177841.fb2 Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Walizka z milionami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

ROZDZIAŁ VII

Drugi wysiada z gry

Zygmuntowi Lipieniowi dni płynęły jak w koszmarnym śnie. Od chwili kiedy prasa doniosła o zdemaskowaniu roli, jaką odgrywał spokojny kierownik warsztatu samochodowego, Kazimierz Strzelczyk, w napadzie na bank w Łowiczu, jego bojaźliwy wspólnik nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Na odgłos windy zatrzymującej się na tym samym piętrze zamierał z przerażenia.

Kiedy na ulicy spotykał idącego naprzeciwko siebie milicjanta, nogi mu się uginały w kolanach i tylko siłą woli zmuszał się, aby nie skręcić do najbliższej bramy albo po prostu nie rzucić się do panicznej ucieczki. Jeszcze gorszy był przejeżdżający wolno jezdnią, tuż przy chodniku, radiowóz MO.

Ale najstraszniejsze godziny przeżywał Lipień podczas pracy. Zuchwały napad i tragiczna śmierć jednego z jego uczestników były nieustającymi tematami rozmów kolegów. Tych rozmów nieszczęsny uczestnik napadu nie mógł uniknąć. Wokoło siebie słyszał prawdziwe lub wyimaginowane szczegóły akcji i domysły, gdzie ukryło się trzech pozostałych bandytów. Zygmuntowi wydawało się, że towarzysze pracy specjalnie wszczynają te rozważania przy nim i bacznie obserwują jego reakcje na wypowiadane przez siebie słowa. Doszło do tego, że temu jeszcze młodemu człowiekowi zaczęły drżeć ręce. W ciągu jednego tygodnia schudł kilka kilogramów, policzki zapadły się.

– Co się z tobą dzieje, Zygmunt? – zatroszczyła się koleżanka siedząca przy sąsiednim biurku. – Jak ty wyglądasz? Chory jesteś?

– Nie. Przemęczony.

– No wiesz! Przecież dopiero dwa tygodnie, jak wróciłeś z urlopu.

– Właśnie te wczasy źle mi zrobiły. Zmiana klimatu… Zresztą czy ja wiem? Stale bolała mnie głowa – Lipień kłamał jak najęty. – Miewałem zawroty głowy. Raz omal nie zemdlałem.

– Idź do lekarza. Koniecznie. Zdrowia nie można lekceważyć – radziła poczciwa kobieta i zmieniając temat zapytała: – Przeglądałeś dzisiejszą prasę? Jest tam coś o tych bandytach z Łowicza? Złapali może następnych?

To było naprawdę nie do wytrzymania. Lipień chwytał jakieś papiery leżące na biurku i wychodził z nimi na korytarz pod pozorem, że musi coś załatwić w sąsiednim pokoju. Ale i to nie na wiele się zdało. Tam też zawsze znalazł się ktoś, kto mu natychmiast zadawał pytanie:

– Panie Zygmuncie, pan jest zwykle tak dobrze poinformowany, jest coś nowego?

Nie pomagała odpowiedź:

– Nie dalej jak wczoraj spotkałem kolegę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Gotów jest się zakładać, że Europejska Konferencja Bezpieczeństwa dojdzie do skutku najpóźniej jesienią przyszłego roku. Nie bez kozery prezydent Nixon tak długo i tak serdecznie rozmawiał w Waszyngtonie z ministrem Gromyką. Anglia także właściwie już wyraziła swoją zgodę na tę konferencję Obecni wybuchnęli śmiechem, a ktoś dodał:

– Filut z kolegi. Udaje, że nie rozumie, o co nam chodzi. Dopadli już tych bandziorów z Łowicza?

Ile to trzeba nerwów, aby spokojnie odpowiedzieć:

– Jeszcze nie, ale podobno są na ich tropie. Będą ich mieli lada dzień.

A potem trzeba spokojnie wysłuchać:

– Ja bym takich dla przykładu publicznie powiesił na rynku w Łowiczu.

Ale dnie mijały, ludzie coraz mniej mówili o zuchwałym skoku na bank. Prasa przestała o tym pisać nawet na ostatnich stronach dzienników. Nowe wydarzenia zajęły umysły ludzkie. Zygmunt powoli odzyskiwał utraconą równowagę. Strach wolno, wolno, krok za krokiem cofał się. Wrócił spokojny sen.

Jednocześnie jednak wracało pytanie: gdzie są cztery miliony złotych? Lipień nie wątpił, że to samo pytanie stawiają sobie dwaj pozostali członkowie napadu. Może nadal prowadzą poszukiwania pieniędzy? A jeżeli je znajdą, czy zechcą się nimi podzielić z Zygmuntem?

Wprawdzie wszyscy się zobowiązali, już po śmierci Strzelczyka, że odnaleziony skarb zostanie podzielony na trzy równe części, ale to było jeszcze wtedy, kiedy cała trójka miała nadzieję na szybkie wykrycie schowka z cenną walizą. Później rozeszli się w gniewie i z pretensjami do Andrzeja Doberskiego. Jeżeli tamta dwójka doszła do ukrytych milionów, Lipień był pewien, że nic mu nigdy o nich nie powiedzą. Przecież do sądu nie pójdzie ani na milicji skargi przeciwko nim nie złoży.

Zresztą w głębi duszy Zygmunt wcale nie był przekonany, że jeśli to on rozszyfruje sekret zmarłego, czy także będzie tak wspaniałomyślny, aby do stołu biesiadnego zaprosić pozostałych uczestników napadu i każdemu z nich wręczyć elegancko zapakowaną paczuszkę z milionem i prawie czterystu tysiącami złotych.

– Jak się tak poważnie zastanowić – rozumował Lipień – cóż to jest cztery miliony. Wcale nie taka wielka suma. Willa w Zakopanem kosztowałaby co najmniej półtora miliona złotych. Naturalnie wygodna willa, a nie jakiś tam budyneczek na kurzych łapkach. Do tego ładny samochód. Nie żeby zaraz mercedes. Wystarczy volvo czy taunus. Meble do mieszkania. To razem przeszło dwa miliony. Pozostałą sumę trzeba by podzielić na dwie części. Jedną wpłacić do PKO, może też kupić trochę złota i dolarów, a resztę zainwestować w jakiś interes. Najlepiej w pralnię chemiczną. To się nie rzuca w oczy, przynosi stały, pewny dochód i nawet gdyby sąsiedzi zaglądali do garnków, pozwala wydawać więcej, niż się oficjalnie zarabia. Tak, najlepsza będzie pralnia, specjalność: czyszczenie trocinami białych kożuchów. Jeszcze długo będą modne.

Ale żeby zrealizować te marzenia, trzeba przede wszystkim zdobyć walizę z łupem z Łowicza. Działać ostrożnie, ale szybko. Na pewno poszukują jej i Doberski, i Majewski, a także, Lipień nie lekceważył bynajmniej milicji, przedstawiciele MO. Trzeba więc zwyciężać w tym wyścigu i jednocześnie nie dać się złapać.

– Gdzie ja bym schował walizkę? – Zygmunt Lipień postanowił wczuć się w postać i sposób rozumowania Kazimierza Strzelczyka. – Wracam samochodem do Warszawy. Waliza jest w bagażniku. Nie mam zbyt wiele czasu, bo muszę wrócić do warsztatu. Jadę zatem prosto do miejsca pracy. Swojego skarbu nie ruszam. Niech spokojnie spoczywa w tyle fiata.

Zygmunt był przekonany, że przywódca bandy tak właśnie postąpił.

Ale co dalej? W warsztacie pracują do późnego wieczora. Trzeba poczekać, aż wszyscy pójdą do domu. Wreszcie zostaje sam. Milicja już wie o jasnym fiacie. Wprawdzie takich wozów jest w Warszawie dużo, ale lotne patrole MO mogą jeździć po mieście, zatrzymywać auta tego koloru, legitymować kierowców i zaglądać do bagażnika. W tej sytuacji użycie fiata do wywiezienia walizy poza teren warsztatu samochodowego jest niebezpieczne. Trzeba do tego celu użyć innego samochodu. Zygmunt pamiętał, że kiedy tamtej nocy przeprowadzali rewizję warsztatu, na podwórzu stało siedem łub osiem samochodów. Jedne z widocznymi skutkami różnychj kraks, inne pozornie całe. Może wśród nich był i jakiś wóz na chodzie? Albo choćby ta wołga z tabliczką. CD? Pokancerowana, ale jeździć nią można było. A milicja bez ważnego powodu nie zatrzyma takiego wozu. Tym bardziej, że dla niej najbardziej podejrzane są jasne fiaty. Tak, na pewno wziąłbym czarną wołgę.

Dokąd pojechać, aby ukryć swój skarb?

– Pojechałbym do z góry upatrzonego miejsca – Zygmunt nadal starał się wczuć w sposób rozumowania i postępowania Kazimierza Strzelczyka – Przygotowując akcję, zaplanowałbym w najmniejszych szczegółach także i moje późniejsze kroki. A więc schowek na walizkę musiał być przygotowany wcześniej. Oczywiście nie we własnym mieszkaniu. Jednakże ten Andrzej, jeżeli naprawdę myślał, że znajdzie miliony na Solcu, jest ciężkim frajerem i nigdy nie rozwikła sekretu. Także nie schowałbym pieniędzy gdzieś na odludziu, bo wbrew pozorom tam człowiek najbardziej rzuca się w oczy. Zwłaszcza człowiek wysiadający z nieco rozbitej wołgi i dźwigający ciężką walizę. O jej wadze Zygmunt najlepiej wiedział, bo właśnie to on doniósł ją w Łowiczu do samochodu…

A więc Lipieniowi nasuwa się jedynie słuszna konkluzja. Skarb został ukryty gdzieś w śródmieściu. I to w niezbyt małym domu. Tam lokatorzy wszystko o sobie wiedzą. Później, kiedy już prasa podała szczegóły napadu na bank, mogliby mieć jakieś skojarzenia.

Takiej walizy również nie można zostawić znajomym czy przyjaciołom. Od razu by się domyślili, co w niej jest. A rzadko która przyjaźń wytrzyma ciężar czterech milionów złotych, przy jednoczesnej perspektywie pokaźnego wyroku za pomoc w przestępstwie. Najlepiej byłoby ukryć walizę u kogoś, kto nawet się nie domyśla, jaki skarb znajduje się w zasięgu jego ręki, i nawet przypadkiem nie może go odkryć.

Idealną kryjówką dla walizy byłoby, na przykład, mieszkanie Jankowskiego. Jest za granicą, a klucze zostawił przyjacielowi. O tym prócz niego nikt nie wie. Waliza może tam stać spokojnie i wszystkie policje świata nigdy jej nie znajdą. Ale z mieszkania Jankowskiego Kazimierz nie mógł skorzystać. Było ono za blisko miejsca pracy przywódcy bandy. Wiadomo, że w razie jakiejś wsypy milicja będzie szukać cennego pakunku najpierw w trzech miejscach: w mieszkaniu przy ulicy Solec, w warsztacie i w mieszkaniu nieobecnego właściciela warsztatu, który tak bardzo ufał swojemu kierownikowi. Zresztą Strzelczyk w czasie nieobecności Jankowskiego nawet nocował w jednym z pokojów tego mieszkania.

Kantorek był przecież jego nierozłączną częścią. I ten lokal odpadał.

Lipień w miarę tego filozofowania dochodził do wniosku, że w ogóle cała nocna akcja trójki pozostałych uczestników napadu była błędna, a przede wszystkim całkowicie zbyteczna. W ten sposób nie można było wykryć schowka z pieniędzmi. Naturalnie Lipień nie znał poczynań milicji ale był przekonany, że ona także poszła błędnym tropem. A więc i ona nie odnalazła ukrytego skarbu. Można go zdobyć pracując głową. Wszelkie poczynania robione bez większego zastanowienia są z góry skazane na niepowodzenie.

Znowu upłynęło kilka dni. O napadzie już nikt nie wspominał. Tylko Zygmunt ciągle pracował nad rozwiązaniem zagadki. Opracował najrozmaitsze hipotezy, by je w końcu odrzucić. Nawet nie sprawdzał tego w terenie. Uważał, że siedząc przy stole potrafi rozszyfrować tajemnicę zmarłego, a potem wystarczy mały, najwyżej godzinny wypad i wróci do tego samego pokoju jako szczęśliwy posiadacz fortuny. To, że fortuna ta została zdobyta w kolizji z kodeksem karnym, nie zakłócało spokoju jego sumienia. Była jedynie obawa przed złapaniem.

Nagle podczas tych najrozmaitszych spekulacji Zygmunt przypomniał sobie pewien fakt sprzed kilku lat. Wszystko teraz stało się jasne. Wszystko pasowało do tych założeń, którymi musiał się kierować przywódca akcji. Kryjówka doskonała, dostęp łatwy i prosty. Nie budzący specjalnych podejrzeń. Ta waliza pełna banknotów nie może się gdzie indziej znajdować jak tylko tam. Trzeba po prostu iść i wziąć ją. Wprawdzie, żeby uniknąć całkowicie jakiegokolwiek ryzyka, trzeba będzie w sprawę wtajemniczyć jeszcze jedną osobę i odpowiednio jej zapłacić, ale ostatecznie jest się czym dzielić. Ale nie pół na pół. To byłaby przesada.

Lipień wyczekał do wieczora, nieco się podcharakteryzował i ukrył oczy za ciemnymi okularami. Planując napad na bank, Kazimierz Strzelczyk początkowo zakładał, że uczestnicy akcji będą odpowiednio ucharakteryzowani. W tym celu wspólnicy przeprowadzili różne ćwiczenia i zdobyli teatralne kosmetyki. Później zaniechano tego pomysłu, ponieważ ustalono, iż akcję przeprowadzi się w czasie deszczu. Dlatego zapuszczono wąsy i brody. One w przeciwieństwie do szminek nie bały się wody. Teraz ta nauka przydała się Zygmuntowi. Obejrzał się w lustrze. Był zadowolony. Nawet jeżeli nie dojdzie do porozumienia, nie musi się obawiać późniejszego rozpoznania.

Obejrzał dokładnie dom przy ulicy Wilczej. Sprawdził na liście lokatorów i stwierdził, że w oknie tego mieszkania pali się światło.

Zadzwonił. Otworzyła mu młoda, dość przystojna kobieta. Była zdziwiona niespodziewaną wizytą. Zygmunt zerknął przez uchylone drzwi do pokoju oświetlonego lampą. Nikogo tam nie było. Kobieta widocznie znajdowała się sama w mieszkaniu. Świadczyły o tym ciemności w drugim pomieszczeniu tego dwupokojowego lokalu.

– Pan do mnie? – zapytała pani domu.

– Tak. Jestem kolegą i przyjacielem Strzelczyka, byłego męża pani. Ale chyba pozwoli mi pani wejść dalej?

– Proszę.

Lipień zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku… Oboje znaleźli się w pokoju. Kobieta wskazała fotel, a sama zajęła drugi.

– Pan jest z milicji?

– Nie. Jak powiedziałem, byłem przyjacielem Kazika.

– Myśmy się rozwiedli. Nie utrzymywałam kontaktu z moim byłem mężem.

– A jednak była pani na jego pogrzebie.

– To raczej dobre wychowanie niż dawny sentyment – młoda kobieta uśmiechnęła się lekko.

– Czytała pani prasę i na pewno wie pani, że Kazik…

– Tak. Brał udział w napadzie na bank w Łowiczu. Przyznaję, że nawet mnie to nie zdziwiło. Przy jego żądzy władzy i pieniędzy mogło dojść do tego. Ale nadal nie rozumiem celu pańskiej wizyty?

– Kazik przed śmiercią ukrył gdzieś wszystkie pieniądze zdobyte w Łowiczu.

– Cóż to mnie obchodzi?

– Tam jest przeszło cztery miliony złotych. Kto znajdzie tę sumę, będzie bogaty do końca życia. Pani sobie wyobraża? Żadnych kłopotów, ciekawe podróże, piękne suknie. Futra, które dzisiaj ogląda się przez szybę w komisie…

Kobieta roześmiała się.

– Po co pan mi to mówi?

– Chciałbym, żebyśmy razem poszukali tych pieniędzy.

– Ja z panem? Dlaczego?

– Bo tylko my we dwoje możemy wejść w posiadanie tego skarbu. Ja wiem, gdzie on jest ukryty, pani może mieć do niego dostęp.

Kobieta zastanawiała się chwilę.

– Pan też brał udział w tym napadzie – powiedziała.

– Mniejsza o to. To nieważne. Ważne są cztery miliony złotych.

– A jeżeli zawiadomię milicję?

Z kolei Zygmunt Lipień roześmiał się tak serdecznie, jak gdyby ktoś opowiedział mu zabawną anegdotkę.

– Nie zrobi pani tego głupstwa. Jednym gestem odtrącić taki majątek? A poza tym, pani sama rozumie, idąc tutaj odpowiednio się zabezpieczyłem. Przecież w napadzie, czytała to pani, uczestniczyły cztery osoby. Jedna, niestety, zmarła, ale pozostało trzech… Przyszedłem sam, ale…

– Pan mi grozi?

– Skądże znowu” miła pani. Tak sobie rozmawiamy dla zabicia czasu. Wcale nie straciłem nadziei, że dojdziemy do porozumienia.

– A więc?

– A więc z banku zabrano cztery miliony złotych. Po jednym dla każdego uczestnika akcji. Kazik zginął przypadkowo. Kawał skarpy wiślanej podmyty deszczami nagle się osunął. To nieprawda, co sugerował jakiś pismak, że padł ofiarą bójki przy podziale łupów. Mogę przysiąc, że nikt go nie dotknął. Głupi, ale tragiczny wypadek. Pani należy się udział po Kaziku. Milion złotych. Tysiąc banknotów po tysiąc złotych. Malutka paczuszka, a jakie ogromne możliwości otwiera przed człowiekiem.

– Nie byłam już żoną Kazika. A pieniądze pochodzące z rabunku nie mogą być spadkiem.

– Pani Jadwigo, my nie jesteśmy drobiazgowi i nie kierujemy się głupimi przepisami kodeksu cywilnego. Uważamy, że ma pani pełne prawa do tego miliona. Choćby jako rekompensatę. Dobrze znałem Kazika i wiem, że niełatwo było być jego żoną. Pani i tak bardzo długo wytrzymała.

– To prawda – przyznała pani Jadwiga.

– A to znaczy? – Lipień znowu zapytał.

– Pan naprawdę chce mi dać ten milion za nic? Jako dolę Kazika?

Ton głosu mówiącej prawie niedostrzegalnie się zmienił. Zniknęła z niego wrogość, która dominowała w poprzednich zdaniach. Zygmunt wiedział, że wygrał.

– Właściwie to za nic. Uważamy, że pani należą się te pieniądze. W zamian prosimy o pomoc. Jeżeli pani odmówi, obejdziemy się bez niej. Ale wtedy moi koledzy na pewno nie zgodzą się, aby uwzględnić panią przy podziale. Mogę panią zapewnić, że w tym, co proponuję, nie ma najmniejszego ryzyka. Sam jestem aż do przesady ostrożny i nigdy bym nie narażał się na niebezpieczeństwo.

– Napije się pan kawy? – pani domu wyraźnie chciała zyskać na czasie.

– Z prawdziwą przyjemnością – odpowiedział Lipień. – Chętnie pani pomogę.

– O, dziękuję. Sama dam sobie radę.

Jadwiga wstała i wyszła do kuchni. Zygmunt dopiero w tej chwili ocenił, ile zalet mają te, budowane jeszcze do niedawna przez „genialnych” architektów, kuchnie bez okien. Nie było obawy, aby kobieta mogła wszcząć alarm. Wygodniej rozsiadł się w fotelu i spokojnie zapalił papierosa.

Wkrótce pani Jadwiga przyniosła z kuchni tackę z dwiema filiżankami kawy i dwoma kieliszkami.

– Mam trochę koniaku. Napije się pan?

– Z panią zawsze.

Kobieta podeszła do małego kredensiku i wydobyła butelkę w połowie wypełnioną. Napełniła kieliszki…

– Za ten szczęśliwy milion – Zygmunt podniósł kieliszek.

Stuknęli się szkłem. Wypili.

– Doprawdy sama nie wiem… – Jadwiga wróciła do przerwanej rozmowy.

– Ależ proszę pani! – Lipień bez oporu ze strony pani domu ucałował jej rękę. – Nie ma się co wahać. Przecież to niczyje pieniądze. Bank na tym nie stracił, bo jest ubezpieczony. Zresztą – roześmiał się – jak się dorobimy następnych milionów, to odeślemy mu ten pierwszy.

– Podobno o ten pierwszy jest najtrudniej. Tak twierdzą amerykańscy milionerzy.

– A pani będzie go miała najdalej za pół godziny. – Za pół godziny?

– Może jeszcze prędzej. Za dziesięć minut.

– Sądzę, że w ogóle pan sobie ze mnie żarty stroi. Cała ta rozmowa to zapewne jakiś niemądry dowcip albo głupi zakład. Dowiedział się pan jakimś cudem, że byłam żoną Strzelczyka, i przyszedł pan zabawić się moim kosztem.

– Nic podobnego. Przysięgam, że mówię prawdę. Jako dowód powiem pani, że wieczorem, w dniu, w którym dokonano napadu, Kazik był tutaj. Przyjechał czarną wołgą z tabliczką CD. Na chwilę pod jakimś pozorem wstąpił do pani. Czy tak nie było?

– Spotkałam go, kiedy wchodziłam do domu. To się zgadza, miał jakiś czarny samochód. Zapraszałam go na gorę, ale powiedział, że – już nie ma czasu. Mówił, że potrzebny mu jest wyrok sądu w naszej sprawie rozwodowej, bo swój egzemplarz zgubił. Zapytałam, czy się drugi raz żeni. Zaprzeczył. Miał wpaść za parę dni. Odszukałam i przygotowałam mu ten papierek.

– Widzi więc pani, że nie kłamię.

– Sama nie wiem, co robić…

– A zatem zgoda? – Lipień wyciągnął rękę, a kobieta podała mu swoją.

Teraz mężczyzna napełnił kieliszki.

– Wypijemy za naszą szczęśliwą współpracę.

Jadwiga nie odmówiła.

– Kiedy już doszliśmy do porozumienia, będę z panią zupełnie szczery. Od dawna znałem Kazika. Dużo wiedziałem o waszym małżeństwie i o jego zakończeniu. Kiedy Kazik wyprowadzał się stąd, pomagałem mu. Pani wówczas nie było w mieszkaniu.

– Wolałam nie być obecna. Znowu mogłoby dojść do jakichś nieporozumień. Ostatecznie nie zależało mi tak bardzo na tych paru gratach. On je zresztą zabrał tylko przez złość.

– To są dawne dzieje. Nie wracajmy do nich. Dzieląc rzeczy i zostawiając pani mieszkanie, Kazik zastrzegł sobie, że piwnica pozostanie do jego dyspozycji. Tam przecież złożyliśmy te meble, które zabrał stąd rzeczywiście przez złość, na czym to mieszkanie bardzo zyskało.

– Z mieszkaniem mój były mąż łaski mi nie zrobił. Było moje, po rodzicach. A ponadto musiałam mu jeszcze wypłacić pewną sumę. Dość dużą. Za uprzejme opuszczenie mojego lokalu.

– To już nieważne – Zygmunt machnął ręką. – Co to znaczy – wobec miliona, który za chwilę będzie leżał na tym stole.

– Za chwilę? – Jadwiga przyjęła z niedowierzaniem słowa dziwnego gościa.

– Tak, za chwilę. Kazimierz zażądał tej piwnicy prawdopodobnie także na złość pani. Później jednak zaczął jej używać do przechowywania rzeczy, o których wolał, żeby nikt, zwłaszcza jego sąsiedzi z domu przy ulicy Solec nie wiedzieli. Dlatego wtedy stosunki między wami nieco się poprawiły. Kazik panią odwiedzał, bo zależało mu na tym, aby ludzie przyzwyczaili się do jego widoku i mieli go za mieszkańca tego domu. To mu pozwalało spokojnie wchodzić do piwnicy bez konieczności tłumaczenia się z tego innym lokatorom.

– Pan myśli? – kobieta zaczynała pojmować sens tych słów.

– Naturalnie – potwierdził Lipień. – Pani piwnica to świetne schowanko dla tych milionów. Nikt tu ich nie będzie szukał. Nikt w ogóle, poza nami dwojgiem, nie wie, że Kazik miał piwnicę w tym domu.

– To prawda.

– A dlaczego Strzelczyk zjawił się tutaj w dniu napadu? Akurat właśnie w tym dniu potrzebny był mu wyrok rozwodowy? Sześć lat go nie potrzebował. To był pretekst na wypadek spotkania pani. Podjechał samochodem, wyjął walizkę z bagażnika, zszedł do piwnicy, otworzył swój boks, wcisnął walizę pod do tej pory leżące tam graty i uwolniony od balastu wrócił do warsztatu. Mądrze to obmyślił.

– Kiedyś zupełnie przypadkowo zeszłam na dół i ze zdumieniem zauważyłam przez drzwi, a tam są duże szpary między deskami, że te wszystkie meble, o które się tak pieklił, nadal leżą. Już w rozpaczliwym stanie. Rzeczywiście, jak pan powiedział, kupa gratów. Pan ma dar przekonywania. Zaczynam wierzyć, że ta walizka z pieniędzmi jest tam na dole.

– Zaraz zejdziemy na dół i ta wiara zamieni się w pewność.

– A co ja mam robić w piwnicy?

– Nic. Po prostu wystarczy pani obecność. Nikogo nie zdziwi, nawet jeżeli kogoś tam spotkamy, że właścicielka mieszkania chce się dostać do swojej piwnicy. Natomiast ja jestem tu obcy. Moja obecność w suterenie mogłaby się wydać podejrzana. A kto? A po co? Ktoś bardziej przezorny mógłby zamknąć drzwi klatki schodowej i wezwać milicję. Ze zrozumiałych względów wolałbym tego uniknąć.

– Ja myślę – Jadwiga uśmiechnęła się. – Ale nie mam kluczy do tej piwnicy.

– To też nieważne. Jestem na to przygotowany. Klucze miał Kazik, ale nie wiem, co z nimi zrobił. Na pewno, leżą w jego mieszkaniu przy Solcu, lecz tam nie pójdziemy. Ukręcę kłódkę albo ją przepiłuję. Pani mogła przecież zgubić klucz do swojej piwnicy i wezwać na pomoc ślusarza, aby otworzył drzwi. Przygotowałem drugą kłódkę, na którą zamkniemy później nasz boks, już po wydobyciu z niego cennej walizeczki.

– W pana słowach to wszystko jest takie proste.

– Bo tak jest naprawdę. Całkowita pewność, żadnego ryzyka, to moja zasada.

– W banku jednak ryzykowaliście.

– Absolutnie nie. Wszystko przemyślałem w najmniejszych szczegółach. Każdy nasz krok był obliczony ze stoperem w ręku.

– Chyba jednak baliście się? Musi pan przyznać.

– Ale skądże znowu! Byliśmy spokojni i zimni jak lód. Jedynie Kazik, który zresztą spełniał pomocniczą rolę, denerwował się czekając na nas w samochodzie. Gdyby nie ja, nie ruszylibyśmy z miejsca, bo zapomniał zwolnić ręczny hamulec. Na szczęście siedziałem obok niego i w porę to spostrzegłem. Dalej wszystko potoczyło się zgodnie z planem.

– A śmierć mojego byłego męża?

– Umówiliśmy się w Lasku Bielańskim, aby spokojnie obgadać dalsze postępowanie. Mając taką gotówkę w ręku, nie można przez pewien czas wydać z niej ani grosza. Nagłe wzbogacenie się mogłoby wywołać niepotrzebne zainteresowanie i wzbudzić podejrzenia sąsiadów. Postanowiliśmy więc, że na razie przez kilka miesięcy pieniądze zostaną u Kazika. Mieliśmy i mamy do siebie bezgraniczne zaufanie. Dobierałem do tej akcji takich ludzi, których byłem pewien jak siebie samego. Kiedy już mieliśmy się rozstać, Kazik chciał spojrzeć z brzegu karpy na Wisłę, czy woda bardzo przybrała. Zrobił dwa kroki, ziemia się osunęła i to był koniec. Natychmiast zbiegłem na dół, chciałem go ratować, ale tak pechowo uderzył o leżący nad wodą kamień, że zginął momentalnie. Byliśmy tym wstrząśnięci. Ale najgorsze dla nas było to, że musieliśmy” przyjaciela zostawić martwego nad brzegiem Wisły. Przecież nie mogliśmy wezwać milicji, a pogotowie, niestety, nie było już potrzebne. Z bólem serca wydałem moim chłopcom polecenie, aby się spokojnie rozeszli. Miałem u nich posłuch, lecz wtedy długo musiałem im tłumaczyć, że nie mamy innego wyjścia z tej trudnej sytuacji.

– To straszne.

Zygmunt znowu sięgnął po butelkę i rozlał resztę jej zawartości.

– Miła pani Jago, wypijmy strzemiennego i do dzieła.

– Boję się.

– Ależ dziecinko, nie ma czego. Nie narażałbym pani na jakieś niebezpieczeństwo – to mówiąc Zygmunt znowu ucałował rączki pięknej pani.

– Pan jest taki męski, taki odważny, a ja jestem słabą kobietą…

– Idziemy! – Lipień podniósł się z fotela. – Za pięć minut będziemy z powrotem. Ze mną nie ma się pani czego obawiać. Niech pani narzuci coś ciepłego na siebie. W piwnicy może być chłodno – to mówiąc mężczyzna sięgnął po swój ciemny płaszcz.

– Chyba sweterek wystarczy – oceniła pani Jadwiga.

Zjechali windą na parter. Następnie schodami zeszli do sutereny. Drzwi do piwnic były otwarte, Tuż przy drzwiach znajdował się kontakt elektryczny Po jego naciśnięciu na korytarzu zapaliła się jedna słaba żarówka.

– Ciemno nam będzie – stwierdziła Jadwiga.

– Nic nie szkodzi. Mam latarkę elektryczną. Przygotowałem się na różne ewentualności. Gdzie są drzwi do tego boksu? Bo już zapomniałem.

– W głębi. Trzecie od końca, po lewej stronie – wyjaśniła kobieta.

Podeszli do drzwi zamkniętych na kłódkę. Zygmunt obejrzał ją dokładnie. Otworzyć ją mógł płaski kluczyk. Na pewno jeden z tych dwóch, które niezidentyfikowane pozostały na kółku, wyjętym przez Doberskiego z kieszeni zmarłego.

– Zaraz sobie z nią poradzimy – Lipień uspokajał panią Jadwigę, nie kryjącą teraz swojego niepokoju.

Wyjął z kieszeni latarkę elektryczną i puścił snop światła wewnątrz boksu. Tam, pomiędzy czterema nogami stołu, postawionego blatem na podłodze, leżał jakiś mężczyzna. Był odwrócony plecami do drzwi. Ręce rozrzucił szeroko. Głowa zwisała mu ze stołu opierając się czołem o ziemię. Twarzy nie było widać, ale Zygmunt lipień nie musiał jej oglądać. Doskonale wiedział, kim jest ten człowiek. Strużka zakrzepłej, czarnej krwi ściekała po plecach płaszcza i niknęła gdzieś w szufladach stołu.

– O Boże! – krzyknęła towarzyszka Lipienia.

– Ciszej! – syknął mężczyzna zatykając usta Jadwigi – - Ciszej. Uciekajmy!

Nie czekał na Jadwigę. Zgasił latarkę i biegiem rzucił się do wyjścia. Kiedy przerażona i na wpół żywa ze strachu kobieta znalazła się na parterze, po jej niedawnym gościu nie pozostało śladu.

Wybiegła za nim na ulicę, ale ujrzała jedynie sylwetkę w ciemnym płaszczu znikającą za – rogiem. Pościg nie miał żadnego sensu. Wróciła do domu. Pojechała windą na górę. Całą noc jak zbawienia oczekiwała świtu. Przewracając się z boku na bok, nie zmrużyła oka.

Przed szóstą wstała i ubrała się. Spojrzała na zegarek. Było jeszcze za wcześnie. Spróbowała coś zjeść. Nie mogła przełknąć ani kęsa. Żeby zabić czas, sprzątała ze stołu, gdzie ciągle stały dwie filiżanki po kawie, dwa kieliszki i pusta butelka po koniaku. Umyła naczynia, butelkę wyrzuciła do zsypu…

Minuty wlokły się jak wieczność. Wreszcie wskazówki zegarka ustawiły się na wpół do ósmej. Ubrała się, wyszła z domu i pojechała na ulicę Nowotki. Przed Pałacem Mostowskich znowu zerknęła na zegarek. Brakowało dziesięciu minut do ósmej. Te dziesięć minut przespacerowała po ulicy, nadal nie mogąc opanować zdenerwowania, chociaż dzień rozproszył nocne widziadła.

Punktualnie o ósmej weszła do gmachu.

– Chciałabym rozmawiać z oficerem, który prowadzi śledztwo w sprawie napadu na bank w Łowiczu. Chcę złożyć bardzo ważne zeznanie.

Dyżurny podoficer nie stawiał zbędnych pytań. Widok bladej, trzęsącej się kobiety wystarczał mu za wszelkie informacje. Podniósł słuchawkę telefoniczną i wykręcił numer wewnętrzny.