177944.fb2
Przedstawione hipotezy i wnioski mogą wydać się niewiarygodne; lecz stanowią wszystko, co możemy zaoferować. Nie ważymy się oceniać, czy dostarczony materiał ma wartość naukową. Być może końcowy osąd nie byłby tak rozczarowujący, gdyby najważniejsze znaleziska — szkielet i instrukcja — nie zostały skradzione z laboratorium konserwatorskiego w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach. Tak więc wydrukowane poniżej ilustracje i załączony zapis wideo pierwszego badania są wszystkim, co pozostało po tym odkryciu stulecia.
Nigdy nie zapomni tego poranka, tej kartki, tego niepozornego kawałka papieru, który złożony i zapieczętowany wziął z rąk naczelnika papieskiej centrali informacyjnej, by pobiec z nim szybko i gorliwie przez wysokie hole, długie korytarze i szerokie schody, nie trwoniąc ani minuty, dokładnie tak, jak mu polecono, by przekazać wiadomość Ojcu Świętemu. Nigdy nie zapomni czci, jaka go przepełniła, gdy on, prosty, młody mnich, przekroczył próg prywatnych komnat papieża. Ojciec Święty siedział w fotelu, blisko okna i modlił się. Albo spał, tak dokładnie nie można powiedzieć. Przystanął w należytej odległości nie wiedząc, jak powinien się zachować. Nie trać ani minuty, tak mu powiedziano, niemal nie mógł złapać oddechu. Lecz przecież nie może przeszkadzać papieżowi w medytacji! Odetchnął, gdy Ojciec Święty wyzwolił go z zakłopotania otwierając oczy i zauważając jego obecność. Ciepłym uśmiechem dał mu znak, by się zbliżył.
— Co mi przynosisz, synu? — wyszeptał.
— Pilna wiadomość z Izraela, Wasza Świątobliwość.
Podał mu kartkę z informacją. Potem dalej stał wyczekując, a papież zesztywniałymi palcami mozolnie rozpieczętowywał list i rozwijał papier. Patrzył na niego, jak czyta zapisaną w liście wiadomość. Miał wrażenie, że obserwuje zapaść człowieka będącego głową kościoła. Cokolwiek stanowiło zawartość listu, zdawało się wysysać wszystkie życiowe siły z ciała papieża. Twarz Ojca Świętego poszarzała i obwisła, jakby w tej właśnie chwili przyszła po niego śmierć. Dłoń zacisnęła się na papierze, zgniotła go, opadła zwiotczała na łono, spojrzenie skierowane ku oknu błądziło po niebie.
— Nie tego chciałem — młody, przerażony mnich usłyszał szept starego, przerażonego papieża. — Nie o to mi chodziło, Battisto, nie o to…
Przez całe życie młody mnich będzie zadawał sobie pytanie, co miały znaczyć te słowa. Ojciec Łukasz stał w swoim biurze, które w końcu znów było jego i przez otwarte okno obserwował odjazd Scarfaro i jego gładkolicych towarzyszy. Za nic w świecie nie zdobyłby się na to, by zejść na dziedziniec i jeszcze się z nimi pożegnać. Gdy wrócili wczoraj późnym wieczorem, wszyscy wydawali się niespokojni, wzburzeni, otaczała ich aura zła, chłodu, mroku. Tak, jakby przed chwilą dokonali potwornej zbrodni.
W każdym razie, cokolwiek zrobili, dopełnili swej misji. I nagle zaczęło im się spieszyć. Scarfaro oznajmił mu, że zamierzają wyruszyć następnego ranka, gdzie właściwie jest ich samochód? Wygłosił to wszystko szorstkim, pogardliwym tonem, jakby rozmawiał z nierozgarniętym parobkiem. A ojciec Łukasz przełknął to, co właściwie miał ochotę powiedzieć, jak przełykał wszystko, odkąd spadło na nich nieszczęście w postaci tego człowieka z Rzymu i odparł tylko, że warsztat poinformował ich, że wóz jest naprawiony i stoi gotowy do odbioru.
— I? — szczeknął gniewnie Scarfaro.
— Proszę wybaczyć, nie rozumiem…
— Jeśli wóz jest gotowy — skarcił go Scarfaro — to proszę go odebrać!
Wstał więc dziś wcześnie rano, pojechał przez całe miasto pierwszym autobusem aż do warsztatu, by stanąć przed jego bramą, gdy tylko go otworzą. Zapłacił rachunek i to z podatków zbieranych od małych sklepikarzy i staruszek! Doprowadził potem samochód przez budzący się ruch aż pod bramę klasztoru. A teraz przyglądał się, jak mężczyźni z Rzymu pakują do bagażnika swój niewielki bagaż, dzielą się miejscami i losują kierowcę, mając nadzieję, że żadnego z nich nie zobaczy już nigdy w życiu. Podobnie jak miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał się dowiedzieć, co było w torbie, którą ze sobą przynieśli. Co mieli do roboty w kuchni późną nocą? Dziwne, złowieszcze odgłosy rozbrzmiewały echem w całym domu. Brat Geoffrey zaniepokojony przyszedł do niego, nie mając odwagi sprawdzić. Więc poszedł sam. Gdy wetknął głowę przez drzwi kuchenne, zobaczył, jak mężczyźni wyjmują z torby fragmenty, wyglądające jak odłamki rozbitego radia i zabierają się do nich nożami do siekania i tłuczkami do mięsa, szczypcami do sałaty trzymają je nad płonącym gazowym palnikiem pieca, gdzie topiły się ze smrodem i doszczętnie spalały. Wyglądało to tak, jakby byli zajęci systematycznym usuwaniem śladów przestępstwa. W następnej chwili jeden z nich wstał, stanął przed nim na szeroko rozstawionych nogach i dał mu wyraźnie do zrozumienia; że nie ma tu czego szukać.
Telefon zadzwonił. Chciał pozwolić mu dzwonić i dalej podążać tropem swoich myśli, lecz aparat nie milkł. Wreszcie podniósł słuchawkę.
— Halo!
Rozpoznał głos. To właściciel warsztatu. Zasapany, niewyraźny głos.
— Tak? — spytał tak krótko i opryskliwie jak potrafił. Dziś rano musiał już widzieć się z tym typem. To, uważał, aż nadto wystarczy na jeden dzień.
— Samochód, który odebrał pan dziś rano — wysapał głos. — Ma usterkę.
To spasiony głupek, pomyślał ojciec Łukasz. Ale jest katolikiem, tak? To przecież najważniejsze.
— Myślałem, że pan go naprawił? — zapytał i zauważył z zadowoleniem, że jego głos zabarwił się ostrym tonem. Takich jak ten dureń powinno się ekskomunikować. — Za co właściwie zapłaciłem panu dziś rano rachunek?
— Nie… Tak… Jest naprawiony, ale ktoś zapomniał założyć z powrotem opaski zaciskowe na przewody hamulcowe! Zszedłem przed chwilą na dół do warsztatu, patrzę, a one tam leżą…
— Opaski zaciskowe.
— Tak. Opaski zaciskowe.
— A co to znaczy?
Głos nabrał lamentującego tonu.
— Jak by to powiedzieć… Opaski zaciskowe są potrzebne, by zapobiegać obluzowywaniu się przewodów na złączach, rozumie pan? W razie wystąpienia wibracji, powiedzmy, że samochód jedzie po wybojach… Nawet za każdym razem, gdy kierowca hamuje, wężyki rozciągają się nieco, obluzowują stopniowo na złączach. Ten samochód nie może jechać dalej ani jednego metra, nim go nie naprawimy, słyszy pan? Wyślę kogoś, natychmiast wyślę panu kogoś z opaskami.
Ojciec Łukasz wyjrzał przez okno biura. Jeden z młodych mężczyzn o martwych oczach akurat otwierał bramę podwórza. Pozostali siedzieli w wozie. Silnik pracował.
— Chwileczkę — powiedział powoli ojciec Łukasz. Przykrył dłonią muszlę mikrofonu i czekał z zimnym sercem. Samochód Scarfaro ruszył, za bramą powoli skręcił na ulicę i znikł z pola widzenia.
— Halo? Słyszy mnie pan? — powiedział potem do mężczyzny na drugim końcu kabla. — Przykro mi, ale ten samochód już odjechał.
— O Boże! Wie pan, dokąd jedzie?
— Do Hajfy.
— Do Hajfy! I nie ma pan możliwości zawiadomienia kierowcy?
— Nie.
Gdy odłożył słuchawkę, na dłuższą chwilę zamarł z dłonią na telefonie i ze wzrokiem wbitym przed siebie. Przypominał sobie drogę do Hajfy, wijącą się między wzgórzami Galilei — Drogę pełną zakrętów i stromych zboczy. Taka jest wola Boga, z całą pewnością tak właśnie jest. Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę — mówi Pan.
Jednak hamulce samochodu nie zawiodły. Jeszcze nim opuścili Jerozolimę, Luigi Battista Scarfaro i jego ludzie zostali potrąceni przez ścinającą zakręt ciężarówkę; wypadek, w którym co prawda nikt nie został ranny, lecz samochód nadawał się tylko do kasacji. Wylądował w prasie na złomowisku, nim ktokolwiek miał okazję zauważyć brak zacisków na przewodach hamulcowych, zaś wierni słudzy jedynego prawdziwego kościoła odjechali na koszt ubezpieczalni innym wynajętym wozem, bezpiecznie docierając do Hajfy, skąd ruszyli w drogę powrotną do Rzymu — statkiem, gdyż pewne rzeczy, które mieli w bagażu, łatwiej było niepostrzeżenie wnieść na statek, niż na samolot.
Tego ojciec Łukasz nigdy się nie dowiedział. W tydzień po odjeździe Scarfaro poszedł do lekarza spytać go o swoje coraz większe trudności przy przełykaniu, ten zaś zdiagnozował nowotwór przełyku w zaawansowanym stadium. Pozostałe mu pół roku życia ojciec Łukasz spędził w szpitalu prowadzonym przez katolickie zakonnice, gdzie poddawano go rozmaitym operacjom i zabiegom, choć w zasadzie od początku było wiadomo, że nie ma dla niego ratunku. Siostra, czuwająca przy jego łożu śmierci, wstrząśnięta patrzyła, jak kapłan niemal do swego ostatniego tchnienia płacze niczym zagubione dziecko.
Również George Martinez nigdy się o tym wszystkim nic nie dowiedział. Po powrocie do Bozeman w Montanie, sprawił matce tak wiele radości barwnymi opowieściami o przeżyciach w Jerozolimie, że pobłogosławiła go starym meksykańskim magicznym zaklęciem. Przy okazji następnego zadania, które zawiodło go na wykopaliska w Ameryce Środkowej, poznał niejaką Beatriz Aznar, dobrze zapowiadającą się historyczkę a przy tym urodziwą córkę wenezuelskiego milionera naftowego, która zakochała się w nim równie gwałtownie, jak on w niej. Pobrali się krótko potem i zamieszkali w imponującej posiadłości w pobliżu Caracas, której powierzchnia była pięciokrotnie większa od terenu Uniwersytetu Bozeman, następnie powołali na świat liczną gromadkę ślicznych dzieci, prócz tego poświęcając się studiom historii lnków, Majów i Azteków. Jego dawny szef, doktor Bob Richards, podczas pierwszego zadania, które musiał realizować bez George’a uległ ciężkiej i przewlekłej kontuzji stawu biodrowego, w następstwie czego otrzymał na Uniwersytecie Bozeman we wdzięcznym uznaniu swych zasług stałą, dożywotnią posadę. Nastąpiło to w bardzo dogodnym momencie, gdyż już rok później pewna malezyjska firma weszła na rynek z tomografem sonarowym, który był nie tylko o wiele dokładniejszy i łatwiejszy w użyciu niż ten skonstruowany na Uniwersytecie, ale przy tym miał na tyle niską cenę, że jego zakup stał się możliwy nawet dla dysponujących skąpym budżetem instytutów historycznych, co sprawiło, że skończył się popyt na badania sonarotomogrąficzne.
Przypadkiem zaginięcia w tajemniczych okolicznościach znalezisk archeologicznych z Muzeum Rockefellera, jak również zajściami w okolicy Wadi Mershamon, zajęło się sądownictwo państwa Izrael. Śledztwo prokuratury nie przyniosło ostatecznego wyjaśnienia faktycznego przebiegu wydarzeń, gdyż podejrzani, oskarżeni i świadkowie dostarczyli dość rozbieżnych zeznań. Przedstawiana przez jednych historia, jakoby byli na tropie spuścizny podróżnika w czasie, została już na wstępie odrzucona jako wymyślony w celu zmylenia sądu nonsens i zagrożono im, że jeśli spróbują powtórzyć ją na procesie, zostaną dodatkowo oskarżeni o obrazę sądu. Na rozkaz wysoko postawionych osób — jeden z najbardziej aktywnych obserwatorów śledztwa i procesu, izraelski dziennikarz Uri Liebermann, napomykał o rozległych wpływach amerykańskiego milionera i magnata medialnego Johna Kauna oraz o jego wielostronnych powiązaniach — przyspieszono całe postępowanie. W końcu pozostał tylko główny zarzut — spowodowanego niedbalstwem bądź też złą wolą zniszczenia obiektów archeologicznych o prawdopodobnie dużej historycznej wartości oraz szereg pomniejszych, od popełnienia gorszących czynów po nielegalne posiadanie broni.
Rodzeństwo Judith i Yehoshuah Menez zostało uwolnione od zarzutu współwiny. Sędzia ograniczył się do udzielenia surowego upomnienia, by w przyszłości zachowywali większą ostrożność przy postępowaniu z historycznymi znaleziskami i by w razie wątpliwości informowali państwowe instytucje, kompetentne w tego rodzaju sprawach.
Yehoshuah Menez pozostał w dalszym ciągu cenionym pracownikiem Muzeum Rockefellera, poświęcił się głównie konserwacji papirusów oraz papieru i z biegiem czasu stał się uznanym autorytetem w tej dziedzinie. Między innymi opracował metodę, która miała rozpowszechnić się pod nazwą „menezacja”. Judith Menez zdecydowała się studiować religioznawstwo porównawcze i niedługo potem przeszła na buddyzm.
Amerykańskiego studenta Stephena Corneliusa Foxxa sąd uznał winnym gorszących czynów i utrudniania pracy organom państwowym. Zarzutu dokonania włamania do Muzeum Rockefellera nie dało się udowodnić. Foxx został usunięty z kraju i otrzymał zakaz wjazdu przez pięć lat. Wrócił na uniwersytet i kontynuował studia. Po burzliwych debatach Explorer’s Society postanowiło odebrać mu członkostwo.
Obywatel USA Keith Hegarty Ryan, który ratując się ucieczką uniknął ujęcia pod Wadi Mershamon i, jak się wydaje, opuścił kraj w nieznanym kierunku, pozostał nadal na liście poszukiwanych. Pozew przeciwko niemu, obejmujący między innymi zarzut nielegalnego posiadania broni, nielegalnego podsłuchu, pozbawienia wolności, czynnego grożenia i podżegania do czynów karalnych, został podtrzymany.
Amerykanin John Kaun zdołał przekonać sąd, że nic nie wiedział o kryminalnych poczynaniach swego szefa ochrony i że ufał mu w dobrej wierze, uznano go jednak winnym zniszczenia obiektów archeologicznych oraz podżegania do mniej szkodliwych czynów karalnych i skazano na pięć lat więzienia. W postępowaniu odwoławczym, co do którego wspomniany już dziennikarz Uri Liebermann w szeroko później dyskutowanym gazetowym komentarzu insynuował protekcję wpływowych popleczników, odroczono karę. Pozwolono mu opuścić Izrael. Wrócił do Nowego Jorku i niedługo potem rozwiódł się z żoną, co odbiło się echem niemal na całym świecie na stosownych stronach Yellow Press. Następnie z zajadłą determinacją zdemontował swój koncern, sprzedając na koniec nawet jego serce, kanał N.E.W., jednemu ze swych największych konkurentów. Potem John Kaun zniknął ze sceny publicznej.
Anglik, profesor Charles Wlford-Smith został uwolniony od wszelkich punktów oskarżenia dotyczących czynów karalnych. Zasugerowano mu jednak opuszczenie Izraela i dano do zrozumienia, że nigdy już nie otrzyma zezwolenia na prowadzenie w nim wykopalisk. W oświadczeniu dla prasy oznajmił, że żałuje wszystkiego, co zaszło, lecz i tak zamierzał, z uwagi na swój zaawansowany wiek, wycofać się z aktywnych badań naukowych. Powrócił do Anglii.
Jego wieloletni asystent, izraelski historyk Shimon Bar-Lev, został w następnym roku zastępcą dyrektora Muzeum Rockefellera.
Klasztor Mershamon znów zamknął swe bramy i ponownie popadł w zapomnienie. Dziennikarz Uri Liebermann, który podczas procesów był kimś w rodzaju głównego sprawozdawcy, napisał książkę o wykopaliskach pod Bet Hamesh oraz o wydarzeniach, będących przedmiotem procesu. Jednak gdy książka była gotowa, cała sprawa dawno już znikła ze świadomości społecznej i nie znalazł wydawcy dla swego dzieła.
Pisarz Peter Eisenhardt, który już przed apogeum wydarzeń wyjechał z Izraela, został wezwany jako świadek, uznał jednak, że woli nie przyjeżdżać. Od razu po powrocie spakował zapiski o swych przeżyciach do pudła, wepchnął je na sam tył wysokiej szafy w sypialni i poświęcił się pisaniu nowej powieści, starannie dbając o to, by z tym wszystkim miała jak najmniej, a najlepiej zupełnie nic wspólnego. Znacznie później pewien krytyk literacki miał zauważyć, że Eisenhardt odtąd nigdy więcej nie napisał historii o podróżach w czasie.
Kanadyjski historyk profesor Goutiere nie został ujęty ani oskarżony, podobnie jak zatrudnieni przez Kauna pracownicy, bez przeszkód wrócił do swej ojczyzny. Kilka lat później doznał ataku apopleksji, po którym miał już nigdy nie wyzdrowieć.
Kościół Siewcy zlikwidowano i zsekularyzowano. Zawieszone po przybyciu Luigi Battisty Scarfaro karmienie biednych nigdy więcej nie zostało wznowione.