiedy Lipień był odwrócony do niego tyłem. W piwnicy nie znaleźliśmy łuski po pocisku. Strzelający postarał się o usunięcie tego śladu. Liczył widocznie na to, że kula ulegnie uszkodzeniu i nie będzie można dokonać analizy. W mieszkaniu Lipienia łuski leżały na podłodze, zabójca chociaż starannie usuwał ślady palców, nie fatygował się z pozbyciem tego dowodu. Poza tym ilość strzałów. Mordercy z Wilczej wystarczy jeden. Oszczędzał pocisków. Do Lipienia strzelono aż trzykrotnie, mimo że przy tak małej odległości nie mogło być mowy o pudle. Każdy pocisk był śmiertelny.

– Wydaje mi się, że masz rację. Mamy do czynienia; z dwoma przestępcami. Moja teoria „mózgu” znowu się potwierdza.

Kaczanowski nie zaprzeczył, chociaż tę teorię niedawno całkowicie obalił. Ale nie chciał wracać do poprzedniej dyskusji. Zwierzchnikowi, nawet jeżeli jest przyjacielem, należy ustępować. Przynajmniej w drobiazgach.

– Ale gdzie są pieniądze?

– Dla mnie to nie problem – uśmiechnął się major. – Mam nawet kluczyk do nich, ale nadal nie wiem, na jakich drzwiach wisi kłódka. Pocieszam się tym że nasi obaj przestępcy, mój „wysoki” i twój „mózg”, także tego, nie wiedzą, chociaż jeden z nich ma duplikat mojego, klucza. Widziałem japoński film „Rashomon”, tam poradzono sobie bardzo prosto, wezwano na świadka umarłego. Niestety, nam Strzelczyk nic nie powie. Musimy szukać sami.

– Widzę, że masz nową koncepcję, Januszku. Jakaż to?

– Mylisz się. Koncepcji jeszcze nie mam. Ale czuja że zbliżamy się do rozwiązania. Dochodzenie zebrało; ogromną ilość materiału. Wśród tych wszystkich doku-

meritów znajduje się na pewno coś, na co nie zwróciliśmy uwagi, a co może nas doprowadzić do morderców i do schowka z milionami. – Tak sądzisz?

– Jestem tego najzupełniej pewien. Już teraz dostrzegam pewne luki naszego rozumowania, zwłaszcza dotyczące przebiegu wypadków przy Wilczej. Zdaje się, że popełniliśmy zasadniczy błąd w ocenie sytuacji.

– Jaki?

– Walizka.

– Z tego błędu wyprowadziła nas Komenda Powiatowa MO w Łowiczu. To był zresztą nie nasz, lecz ich błąd. W żadnym protokole, w żadnym dokumencie dochodzenia prowadzonego na miejscu w banku nie ma wzmianki, że walizka, w której bandyci wynieśli pieniądze, miała kolor brązowy.

– To racja. Niemniej istnieje problem, dlaczego zabójca Doberskiego zabrał tę granatową walizę. Rozumiem, szukał pieniędzy, wszedł do piwnicy, natknął się na konkurenta i wywalił do niego.

– On też nie wiedział, jakiego koloru jest ta właściwa walizka.

– Zgoda. Mógł nie wiedzieć. Ale później, kiedy już wziął ciężar do ręki, musiał się zorientować, że coś nie gra. Papier waży sporo, jednak nie tyle, aby człowiek normalnie zbudowany, jeszcze nie stary, przyginał się pod ciężarem tego pudła. A poza tym już w piwnicy miał okazję sprawdzić, co jest w środku granatowej walizki.

– Bał się ryzykować. W każdej chwili mógł ktoś nadejść.

– A jednak miał czas zarówno znaleźć i usunąć łuskę po pocisku, jak też starannie zamknąć piwnicę i do czysta wytrzeć kłódkę. Z tego wynika, że człowiek, który niósł walizkę, od początku wiedział, że w niej nie ma czterech milionów. Na tej paczce zależało mu nie mniej niż na pieniądzach.

– Sądzisz więc, że facet przyszedł po dwie walizki?

– Jeżeli nie po dwie, to na pewno po tę granatową. Miała ona dla niego co najmniej taką samą wartość, jak ta z milionami.

– Dla tej walizki zamordował dwoje ludzi?

– Nie. Tylko Doberskiego. Rodzińską zabił, bo ona wiedziała albo mogła się domyślić, kto w jej piwnicy zastrzelił tamtego człowieka. Śmierć Lipienia i tej kobiety ma to samo podłoże, chociaż zbrodni dokonało dwóch różnych mężczyzn. Każdy z zabójców za cenę zbrodni chciał sobie zapewnić bezpieczeństwo. Przyznaję, że to się im obu chwilowo udało.

– Dobrze, że dodałeś „chwilowo”.

– Nie byłbym godnym tak sławnego szefa, gdybym nie wierzył w ostateczny sukces.

– Więc co zamierzasz teraz robić?

– Mógłbym spokojnie czekać, aż los zrobi mi znowu prezent w postaci następnego nieboszczyka. Drogi tych dwóch przestępców muszą się skrzyżować w miejscu ukrycia pieniędzy. Ale nie będę czekał. Sam spróbuję dobrać odpowiedni klucz, lecz nie do schowka z milionami, bo ten mam w kieszeni, ale do rozwiązania całej tajemnicy.

– Gdzie będziesz szukał tego swojego klucza?

– Przede wszystkim w aktach sprawy. Poza tym w swojej głowie. Naturalnie nie zaniedbując normalnego dochodzenia. Obecnie moi ludzie idą po śladach w ministerstwie, w którym pracował Zygmunt Lipień, ustalają jego przyjaźnie i kontakty. Zwłaszcza w ostatnich dniach, z uwzględnieniem ludzi wysokiego wzrostu. Przesłuchuje się mieszkańców kamienicy, gdzie popełniono zbrodnię i ludzi z okolicznych domów.

– To wszystko już robiłeś parę razy.

– Lubię ścisłość, więc poprawiam na trzy.

– Bez efektów.

– Nie powiedziałbym – bronił się major – jednak trafiliśmy na ślad Lipienia. Wprawdzie trochę nas ubiegli, ale może tym razem nam się poszczęści.

– A co z mieszkaniem zajmowanym przez Strzelczyka?

– Opieczętowane. Prokurator nie podjął żadnej decyzji. Także jedyny spadkobierca zmarłego, jego brat, nie wszczął żadnych kroków prawnych.

– Nikt nie usiłował dobrać się do lokalu?

– Nie. Ci, co szukają czteromilionowego skarbu, doskonale wiedzą, że tam go nie znajdą. A stare garnitury Strzelczyka ich nie interesują.

– Jest jednak faktem – zauważył pułkownik – że Strzelczyk w dniu napadu był na ulicy Wilczej. Na pewno nie zjawił się tam jedynie po to, aby zobaczyć się ze swoją byłą małżonką, lecz żeby zejść do piwnicy. Po co tam chodził?

– Może chciał tam schować pieniądze, a później się rozmyślił? Przypomniał sobie, że Lipień zna tę kryjówkę. Przecież pieniądze ukrywał nie tylko przed nami, ale i przed swoimi wspólnikami.

– Nie sądzę, aby człowiek, który tak doskonale zaplanował całą akcję w Łowiczu, nie przewidział z góry wszystkich ewentualności i później nagle zmieniał swoje decyzje. Musiał być inny powód.

– Może Strzelczyk miał w tej piwnicy coś, co wolał po napadzie stamtąd usunąć? Przyznaję, pułkowniku, że swoimi wątpliwościami zabił mi pan porządnego ćwieka. Muszę to gruntownie przemyśleć. Przestępców znajdziemy wtenczas, kiedy całkowicie rozszyfrujemy przyczyny takiego, a nie innego ich postępowania. Dotyczy to zarówno tego z bandytów, który pozostał przy życiu, jak też „pana z walizką” oraz tych zamordowanych. Najdalej za tydzień rozwiążę wszystkie zagadki.

Pomimo przeciwności losu major Janusz Kaczanowski nie tracił wiary w szybkie poznanie tajemnicy.