177946.fb2 Wielki Diament. Tom I - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Wielki Diament. Tom I - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Cały paryski wielki świat, a także półświatek, najpierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą dotychczasowego ognistego galanta. Poszła fama, że wicehrabia musi się bogato ożenić i stąd nagły zwrot ku moralności, chociaż liczne młodsze i starsze damy chętnie by go zaakceptowały nawet bez żadnych dodatkowych cnót.

Dwadzieścia lat wcześniej ośmioletni wówczas wicehrabia został przedstawiony młodemu hrabiemu Dębskiemu przez własnego ojca, który wprowadzał w życie paryskie polskiego arystokratę, i teraz odnowienie znajomości przyszło bez trudu. Dostęp do Klementyny był otwarty.

Klementyna, wychowana w kraju o skomplikowanej sytuacji politycznej, z jednej strony pełna surowych zasad, podbudowanych nieugiętym patriotyzmem, z drugiej tryskała życiem i energią, chciwa wrażeń, wytchnienia po rozmaitych okropnościach, beztroski i zabawy. Nie miała zadatków na matronę i cierpiętnicę, wręcz przeciwnie. Fakt, że osobiście, przekradając się konno i pieszo wśród lasów i ugorów, donosiła powstańcom pożywienie i nawet opatrywała rany, wcale nie dobił jej nieodwracalnie, a upadek powstania nie pozbawił optymizmu. Wszystko to razem stanowiło acz dość ponurą, to jednak wspaniałą przygodę i nauczyło ją korzystać z każdej chwili radości i ulgi, regenerować siły dla zniesienia następnych nieszczęść i wierzyć niezłomnie w tak zwane lepsze jutro. Należała do kobiet, stanowiących czyste błogosławieństwo dla całego rodzaju męskiego, wewnętrznie zaś była starsza niż wskazywał jej wiek. Świeżo minione wydarzenia historyczne obdarzyły ją dojrzałością umysłu i charakteru.

I do tego była naprawdę piękna.

Wicehrabia na jej punkcie oszalał do tego stopnia, że prawie zapomniał o diamencie. Klementyna, w nieco wolniejszym tempie, odpowiedziała mu wzajemnością. Na oko podobał jej się od razu, rozejrzawszy się zaś wokół siebie, doceniła zdumiewająco moralny tryb życia młodego człowieka, o którym krążyły obecnie kąśliwe opinie, jakoby pokutował za wcześniejsze grzechy. Skoro pokutował, to już nieźle, szczególnie że poddał się tej pokucie sam z siebie, dobrowolnie, bez niczyjego nacisku. Jedną miał tylko wadę nieuleczalną, mianowicie nie był bogaty. Pochodził ze zrujnowanej rodziny, nie posiadał prawie żadnego dochodu i nie czekał na niego żaden spadek. Pod tym względem prezentował się beznadziejnie.

Ubóstwem wielbiciela Klementyna nie przejęła się zbytnio. Co oznacza, wiedziała dokładnie, dość się naoglądała w kraju rodzin zrujnowanych. Znała takich, którzy poddali się rezygnacji i podupadli doszczętnie, i takich, którzy umieli się podźwignąć, sama nie zagrożona żadną nędzą wyłącznie dzięki gdańskiej babce. Wpadły jej nawet w ucho jakieś rozmowy o funduszach lokowanych w Anglii, zabezpieczonych przed wszelkimi kataklizmami.

Na wszelki wypadek jednakże odbyła rozmowę z ojcem.

– Mój tatku – rzekła przy śniadaniu, spożywanym sam na sam, we dwoje. – Czy my jesteśmy bogaci?

Hrabia Dębski, po wydarzeniach powstańczych pełen uznania, a nawet szacunku, dla własnej córki, zastanowił się.

– To zależy – odparł. – Ogólnie, jako rodzina, raczej tak. Ale pozostał nam tylko majątek babci, bo moje przepadło. No i ty masz Zarzecze po matce. Dałoby się z tego wyżyć.

– A gdyby nagle potrzebne nam były pieniądze, dużo pieniędzy, to co?

– A cóż ty, moje dziecko, nagle zrobiłaś się taką finansistką?

– Zaraz tatce powiem, ale najpierw niech tatko odpowie. Gdyby nam były potrzebne…

– Dużo pieniędzy to ile, według ciebie?

– Nie wiem. Milion franków. Albo dwa miliony.

– Dwa miliony franków, chciałabyś, żeby ci tu położyć na stole? To nie dzisiaj. Najprędzej jutro, a może nawet pojutrze. Musiałyby nadejść przez Gdańsk i Londyn. Nadwerężyłoby nas nieco, ale rzecz jest możliwa. Dlaczego pytasz?

– Powiem tatce prawdę…

Hrabia łypnął okiem na córkę, nieco zaskoczony.

– No, ja myślę! Jakżeby inaczej? Dotychczas kłamstw żadnych od ciebie nie słyszałem!

– I nie usłyszy tatko – zapewniła Klementyna, przyzwyczajona do bezwzględnej szczerości własnej i wielkiej tolerancji ojca. – Ciągle tu wszyscy trąbią o pieniądzach, spadkach, kredytach, posagach… Posagach szczególnie. Chciałabym wiedzieć, co by było, gdyby mi się oświadczył ktoś ubogi. Czy ja muszę sobie szukać bogatego męża?

– Żadnego nie musisz, sami cię znajdą. Możesz, dziecko, poślubić i ubogiego, jeśli ci do serca przypadnie, byle dobrej krwi. I nie jakiegoś szaławiłę, co wszystko przetrwoni. Ale ja wierzę, że rozumu ci nie zabraknie, tylko nic nie czyń w tajemnicy przede mną.

– Nie uczynię, tatku…

Obietnica miała swoją wagę. Nie oznaczała, rzecz jasna, zwierzeń, jakie czyni się o zmierzchu najlepszej przyjaciółce, czegoś podobnego hrabia Dębski nie oczekiwał, a Klementyna dobrze wiedziała, o co ojcu chodzi. Nie musiała wyjawiać niepewnych drgnień serca, ale takie rzeczy, jak potajemne schadzki, ukrywane znajomości czy zgoła ucieczka z amantem, nie wchodziły w rachubę. Wpojone miała przekonanie, że co uczciwe, to nie wymaga ukrycia, tajemnica z reguły kryje wykroczenie, a nawet zbrodnię. Oczywiście bywają wyjątki, na przykład w odniesieniu do wroga. Chociażby różne spiski w kraju…

Uspokojona w kwestiach finansowych, pozwoliła uczuciu na rozwój.

Wicehrabia de Noirmont zwlekał z oświadczynami tylko dlatego, że ogarniała go rozpacz na tle finansowym. O zamożności hrabiego Dębskiego nie miał pojęcia, przywykł raczej do ubóstwa emigrantów z kraju, który nie istniał na mapach Europy, i hrabiego również uważał za ofiarę, goniącą resztkami. Bogaty mariaż, przy swojej urodzie i wychowaniu, Klementyna miała jak w banku, on zaś chciał jej w tym przeszkodzić. Chciał ją zagarnąć dla siebie, nie mogąc jej nic dać. Jedyne, co mógł zaproponować, to żałosną egzystencję na ruinach zameczku, wśród paru krów, koni, owiec, dość licznego drobiu, znacznie liczniejszych szczurów i nietoperzy oraz trzech osób służby: starego lokaja, kucharki i dziewki do wszystkiego. Nie takim bogactwem pragnął ją obdarzyć! Czemuż, jak kretyn, tak bez opamiętania trwonił spadek po ciotecznej babce, co mu do głupiego łba strzeliło, żeby obsypywać złotem jakieś idiotyczne kurtyzany, fetować cyrkowców i chórzystki z opery, rozdawać przyjaciołom i wrogom najlepsze konie, przegrywać po salonach dzikie sumy, a wygrane zostawiać służbie…?! Ta służba jest teraz dziesięć razy bogatsza od niego. Cymbał grzmiący…!!!

Samokrytykę odpracował sam ze sobą rzetelnie, ale niewiele to pomogło. Jedyny ratunek, Wielki Diament, znów zaczął natrętnie pchać mu się na myśl. Gdyby zdołał się nim posłużyć… O nie, teraz już by nie robił z siebie idioty, żadnej głupiej rozrzutności, zainwestować rozumnie i dać sobie spokój z życiem ponad stan. Ta przecudowna dziewczyna nie prezentuje żadnych rozszalałych kaprysów, to anioł z nieba, a nie grymaśna kokota… Żył jako tako i nie chodził w łachmanach tylko dzięki racjonalnym poglądom wierzycieli. Zdając sobie sprawę, że ze zrujnowanego dokładnie dłużnika niczego nie wydoją, woleli cierpliwie poczekać na poprawę jego losu. Bogaty ożenek wciąż wydawał się wielce prawdopodobny i sami gotowi byli mu raić różne właściwe partie, dziwiąc się tylko z lekką irytacją, że nie bierze wdowy po bankierze, może i niezupełnie młodej, ale tarzającej się w dostatkach i jeszcze całkiem na chodzie. A córka kupca winnego, milionera, aż się trzęsła do niego. Lada chwila powinien się załamać i coś z tego wybrać. W oczekiwaniu tej radosnej chwili wciąż karmili go i odziewali na kredyt. Nawet własnego konia, oddanego w zastaw, mógł wicehrabia w razie potrzeby wypożyczać.

Wicehrabia zaś teraz już oglądał diament codziennie i bał się wybuchu afery. Był święcie przekonany, że w razie najmniejszego swądu, straciłby Klementynę bezpowrotnie. Gryzł się tak, że sposępniał i nawet nieco zmienił się na twarzy. Może by i zmarniał doszczętnie albo popełnił jakieś głupstwo, gdyby nie wtrącił się los.

Los przybrał postać deszczu, który lunął znienacka. Wicehrabia sterczał właśnie ponuro przed wystawą jubilera, którego wcale nie zamierzał odwiedzać, bo na nic się jeszcze nie zdecydował, a widok wszelkich klejnotów denerwował go niewymownie, wystawie przyglądał się zatem masochistycznie. Na stan nieba nie zwracał żadnej uwagi, nagła ulewa zaskoczyła go, odwrócił się gwałtownie w poszukiwaniu jakiegoś schronienia i ujrzał hrabiego Dębskiego w krytym powozie, zwalniającym tuż przed nim. Hrabia dostrzegł go w tym samym momencie, kazał zatrzymać i zaprosił młodzieńca najpierw do pojazdu, a potem do siebie.

Klementyny nie było, bawiła gdzieś w gościnie. Obaj usiedli przy winie, czekając na jej powrót, wyjątkowo bowiem nie mieli w planach żadnej wieczornej rozrywki.

Hrabia Dębski na zaburzenia wzroku nie cierpiał. O rękę córki bywał proszony niezliczoną ilość razy od chwili, kiedy ukończyła piętnaście lat, objawy rozmaitych gwałtownych uczuć były mu doskonale znane, pamiętał nawet doświadczenia własne. Domyślał się, na co ciężko choruje zgnębiony wicehrabia, lubił go, znał rodzinę, cenił niegdyś jego ojca, pozwolił sobie teraz na współczucie, aczkolwiek zachęcać go do oświadczyn nie miał najmniejszego zamiaru. Chciał mu tylko nieco ulżyć.

Wicehrabia na oglądanej przed chwilą wystawie zauważył między innymi rubinowe spinki, których sam był niegdyś szczęśliwym posiadaczem, i widok napełnił go głębokim rozgoryczeniem, połączonym ze wstrętem do siebie. Pierwsze życzliwe słowo pozbawiło go równowagi i opanowania. Coś w nim pękło.

– Masz pan, hrabio, do czynienia z bydlakiem i kretynem – rzekł gwałtownie. – Powinien pan wezwać służbę i wyrzucić mnie za drzwi. Sam, dobrowolnie, nie wyjdę, nie zdobędę się na to. Kocham pannę Klementynę do szaleństwa, wyznaję to, żeby uniknąć nieporozumień. Nie proszę pana o jej rękę, za nic, nie ośmielam się, tak jak nie ośmieliłem się dotychczas wyjawić jej moich uczuć. Chory jestem od tego.

– Dość osobliwe stanowisko – zauważył hrabia dyplomatycznie i łagodnie. – Ciąży na panu jakaś… hm… nieprzyjemność?

– Ciąży, jedna, zasadnicza. Nie mam pieniędzy, straciłem wszystko, jestem nędzarzem. Nie wiem, co zrobić, bo nie przywiążę do mojej nędzy kobiety, którą kocham ponad wszystko na świecie, a żyć bez niej nie potrafię. Mówił pan, że zmizerniałem, nic dziwnego, karmię się głównie wyrzutami sumienia, a to niestrawne pożywienie. Darować sobie nie mogę, że byłem takim głupcem, dopiero niedawno… no, już prawie trzy lata… oprzytomniałem i spojrzałem prawdzie w oczy. Owszem, przyznaję, myślałem o bogatym ożenku, ale z chwilą ujrzenia pańskiej córki moje myślenie skończyło się jak nożem uciął. Raczej strzelę sobie w łeb…

Hrabia Dębski miał pogodne usposobienie i duży zasób poczucia humoru. Wyznanie go rozśmieszyło, bo kwestie finansowe wśród przeszkód w ewentualnym poślubieniu Klementyny stały akurat na ostatnim miejscu.

– To rzadko bywa najlepszym rozwiązaniem – przerwał, taktownie kryjąc rozweselenie i dolewając wina niezwykłemu konkurentowi. – A co właściwie panu zostało? Bo z każdego majątku zawsze coś zostaje.

– Zostało – przyznał wicehrabia z gniewnym sarkazmem. – Kilka krów, kilka świń… Poślubię kobietę, którą uwielbiam, i uszczęśliwię ją koniecznością karmienia nierogacizny…

– Nie chcę wywierać na pana żadnej presji, ale moja córka doskonale umie obrządzać świnie – zakomunikował hrabia, któremu coraz bardziej chciało się śmiać. Szczerość i prawda wręcz biły od wicehrabiego, wystawiając mu całkiem niezłe świadectwo. Świadom przy tym własnej sytuacji materialnej, która mogła wszystkiemu zaradzić, hrabia bawił się coraz lepiej.

Wicehrabia otworzył usta, żeby wydać następny rozpaczliwy okrzyk i zamknął je nagle. Potem znów je otworzył.

– Wyśmiewa się pan ze mnie – rzekł z goryczą. – I słusznie.

– Wcale się nie wyśmiewam.

– Niemożliwe. Skąd pannie Klementynie do świń?

– Także do krów, koni i drobiu. Powinien pan pouczyć się trochę historii i geografii. Rozmaite wydarzenia nasz kraj przeżywał i przyszła taka chwila, kiedy moja córka w głębi lasu pilnowała świń, chroniąc je przed wrogiem. Stanowiły jedyne pożywienie wojsk powstańczych w tym rejonie. Było także i tak, że cała męska służba poszła z bronią do walki, a żeńska z trudem dawała sobie radę. Moja córka doiła krowy i czyściła konie. Nabyte wcześniej wykształcenie wcale jej w tym nie przeszkadzało.

Wicehrabia patrzył na hrabiego wzrokiem cokolwiek baranim, zastanawiając się mgliście, czy to możliwe, żeby któryś z nich upił się trzema kieliszkami wina.

– Na Boga… Ale chyba… Nie polubiła tych zajęć…?

– Także nie nabrała do nich przesadnej niechęci. To rozumna dziewczyna, pojmuje pewne konieczności. Co nie znaczy, że jej marzeniem jest zostać dójką, tak mi się przynajmniej wydaje. Trudno czasem mężczyźnie w średnim wieku zrozumieć bardzo młodą damę.

Wicehrabia mechanicznie napił się wina i odrobinę ochłonął.

– Pańska córka to skarb pod każdym względem – oznajmił stanowczo i smutnie. – Gdyby istniał dla mnie bodaj cień możliwości… No, powiedzmy, że cień istnieje, ale nader wątpliwy… Wstąpiłbym w szranki z mieczem w dłoni. Sam pan widzi, pozwalam sobie na szczerość nie do przyjęcia w myśl panujących powszechnie obyczajów, na przywilej i ulgę rozmowy z przyjacielem. Bo uważam pana za przyjaciela, pozostało mi to wrażenie z czasów, kiedy miałem osiem lat, a mój ojciec wyrażał się o panu z wielką sympatią i uznaniem. Podobał mi się pan wtedy ogromnie. Prawie zapominam, że jest pan ojcem kobiety, o której mówię i która stanowi nieszczęście mojego życia…

– Co właściwie sprawiło, że przed trzema laty zmienił pan tryb życia? – przerwał hrabia z zainteresowaniem. – Dysponował pan przecież jeszcze jakimiś resztkami…?

Wicehrabia milczał przez chwilę, walcząc z pokusą, żeby wyznać hrabiemu całą prawdę.