177946.fb2
O tym, że otrucie odpadało, Justyna już wiedziała, aczkolwiek nikły cień wahania w niej pozostał. Obie z babką nabrały delikatnych podejrzeń, bo w końcu dzieło o sokołach tkwiło w bibliotece całe wieki, przez nikogo nie oglądane, i ślad trucizny, w którą nikt nie wierzył, mógł się po nim pałętać. Hrabia de Noirmont wycinał dziurę i sklejał kartki bez oblizywania, uszedł z życiem, ale kto wie…? Gdyby oblizywał…? Należało koniecznie stwierdzić, co tam nastąpiło u wicehrabiego de Pouzac i jaka była przyczyna jego nagłego zejścia ze świata, nie mówiąc już o tym, że zaginięcie zawartości dzieła było wysoce intrygujące.
Dając pierwszeństwo uczuciom, Justyna najpierw wysłuchała zwierzeń sercowych i wzięła udział w rozważaniu kwestii wierności odbiegłego w dal amanta, a potem dopiero przystąpiła do pytań na tematy zbrodnicze. Antoinette nie próbowała nawet opanować wyzwolonej dramatem szczerości, powtórzyła wszystko, co narzeczony jej wyznał. Sam był wzburzony i pełen rozpaczy i całkiem nie wiedział, co zrobić.
Otóż tak, istotnie, był przy tym. W śmierci wicehrabiego Gastona wręcz uczestniczył osobiście, ale bez winy, bez winy…!
Justyna chętnie zgodziła się z tym poglądem, mając świeżo w pamięci opinię jubilera. Z zapałem potwierdziła wiarę w niewinność podejrzanego, co ukoiło nieco doznania Antoinette. Opowiedziała wreszcie porządnie i dokładnie całą historię.
Pan Trepon, pomocnik jubilera, przybywszy z wygrawerowaną bransoletą, zastał wicehrabiego przy lekturze jakiejś wielkiej księgi. Przeglądając ją, wicehrabia siedział przy małym stoliczku pod oknem. W chwili kiedy pomocnik jubilera wszedł, wyjął z sakwojażyka przyniesiony klejnot i zamknął za sobą drzwi, klient na coś w tej księdze trafił i rzeczywiście zaczął wydawać okrzyki, kontrastowe w treści.
– Wielkie nieba…!!! Ach…! Cóż to…?!!! Na moce piekielne…!!!
Zarazem chciwie wydłubał to coś, wyłuskał spośród kart, błysnęło mu w palcach. Ręce mu się trzęsły, upuścił lśniącą rzecz, która upadła na dywan. Zemocjonowany był tak, że nie wzywał służby dla podniesienia przedmiotu, tylko sam schylił się gwałtownie. Równocześnie pomocnik jubilera, który już zdążył podejść bliżej, odruchowo rzucił się z pomocą i barkiem trącił ozdobną kolumnę, stojącą między oknami. Kolumna zachwiała się, zdobiąca ją marmurowa rzeźba zleciała na zbity pysk i elegancko trafiła pochylonego wicehrabiego w łeb.
Pomocnik jubilera, usiłując temu gwałtownie przeciwdziałać, popchnął jeszcze stolik. Stolik przewrócił się i kantem blatu dogodził wicehrabiemu ostatecznie. Pomocnik jubilera potknął się o to wszystko, podparł rękami i lśniący przedmiot znalazł się w jego dłoni.
W ułamku sekundy, nie patrząc i nie myśląc, wiedział, co trzyma, chociaż sam swojej wiedzy nie uwierzył. Za to olśnił go następny błysk. Wicehrabia nie żyje, na Boga, przecież będzie na niego…! Może zostać, wyjaśniać, ale kto mu uwierzy…?! Poza tym, pchnął przecież to coś, co tam stało, bez pchnięcia nic by nie spadło, a jak, u licha, wytłumaczyć pozycję wicehrabiego, z głową prawie na podłodze…?! Wielcy panowie nie zwykli czołgać się po dywanach w poszukiwaniu pogubionych rzeczy, od tego jest służba! Pchnął zatem i nie ma siły, będzie na niego! Może i przypadkowo, ale jednak wicehrabiego zabił, a przyczynę zabójstwa trzyma w ręku, klejnot, jaki nie ma prawa istnieć na świecie…
Wszystko to eksplodowało w jego umyśle. Wstrząs przeżywszy podwójny, otumaniony okropną sytuacją, nie zastanawiał się dalej. Najzwyczajniej w świecie uciekł.
Uciekłszy zaś, wciąż gnany więcej uczuciem niż rozumem, oparł się dopiero tu, u narzeczonej. Akurat z Gare du Nord odchodził pociąg. Po drodze zdołał się nieco opanować, uznał, że zrobił głupstwo, ale jest to głupstwo nie do odpracowania. Tę piekielną rzecz zabrał ze sobą, a jest to diament, prawdopodobnie największy na świecie, o którym chyba nikt nic nie wie. Cała zastana sytuacja wskazuje, że wicehrabia w starej książce dokonał odkrycia, po czym natychmiast padł trupem, zatem nadal o odkryciu nikt nie wie. Zatem co on ma zrobić, ujawnić kamień, i tym samym podsunąć wszystkim motyw zabójstwa, czy też ukryć go, przywłaszczyć sobie i uciekać przez całe lata… Bo przecież, jeśli przyłożą mu tego wicehrabiego de Pouzac, będzie ścigany zażarcie nawet i bez diamentu…
Przyjechał do Calais i wcale nie przyszedł do narzeczonej od razu. Skąd, błąkał się, jak głupi, gdzieś tam po wydmach, za miastem, bił się z myślami. Pojawił się dopiero dzisiaj, dopiero teraz, przed chwilą, wyznał jej wszystko…
Jeszcze się na nic nie zdecydował i chyba dlatego teraz też uciekł. Z zaskoczenia. Z paniki. Gdyby przez okno wlazł jakiś zbir, bandyta, niechby nawet trzech bandytów, dałby im do wiwatu, bo w ogóle to on jest strasznie silny i wręcz głupio odważny, ale na widok młodej, pięknej, wytwornej pani musiał zbaranieć do reszty. Gdyby chociaż pani wlazła z nożem albo rewolwerem…
– Mogłam wziąć ze sobą fuzję dziadka – mruknęła Justyna. – Nie przyszło mi to do głowy, może i dobrze się stało. To bez sensu, że uciekł. A co zrobił z diamentem?
Antoinette zakłopotała się lekko.
– Nie wiem. Kiedy tu przyjechał, miał go chyba przy sobie. A teraz nie wiem…
– Myśli pani, że wróci?
– Nie wiem – powiedziała Antoinette żałośnie i na nowo zaczęła płakać. – Może właśnie zdecyduje się już nie wracać. O mój Boże, mój Boże, za dwa miesiące miał się odbyć nasz ślub!
Justyna znów musiała przystąpić do pocieszania, ale teraz jęła stosować argumenty racjonalne. Uciekinier nie porzuci przecież na zawsze narzeczonej posiadającej jego tajemnicę, napisze do niej, da znać o sobie, nawiąże jakiś kontakt. Narzeczona zdoła wówczas wywrzeć na niego wpływ, nakłonić go do postępowania rozsądnego. O diamencie, ogólnie biorąc, wie mnóstwo ludzi, jakaś afera na jego tle wybuchła już przed laty, widziała go Justyny babka, a, być może, ktoś jeszcze. Drogocenność jest to z pewnością wielka, ale potwornie kłopotliwa… Zastanowią się wspólnie, obydwie, co z tym fantem zrobić i jak odkręcić głupi pomysł młodzieńca.
– A jeśliby miał uciec, to dokąd? – spytała, widząc, że łzy młodej damy zaczynają obsychać.
– Do Anglii – chlipnęła Antoinette. – Chociaż bredził o Ameryce, ale ja nie chcę do Ameryki! Mówiłam, że nie chcę! A do Anglii może popłynąć z rybakami i wylądować byle gdzie…
No tak. Wyląduje byle gdzie, policja go nie złapie, zniknie razem z diamentem, zaangażuje się do pracy u jakiegoś złotnika, jest fachowcem, sam sobie ten diament potnie na kawałki, sprzeda, będzie miał pieniądze, zmieni nazwisko, zdobędzie fałszywe dokumenty, potem zrobi, co chce…
Wszystko to Justyna wymyśliła w pół minuty.
– Angielski język zna? – spytała surowo.
– Nie bardzo dobrze, ale zna.
W tym momencie myśl Justyny zmieniła nagle kierunek. W Anglii znajdował się wszak Jack Blackhill, którego oświadczyny gotowa była przyjąć, wiedziała, gdzie mieszka, miała jego adres. On również miał jej adres, zostawiła mu, ale był to adres w Polsce, jadąc do ojca, nie pomyślała, że wyląduje u babki w Noirmont. Może i przyszły jakieś listy do Przylesia, będą leżały i czekały na jej powrót. Do Anglii… Oczywiście, że należy natychmiast jechać do Anglii w pogoni za tym jubilerskim półgłówkiem!
Sama przed sobą ukrywając fakt znacznie większego zainteresowania młodym lordem niż diamentem, podjęła błyskawiczną decyzję. Myślało się jej jeszcze szybciej. Mogą jej zabronić, rodzina, nawet babka, zaprotestuje, wobec tego w ogóle nie należy pytać o pozwolenie! Zatelegrafuje do babki, że jedzie, i cześć, sprawa załatwiona. Pieniądze dostanie od londyńskiego plenipotenta, a, prawda, zlecenie musi wysłać ojciec… nie, nie ojciec, matka. Trzeba zatem pchnąć telegram także i do Przylesia. Prom do Anglii…
– Odpływa jeszcze dzisiaj jakiś statek? – spytała pośpiesznie.
Antoinette otarła oczy, gotowa współdziałać w pościgu za narzeczonym, bez względu na jego stan posiadania. Spojrzała na tykający nad komodą zegar.
– Za półtorej godziny. Zdąży pani. Ale jeśli… A policja…? A co będzie, jeśli policja…?
– Nic. Nie zabił przecież tego Gastona. Uciekł z głupoty. Wszystko się im wytłumaczy, a o diamencie nie powiemy…
Ten program Antoinette przyjęła bez namysłu. Zerwała się z miejsca, razem wybiegły z domu. W poczekalni promu Justyna napisała dwa telegramy i wysłała z nimi na pocztę zniecierpliwioną, zdenerwowaną i wściekłą pokojówkę. Nabyła dwa bilety pierwszej klasy, Antoinette wskazywała jej drogę do kasy i dalej. Weszła na statek, bilet dla pokojówki zostawiając wspólniczce.
Pokojówka, wyprowadzona już z równowagi ostatecznie, rozzłoszczona do szaleństwa, z chwilą kiedy została sama, przestała się śpieszyć. Wysłała te dwa telegramy, przeczytawszy je przedtem z wielką uwagą, co niewiele jej dało. Panienka domagała się od rodziców pieniędzy, no owszem, to było zrozumiałe i nie stanowiło tajemnicy. Nie wyjaśniało także niczego. Telegram do hrabiny de Noirmont był z pewnością ważniejszy, ale napisany jakby szyfrem i wynikała z niego rzecz zdumiewająca. Panienka chyba kogoś goniła…? Ta śmierć wicehrabiego de Pouzac, wysoce podejrzana, czyżby panienka goniła zabójcę…? Niemożliwe. Rysowała się tu jakaś sensacja, którą za wszelką cenę chciała zrozumieć.
Zmarnowała na swoich dociekaniach tyle czasu, że kiedy przybyła z powrotem do portu, rufa promu z jej panienką na pokładzie oddalona już była od brzegu o dobre sto metrów…
W ten sposób Justyna wyruszyła do Anglii bez pieniędzy, bez żadnego bagażu i bez pokojówki. Pierwszy raz w życiu znalazła się wśród obcych ludzi zupełnie sama, bo konnych wypraw w pobliżu rodzinnego domu w znajomej okolicy nie można liczyć, nie mówiąc o tym, że ani pieniądze, ani bagaż, ani pokojówka nie były jej wówczas potrzebne. Najwyżej przydałby się czasem jakiś chłopak stajenny…
Antoinette ze zmarnowanym biletem pierwszej klasy wróciła do domu. Dziko zdenerwowaną pokojówką nie przejmowała się wcale, doradziła jej również powrót do domu i pokazała palcem pociąg do Paryża. Dość miała własnych kłopotów, żeby jeszcze zajmować się cudzymi.
Pierwszą rzeczą, jaka wpadła jej w oko we własnym pokoju, był malutki sakwojażyk ukochanego. Pomocnik jubilera, wyskakując przez okno wprost z jej zrozpaczonych objęć, o swoim bagażu zapomniał, a nawet gdyby pamiętał, nie miał czasu go chwycić. Przybywająca tą wysoce nietypową drogą Justyna uczyniła na nim wrażenie zgoła upiorne, bo jednak, nawet w początkach dwudziestego wieku, młode arystokratki do wchodzenia używały raczej drzwi. Równie dobrze mogłaby wlecieć przez komin. Pchnięty paniką, stracił z oczu świat.
Sakwojażyk ukochanego, jedyny szczątek, jaki po nim został, wywołał w sercu Antoinette gwałtowny wybuch uczuć. Jak każda normalna zakochana kobieta ujrzała w nim skarb bezcenny, pozostałość utraconego mężczyzny, coś z niego, bodaj woń. Padłszy na kolana ze łzami w oczach, czule i tkliwie przytuliła przedmiot do łona i do głowy jej nawet nie przyszło, żeby zajrzeć do środka. Wręcz przeciwnie, samo otwarcie stanowiłoby świętokradztwo, życie własne gotowa byłaby oddać w tej chwili za nienaruszalną całość bagażu. Tuląc w objęciach sakwojażyk, odpłakała swoje, po czym z troską zastanowiła się, gdzie przechować świętość. Najlepiej na ołtarzu. Ołtarzem nie dysponowała, jakieś inne sanktuarium…
Najbardziej czczonym miejscem w jej osobistej sypialni była komódka pod lustrem, w której w trzech głębokich szufladach spoczywały rozmaite skarby, w tym jej prywatne oszczędności oraz naszyjnik z muszel, otrzymany niegdyś od wielbiciela-marynarza, zaginionego na dalekich oceanach. Sakwojażyk zmieścił się tam z trudem, ale jednak się zmieścił, tyle że najwytworniejsza nocna koszula razem z peniuarem musiała nieco się ścieśnić. Gdzieś na dnie uczuć Antoinette mignęła myśl, że nawet pognieciony, ów strój uczyni na amancie piorunujące wrażenie. Szczególnie że nie powinien oglądać go zbyt długo. Tylko oglądać…
Odrobinę pocieszona nadzieją, a zarazem przygnębiona katastrofalną sytuacją, poklęczała jeszcze trochę przy szufladzie, po czym oderwała się wreszcie od zmartwień i zajęła egzystencją bieżącą, bo obiad dla ojca musiał być jutro przyrządzony, tak samo jak każdego dnia. Matki już nie miała i sama zajmowała się domem.
Pomocnik jubilera, wpadłszy w popłoch, rzeczywiście uczynił to, co przypuściła jego narzeczona. Dopadł znajomych rybaków i z nimi wyruszył na morze z zamiarem jak najszybszego dotarcia do obcego kraju, który wydawał mu się jedynym dostępnym azylem. Rybacy, zaprzyjaźnieni z ojcem Antoinette i od dawna oswojeni także z jej narzeczonym, nie zadawali żadnych głupich pytań.
Morze zachowało się gorzej. Miało swoje fanaberie i nie uwzględniało potrzeb i życzeń żeglarzy. Najpierw podsunęło ławicę ryb, która zabrała tyle czasu, że prom z Justyną na pokładzie osiągał już Dover, a oni jeszcze łowili, następnie zaś skotłowało się grymaśnie i złośliwie. Wzmagający się szybko wiatr zmienił kierunek, wypędziwszy łódź na ocean, jął wiać z północnego wschodu i odpychać ją od brzegów Anglii, których osiągnięcie stało się chwilowo niemożliwe. Wyżej ceniąc własne życie i wspaniały połów niż pragnienia dodatkowego pasażera, choćby nawet znajomego i użytecznego, rybacy zdecydowali się wylądować w okolicy Havru.
Pomocnik jubilera, aczkolwiek żywo zajęty wspomaganiem ich wysiłków, miał jednakże dość czasu, żeby się zastanowić nad tym, co robi. Pomijając wszystkie inne względy, wolał travaux forces na lądzie niż natychmiastową śmierć w głębinach morskich, nie protestował zatem i nie skakał za burtę. Prawie zdecydował się wrócić i wyznać prawdę komukolwiek, policji czy też pryncypałowi, zostawiając sobie tylko malutki margines na niespodziewane wydarzenia, skołowany nieco tym, że nie wszystko mu wyszło tak jak powinno. Ściśle biorąc, nic mu nie wyszło…
Orlich lotów umysłu młodzieniec nigdy nie prezentował. Niewątpliwie był solidny i uczciwy, swoje obowiązki rozumiał i wypełniał rzetelnie, jako fachowiec sprawdzał się w pełni, na kamieniach szlachetnych znał się doskonale, umiał je szlifować i oprawiać, o ile, rzecz jasna, ktoś inny wymyślił dla nich formę artystyczną, bo talentów twórczych nie posiadał. Był rzemieślnikiem, wykonawcą. Miał przy tym zgodny charakter i dobre serce, ale przy tych wszystkich, tak licznych, talentach, przesadną bystrością nie grzeszył.
Zgłupiał teraz radykalnie. Wylądowawszy następnego dnia pod wieczór na pustej plaży, dokąd morze zapędziło łódź, mokry, głodny, trochę nawet zmęczony, spróbował ocenić własną sytuację.
Pieniędzy miał przy sobie tyle co kot napłakał, jakieś drobne plątały mu się po kieszeniach. Sakwojaż został u dziewczyny w Calais. Pół drogi do Paryża mógł jakoś przejechać, resztę musiałby odbyć na kredyt albo na piechotę. Rybacy, przyzwyczajeni do takich przypadłości, a przy tym wzbogaceni ocalonymi rybami, zorganizowali się błyskawicznie i przynajmniej zdołali go nakarmić, ale pożyczenie od nich pieniędzy nie przyszło mu do głowy. Przespawszy w ich towarzystwie noc, skłopotany i zmartwiony, ruszył nazajutrz do stolicy.
I dopiero za Rouen, kiedy skończył mu się nabyty za owe smętne fundusze bilet i tkwił w pociągu na gapę, przypomniał sobie o diamencie. Przedtem, w obliczu wszystkich kolejnych niebezpieczeństw i zgryzot, niepotrzebnie zabrany kamień wyleciał mu z głowy, teraz przygniótł go nagle, jakby był zgoła kamieniem młyńskim. W dodatku zawieszonym u szyi.
Jechał tym pociągiem dalej, bo wyskakiwanie w biegu też mu nie wpadło do głowy, i martwił się coraz bardziej. Nie miał pojęcia, co zrobić. Wyprzeć się go może całkowicie, przy pomocy Antoinette doszedł już do wniosku, że nikt o nim nie wie, zatem nawet nie wspomnieć…? Żadnego diamentu nie było. No tak, ale jeśli go nie było, po diabła wicehrabia czołgał się po dywanie na czworakach? Dla gimnastyki…? Głupota, nikt nie uwierzy. Gdzie ten diament, swoją drogą, się podział, co on z nim zrobił…? Zdawało mu się, że go miał w kieszeni, ale to na początku, wyjmował, pokazywał Antoinette…? A otóż nie, wcale nie pokazywał! I chyba nawet nie wyjmował… Wielkie nieba, może zgubił go na morzu, w trakcie szarpania się z sieciami…?!
No to koniec. Przepadło. W zgubienie również nikt nie uwierzy.