177946.fb2
Po ślubie Arabelli z George'em młodszym nieufność pani Emmy silnie się wzmogła. Tylko dzięki kultywowanej, wyniesionej z Indii, ostrożności Arabella uniknęła kalumnii, plotek i kompromitacji. Serdeczną nienawiść swojej gospodyni oczywiście czuła, ale niewiele ją to obchodziło.
Marietta, francuska pokojówka, widziała to wszystko jak na dłoni. Romansu pani z byłym bratankiem, a obecnie mężem, wprawdzie nie wykryła, ale węszyła go z całej siły, a w pani Davis czytała jak w otwartej książce. Własne uczucia skrywała umiejętnie.
Była jedyną córką francuskiego kowala i z racji zawodu ojca, którego kuźnia mieściła się tuż przy oberży na uczęszczanym trakcie, od najwcześniejszego dzieciństwa obracała się między ludźmi. Wiele miała do czynienia z powozami, a także ich zawartością, która to zawartość, można powiedzieć, uczyła ją życia.
Pod pewnymi względami miała szczęście. Inteligentna i bystra, sztukę czytania i pisania opanowała w bardzo młodym wieku, kowal bowiem, któremu powodziło się nieźle, postanowił kształcić swoich dwóch synów, bezczelnie wykorzystując w tym celu ubogiego nauczyciela. Nauczyciel, udający się do Paryża piechotą, najgłupiej w świecie wlazł pod powóz przejeżdżającego prokuratora i złamał nogę. Zaniepokojony prokurator, któremu zależało na opinii, wyasygnował drobną sumę w charakterze odszkodowania, kowal zaś przyobiecał zająć się ofiarą. Karmiąc użytecznego połamańca przyzwoicie, acz nie luksusowo, trzymał go u siebie tak długo, aż obaj chłopcy opanowali podstawowe umiejętności. Marietta, zdolniejsza od braci, opanowała je tym bardziej. Spodobały się jej możliwości, jakie otwierało przed nią słowo pisane, i rychło zdołała je docenić.
Miała zaledwie trzynaście lat, kiedy koń podróżującego młodzieńca zgubił podkowę i okulał, młodzieniec zaś, prowadząc go wielki kawał drogi, obtarł sobie pięty. W trakcie zabiegów leczniczych wyszło na jaw, iż młody pechowiec nie wybiera się nigdzie daleko, jego celem jest posiadłość dawnego poborcy podatkowego, który zdobył majątek i osiedlił się w pobliskiej okolicy. Unieruchomiony chwilowo już nawet nie przez konia, ale przez pełną niemożność włożenia butów, podróżnik wysłał dziewczynkę z liścikiem do małżonki owego poborcy, dziewczynka zaś zrobiła sobie przystanek w plenerze, liścik otworzyła i przeczytała. Wielka miłość tryskała tam z każdego słowa, ponadto wyraźnie wychodziło, iż małżonka poborcy zdecydowała się już opuścić męża i uciec z młodzieńcem. Po bardzo krótkim namyśle Marietta wiedziała, co należy zrobić.
Szantaż wypadł jej świetnie. Zaczęła od damy, szkalując wyimaginowanego, tajemniczego złoczyńcę, który dowiedział się o sprawie i żąda za milczenie pięćdziesięciu franków. Dama sumą dysponowała, za to inteligencją nie grzeszyła. Następne pięćdziesiąt franków wyasygnował podobnie przestraszony młodzieniec, który czym prędzej odjechał na podkutym koniu bez butów, wreszcie rozzuchwalona Marietta dotarła do kantowanego męża i za usługę dostała nawet całe sto franków. Romans podupadł, innych konsekwencji nie było, szantażystce się upiekło, zarobione dwieście franków ukryła pieczołowicie i z wielkim zainteresowaniem zaczęła się rozglądać za następną okazją.
Przytrafiła się w rok później. W oberży zatrzymała się zawoalowana dama, na którą już czekał elegancki wielki pan. Uzyskanie informacji od służby nie stanowiło dla Marietty problemu, dama była zamężna, a opis męża w najmniejszym stopniu nie przypominał wyglądu zewnętrznego oczekującego pana. Przedostała się bez trudu do pokoju, w którym państwo spożywali posiłek i przyniosła im wieść hiobową. Otóż dopiero co, przed godziną zaledwie, przejeżdżał tędy jakiś człowiek, który o nich pytał. Opisał ich z największą dokładnością, wszystko się zgadza, powiedział, że zatrzyma się na rozstaju, a jej obiecał sto franków, jeśli na nich doniesie. W razie gdyby tacy państwo przyjechali, ma tam pobiec i powiedzieć…
Państwo zareagowali prawidłowo, dali jej dwieście franków, żeby nigdzie nie biegła. Marietta spełniła ich życzenie, do kuźni wróciła wolnym krokiem.
Więcej okazji nie było, bo nielegalnie zakochani jakoś tę okolicę omijali. Za to, kiedy już doszła do wieku szesnastu lat, oczekujący na naprawę koła następny młodzieniec, wicehrabia de Noirmont, zauważył jej kuszącą urodę. Okazał swój zachwyt dostatecznie głęboko, żeby nie zdołała o nim zapomnieć. Wicehrabia mieszkał w Paryżu.
Dlatego też zaledwie w dwa miesiące później bez chwili namysłu przyjęła służbę u przejeżdżającej damy której pokojówka pozwoliła sobie na nietakt ciężkiego ataku wątroby. Kimś ją należało natychmiast zastąpić. Dama udawała się do Paryża, Marietta ujrzała przed sobą wielkie nadzieje i w ten sposób rozpoczęła nowe życie.
Wicehrabiego odnalazła, swoim uczuciom dała ujście, ale nie to było ważne. Jako pokojówka, sprawna, wręcz utalentowana, sprawdziła się w pełni i pozostała na tej pierwszej posadzie, zdobywając nowe umiejętności.
Dama, której zdołała się uczepić dzięki wątrobie poprzedniej pokojówki, miała do dzieci angielską guwernantkę. W ciągu roku Marietta opanowała angielski język, a przy tym był to język warstwy wykształconej. Od swojej pani nauczyła się manier. Szantażu spróbowała również i prosperowała aż do chwili, kiedy, rozbestwiona powodzeniem, pozwoliła sobie na lekką przesadę.
Zorientowawszy się nagle, iż dokonała złego wyboru ofiary i prędzej zostanie zamordowana niż opłacona, pośpiesznie wycofała się z interesu, ale to jej nie wystarczyło. Na wszelki wypadek wolała zniknąć z horyzontu. Zbrojna w dotychczasowe oszczędności i znajomość języka, wyjechała do Anglii, gdzie bez żadnego trudu znalazła pracę. Francuskie pokojówki były w cenie. Po dwóch latach przebierania wśród pań trafiła na Arabellę, która płaciła najlepiej.
Panią Davis znienawidziła od razu. Arabella była jej w zasadzie obojętna, chociaż budziła trochę niechęci z racji przesadnych wymagań. Rozrzucała wokół siebie wszystko, a Marietta musiała utrzymywać porządek, potrafiła w środku nocy zażądać herbaty i czegoś do zjedzenia, a Marietta musiała biegać z kuchni do sypialni, życzyła sobie, żeby na nią czekać, a wracała z balów i przyjęć o najdziwaczniejszych porach, w kwestii sukien, kapeluszy i fryzur miała dzikie pomysły, a na Marietcie się skrupiało. Nie zwierzała się nigdy z niczego, co było szalenie denerwujące. Ale rekompensowała te grymasy finansowo i wyraźnie było widać, że nie przeciwko pokojówce jej fanaberie są skierowane, tylko przeciwko mężowi. To jedno Marietta wywęszyła od razu i nawet chętnie zaaprobowała, bo sama pułkownika również znieść nie mogła.
Pani Davis zaś znieść nie mogła najmniejszego bałaganu…
Nastąpiło to już długo po śmierci pułkownika, kiedy ślub wdowy z bratankiem nieboszczyka wisiał w powietrzu. Wiedzieli o nim i spodziewali się go wszyscy, ze służbą na czele, aczkolwiek wszelkie formy przyzwoitości były skrupulatnie zachowywane. Pani Davis jednakże z bezczeszczeniem pamięci ideału nie mogła się pogodzić i sama myśl, iż Arabella mogłaby poślubić kogoś innego, wręcz ją dławiła. Nieudolnie ukrywane, promieniujące z Arabelli szczęście stawało jej kością w gardle. Sama przed sobą nie przyznając się do własnych chęci, pani Davis usiłowała zatruć życie wstrętnej wdowie, lekkomyślnej, radosnej i pięknej. Wyszukiwała kłopoty.
Zaniedbany kompletnie koszyk do robót ręcznych Arabelli stał na stoliku w kącie sypialni. Nabożeństwa do rozmaitych robótek i haftów Arabella nigdy nie miała, igła służyła jej przeważnie do kłucia palców, druty gubiły oczka, a z szydełka wychodziły jakieś dziwne gruzły, do niczego niepodobne. Wypadało jednakże posiadać warsztat pracy i przynajmniej udawać, że się tym niekiedy zajmuje.
Po krótkim okresie pilnowania eleganckiego i ozdobnego koszyczka z rozmaitymi włóczkami, wśród których plątał się nadziewany czarny kłębek, przestała nosić ten bagaż przy sobie. Coraz rządziej zabierała go do salonu w razie wizyty pań, szczególnie że niektóre, co bardziej wścibskie, interesowały się jej produkcją, po śmierci męża zaś całkowicie zrezygnowała z roli pracowitej matrony i machnęła ręką na obyczaj. W końcu przeżywała drugą młodość, realizowało się marzenie jej życia, już za dwa miesiące miała wreszcie zdobyć dla siebie, na wieki i na własność, ukochanego George'a młodszego, który w najmniejszym stopniu nie ochłódł w zapałach, co ją zatem obchodziła cała reszta świata! Odmłodniała, sama sobie wydawała się co dzień piękniejsza, a dla niego chciała być najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na całej kuli ziemskiej. Marzyła o tym, żeby mieć dzieci, jego dzieci, miała wielkie nadzieje, czuła się młodą dziewczyną w zaraniu życia, dostatecznie doświadczoną, żeby doceniać swoje szczęście. Nic innego nie miało znaczenia i tylko dla niego zachowywała na zewnątrz jakiś umiar i jakieś formy przyzwoitości. Gdyby nie pewność, że tym go zrazi, zamieszkałaby z nim razem nazajutrz po śmierci pułkownika.
Niewątpliwie George młodszy posiadał znacznie wyższe poczucie moralności niż jego ukochana…
W obliczu takich doznań postąpiła podobnie jak w Indiach. Idiotyczny koszyczek odstawiła w końcu na mały stolik w kącie sypialni i prawie o nim zapomniała.
Nie zapomniały za to mole.
Walkę z molami pani Davis toczyła z dziką zaciętością. Nie używany koszyk z wełną już dawno kłuł ją w oczy, a tu oto nagle odkryła w nim źródło zarazy.
Marietta porządkowała właśnie w garderobie poplątane szarfy, kiedy pani Davis w sypialni sięgnęła do koszyka.
– Proszę jaśnie pani, tu się mole zalęgły – rzekła z silną naganą, biorąc do ręki wielki czarny kłębek. – Jaśnie pani tę wełnę z Indii przywiozła już dwanaście lat temu.
– No to co? – spytała obojętnie Arabella, przymierzając kolczyki przed lustrem.
– Całe pogryzione, o…! Same dziury. Nawet coś…
Zamilkła nagle, wpatrzona w kłębek. Arabella niechętnie odwróciła się ku niej, spojrzała na koszyk i uświadomiła sobie, w co pani Davis tak się wpatruje. Jak grom spadło na nią przypomnienie, co też ów kłębek w sobie zawiera.
Przez moment obie stały nieruchomo. Pani Davis podniosła wzrok i popatrzyła na swoją panią. Marietta za otwartymi drzwiami garderoby również znieruchomiała z szarfą w ręku. Wyczuła nagły skok napięcia i prawie przestała oddychać.
Arabella poruszyła się pierwsza. Szybkim krokiem podeszła do pani Davis i gwałtownym gestem odebrała jej kłębek.
– A może ja lubię mole – powiedziała gniewnie. – Może są to mole pamiątkowe. Proszę zostawić moją wełnę w spokoju, zrobię z nią, co będę chciała. Zwijała tę wełnę pewna nieszczęśliwa kobieta, którą potem spalono na stosie razem z mężem. Dostałam to od niej na pamiątkę razem z molami i niech one sobie będą.
Wymyśliła to na poczekaniu, doskonale wiedząc, że każdą głupotę należy uzasadnić i ze swoich dziwactw nie robić tajemnicy, bo w przeciwnym wypadku służba zaczyna się przesadnie interesować. Czarny kłębek mógł stanowić jej dziwactwo. Jak zwykle w chwilach zagrożenia, strzeliła w niej bystrość umysłu, a hinduski obyczaj palenia wdów na stosach zmarłych mężów miał szansę przebić wszystko.
Pani Davis nie odezwała się ani słowem, Arabella zaś niedbale wrzuciła kłębek do szufladki w toaletce. Był za duży, płytka szufladka nie dała się zamknąć, zostawiła ją wysuniętą i znów zajęła się kolczykami przed lustrem.
Marietta na palcach opuściła garderobę drugimi drzwiami. Jeszcze nie wiedziała dlaczego, ale nie chciała, żeby ktokolwiek zorientował się, iż była świadkiem krótkiej scenki.
Arabella wyjęła kłębek z szuflady dopiero, kiedy została sama. Obejrzała go dokładnie i zrobiło się jej gorąco.
Przez wygryzione głęboko dziury prześwitywały jakby iskierki. Pani Davis musiała je dostrzec. Co sobie pomyślała…?
Pół roku zaledwie minęło od czasu, kiedy sprawa diamentu przycichła, przedtem grzmiało nim wszystko wokół. Pani Davis przez te pół roku nie straciła przecież pamięci…? Pułkownika, który zabił się prawie rok temu, przydając całej historii rumieńców, ani odżałować, ani zapomnieć nie mogła, wciąż pozwalała sobie na uwagi pozornie bez zarzutu, a de facto mocno kąśliwe. Trzeba ją będzie wyrzucić, myślała Arabella. Pozbyć się jej obecności, nie w tej chwili oczywiście, za jakiś czas. Teraz byłoby niebezpiecznie, zaczęłaby gadać. Głupstwem było zapomnieć o diamencie i nie sprawdzać stanu wełny, zmarnowało się takie świetne ukrycie… A może nie? Każdy by przecież uważał, że zmieni kryjówkę, a otóż właśnie nie należy jej zmieniać…
Marietta była absolutnie pewna, ze pani Davis dostrzegła coś w kłębku i o mało nie oszalała z ciekawości, co to mogło być takiego. Istniała oczywiście możliwość, że gospodyni zamilkła z samego oburzenia, usiłując promieniować potępieniem bez słów, ale Marietta w tę możliwość nie wierzyła. Instynkt mówił jej, że musiała tam coś dojrzeć.
Sypialnię Arabelli porządkowała nazajutrz z wyjątkową starannością, ale czarnego kłębka w niej nie odnalazła. Nie było go, przepadł. Trafiła na niego dopiero następnego dnia w buduarze, gdzie przy frymuśnym biureczku Arabella zwykła pisać listy. W koszu, pod podartymi i zgniecionymi papierami, leżały czarne szczątki.
Nie był to już kłębek, tylko pocięte i poszarpane kawałki zbitych ze sobą włókien. Mole rzeczywiście dołożyły wysiłków, rozwinąć wełny już się nie dało, poszła w strzępki. Marietta zabrała strzępki do swojego pokoju i tam obejrzała je dokładnie.
Twardy przedmiot przez dwadzieścia lat odgniótł się w ciasno zwiniętej wełnie, Arabella zaś nie zadała sobie zbyt wielkiego trudu, żeby ten odcisk zniweczyć. Rozcięła nożyczkami, rozszarpała i rozchyliła przemocą pogryzione warstwy, wydobyła diament, a zlekceważone opakowanie wrzuciła do kosza.
Marietta nie dysponowała ani lupą, ani tym bardziej mikroskopem, ale owe ślady dostrzegła. Były bardzo słabe i nieznaczne, jakby lekkie zagniecenie wełny pod kątem, widoczne w niektórych miejscach, i gdyby nie szukała tego specjalnie, z pewnością nic by nie zauważyła. Pewna swego jednakże, przyjrzała się pilnie, rozgrzebując szczątki w świetle wschodzącego słońca, i pozbyła się wszelkich wątpliwości. W tym kłębku coś się znajdowało, pani Davis to dostrzegła, a lady Blackhill wydłubała i schowała gdzie indziej.
Ciekawe, gdzie…? I ciekawe, co to było…?
Wyraźnie poczuła, że będzie ciężko chora, jeśli nie odkryje tej tajemnicy.
Liczne i częste nieobecności Arabelli w domu dawały pokojówce dużo wolnego czasu, nie zawsze bowiem pani zabierała ją ze sobą. Szczególnie użyteczne były konne przejażdżki i skromne wizyty u sąsiadów, gdzie zmiana stroju nie wchodziła w paradę. Cały ten wolny czas, zwłaszcza późnym wieczorem i nocą, kiedy wreszcie służba szła spać, ona zaś musiała czekać na Arabellę, mogła poświęcić szukaniu.
Arabella po uwadze pani Davis wprowadziła drobną zmianę. Zainteresowała się swoją wełną, włóczką i jedwabiami do rozmaitych pozaczynanych i nie dokończonych robótek, własnoręcznie zaprowadziła w tym porządek, nadgryzione wyrzuciła, część całego chłamu pozostawiła w koszyczku, a część zamknęła w szkatułce z drzewa sandałowego, dotychczas służącej niepotrzebnym kokardom i wstążeczkom. Podziału dokonywała w samotności, bez pomocy pokojówki, ale Marietta nauczyła się już podglądać, co jej pani robi.
Szkatułka z drzewa sandałowego stanowiła właściwie duże i głębokie pudło, tyle że pięknie rzeźbione i pachnące. Miała zameczek i kluczyk, co dla Marietty nie stanowiło przeszkody. Kowala odwiedzały wszystkie warstwy społeczeństwa, jego bystra córka uczyła się łatwo, otwieranie najrozmaitszych zameczków byle jakim narzędziem, bodaj zakrzywioną szpilką, było jej doskonale znane od wczesnego dzieciństwa.
Poszukiwania rozpoczęła dość logicznie, od tego samego rodzaju kryjówki. Kłębków nie rozwijała, postępowała racjonalnie, przekłuwała je po prostu bardzo długą szpilką, ponieważ ów przedmiot w kłębku, jeśli się odcisnął, musiał być twardy. Na pierwszy ogień poszła zawartość szkatułki.
Przez wszystkie kolejne kłębki igła przechodziła swobodnie, aż wreszcie w jednym, tym razem szafirowym, na czymś się zaparła. Marietcie drgnęło serce i wypieki wystąpiły na twarzy. Ukraść ten kłębek od razu…? Nie, lepiej zamienić. Na wszelki wypadek nie może tu pozostać żaden wyraźny ślad jej działalności…
Pohamowała niecierpliwość i doczekała właściwej okazji, która przytrafiła się rychło. Było nią uczestnictwo w kolejnych zakupach Arabelli w Londynie. Jak na zamówienie, została wysłana do krawcowej po próbki materii na nowe suknie, jej pani zaś mierzyła kapelusze, które do owych próbek należało dopasować. Przy kapeluszach Arabella mogła spędzić pół dnia, pokojówka zatem zyskała dość czasu, żeby wstąpić do sklepu także po własny zakup. Kawałek wełny z szafirowego kłębka przezornie miała przy sobie, nabyła identyczną, starannie wyliczywszy odpowiednią ilość.