177946.fb2 Wielki Diament. Tom I - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Wielki Diament. Tom I - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Jako zbrodniarka, Marietta zadziałała wyjątkowo racjonalnie. Obsłużyła wracającą z wizyty Arabellę dość niemrawo, ziewając, ułożyła ją do snu, wymknęła się i zakradła do pokoju pani Davis. Poobserwowała chwilę jej głęboki sen, po czym zręcznie posłużyła się poduszką. Pani Davis stawiła jakby lekki opór, ale widać było, że trzeba jej pomóc, bo we własnym zakresie sprawy właściwie nie załatwi. Następnie drobny zapas opium Marietta ukryła w szufladzie, sprawdziła, czy stan przeciwniczki nie sprawi jakichś głupich niespodzianek, i wyszła, nie pozostawiając po sobie najmniejszych śladów.

W zasadzie żadnych zbrodniczych skłonności Marietta w sobie nie miała, delikatne usunięcie pani Davis w ogóle nie kojarzyło się jej z morderstwem. Morderstwo to był nóż, sztylet wbity w serce, poderżnięte gardło, głowa rozbita siekierą, ale nie taki drobiazg. Kropelki w ziółkach, cóż to jest, a poduszkę na czyjejś twarzy można potrzymać dla żartu, gdzie tu morderstwo…?

A Wielki Diament lśnił kuszącym blaskiem…

***

Panią Davis znaleziono komisyjnie. Służąca, która przyszła uporządkować kominek, nie mogła dostać się do zamkniętego pokoju, a pukanie nie dawało rezultatu. Kolejne szczeble drabiny służbowej doprowadziły do kamerdynera, który nie zalecił wyważenia drzwi, tylko zaproponował wejście przez okno. Pani Davis miała je zawsze otwarte, ponieważ lubiła świeże powietrze. Do drugiego piętra żadna drabina wprawdzie nie sięgała, ale istniały okna strychu.

Na linie z małego okienka opuścił się zręcznie młody lokajczyk, zachwycony rozrywką. Cała zgromadzona pod domem służba zgodnie stwierdziła, że po raz pierwszy pani Davis dostarczyła wszystkim jakiejś przyjemności. Akrobatycznych ćwiczeń nie oglądała tylko Arabella, która jeszcze spała, uczestniczył w nich za to zdumiony i zaniepokojony George, który o wczesnym poranku uprawiał przejażdżki pod oknami ukochanej. Nie mógł już doczekać się chwili, w której zyska prawa do przebywania przy Arabelli przez całą dobę na okrągło.

Lokajczyk otrzymał ścisłe rozkazy, które wypełnił skrupulatnie. Do pani Davis się nie zbliżał, najwyraźniej w świecie również jeszcze spała, a nie miał najmniejszej ochoty być tym, który ją obudzi. Podniósł leżący na dywanie klucz, wetknął go w zamek i przekręcił. Drzwi stanęły otworem.

Kwestia leżącego na podłodze klucza, który powinien tkwić w zamku, na razie nie została podjęta. Marietta, zamykając drzwi od zewnątrz swoim wytrychem, klucz musiała usunąć i zostawiła go na podłodze tak, jak wypadł. Nie był to pomysł najlepszy, ale dziko przejęty swoją rolą lokajczyk prawie tego nie zauważył. Podnoszenie klucza z podłogi umknęło mu z pamięci, szczególnie że nie musiał go szukać, dostrzegł go od razu, z daleka, nic nie myślał, podniósł i otworzył. Nawet nikomu o tym nie powiedział. Fakt wyszedł na jaw później i niejakiemu panu Thompsonowi dał coś niecoś do myślenia.

Pan Thompson był londyńskim inspektorem policji i przybył na miejsce razem z wezwanym lekarzem, który potwierdził nadzieje personelu. Pani Davis nie żyła. Umarła we śnie. Może była chora na coś, czego nie leczyła, utrzymując chorobę w tajemnicy…? Sprawa ziółek wyskoczyła od razu, odnaleziono ich zapas z łatwością, przy okazji znaleziono także niezły zapasik opium.

Inspektora policji, rzecz jasna, nikt nie wzywał. Pan Thompson był zwyczajnym znajomym z młodości sir Blackhilla, wracał z wizyty od swojej siostry, zrobił sobie krótki urlopik i po drodze zamierzał wstąpić do arystokratycznego przyjaciela. Tak sobie, dla przyjemności. Pisał właśnie liścik w miejscowej gospodzie, zawiadamiając o przybyciu, kiedy dotarło do niego nagłe zamieszanie w okolicy. Doktor już leciał i pan Thompson, machnąwszy ręką na liścik, poleciał za nim.

George młodszy jego widokiem bardzo się ucieszył. Inspektora Thompsona bardzo lubił i cenił wysoko, w domu niegdyś stryja, a obecnie narzeczonej, czuł się już jak u siebie, zaprosił przybysza na śniadanie, polecając zawiadomić o wszystkich wydarzeniach Arabellę. Przedtem jednak, przy pomocy lekarza i funkcjonariusza policji miejscowej, spróbowali zbadać, co się właściwie z panią Davis stało i dlaczego tak nagle zeszła z tego świata. Zaczęli od służby.

Marietta postarała się we właściwej chwili wydać lekki okrzyk, dzięki czemu została przesłuchana jako pierwsza. Z wielkim przejęciem wyjawiła swoje spostrzeżenia, tak, pani Davis od śmierci pułkownika dręczyła się czymś, źle sypiała, popadała w melancholię i rozdrażnienie, próbowała różnych ziół na uspokojenie i na sen. Bywała jakaś dziwna. A co do opium, to Marietta od pewnego czasu zauważyła, że było używane. Ktoś je ruszał. Robiło się go coraz mniej. Nic nie mówiła, bo myślała… sądziła… obawiała się… że to może sama jaśnie pani… bardzo, bardzo przeprasza…

Słuchając jej nagłego jąkania, obudzona już i ubrana w strój poranny, Arabella wzruszyła ramionami, nie zgłaszając żadnych pretensji za głupie posądzenie, i Marietta bardzo demonstracyjnie odetchnęła z ulgą. Dołożyła już bez oporu, a nawet gorliwie, że teraz jej przychodzi na myśl… Panią Davis dwa razy zastała obok takiej specjalnej hinduskiej szafeczki jaśnie pani…

Po tym pięknym początku wszystkie następne pytania brzmiały sugestywnie, z czego pytający nie zdawali sobie sprawy. Każdy kolejny przesłuchiwany potwierdzał opinię pierwszego świadka, nawet Arabella, nawet sam George, cała służba zaś czyniła nagle spostrzeżenie, że tak, istotnie, pani Davis była jakaś dziwna, o te swoje ziółka dbała jak o źrenicę oka, w nocy czasem błąkała się po domu, chyba nie mogła spać, ale, oczywiście, nikt nie ośmielał się zadawać jej pytań…

Samobójstwa pani Davis nie przypisano. Stwierdzono przypadkowe przedawkowanie środków nasennych i tyle. Państwo Blackhill wyprawili jej przyzwoity pogrzeb, a spadek po niej, całkiem godziwy, wziął jakiś daleki kuzyn, odnaleziony przez doradców prawnych, zachwycony niespodziewanym uśmiechem fortuny. W głowie mu nie postało dociekanie, czy aby na pewno starszawa krewna zgasła w sposób naturalny.

Pojawiło się za to pytanie w tej kwestii w głowie inspektora Thompsona. Powodów do niepokoju nie miał żadnych, coś go jednak delikatnie skrobało, węszył jakąś nieprawidłowość i nie mógł sobie uświadomić, skąd pochodzi swąd. Na brak zajęć nie cierpiał i czasu miał mało, ale w nielicznych wolnych chwilach w kółko odczytywał swoje notatki i zwierzał się na piśmie samemu sobie. Wszyscy zeznawali to samo, szczerze i bez wahań, ale w tej zgodnej orkiestrze gdzieś mu dźwięczał fałszywy ton.

W odnalezieniu tego zgrzytu dopomógł mu sir Henry Meadows.

***

Sir Meadowsa uporczywie interesowało wszystko, co dotyczyło pułkownika Blackhilla i wdowy po nim, Arabelli. Od posądzeń o kradzież diamentu w zasadzie się odczepił, samobójstwo pułkownika wydawało się argumentem ostatecznym, ale gdzieś ten diament musiał się przecież podziać. Arabelli nie podejrzewał, do głowy mu nie przyszło, że angielska dama, w tamtych czasach jeszcze młoda dziewczyna, mogłaby sama, osobiście, dokonać podobnego czynu, bez opieki znaleźć się w indyjskiej dżungli, nie zostać rozszarpana przez tygrysy, pokąsana przez węże, zamordowana przez opryszków i w ogóle nie zwariować ze strachu. Niby tej dżungli był tam wtedy mały kawałek, ale jednak. Wedrzeć się do strzeżonej świątyni i z zimną krwią dokonać zamiany diamentu na szkło? Absolutnie wykluczone. Nie znał dostatecznie dobrze charakteru Arabelli i pojęcia nie miał o uczuciach, jakie nią miotały, a były to uczucia tej miary, że własną siłą mogły uśmiercić owego ewentualnego tygrysa, nie wspominając o złoczyńcy w ludzkiej postaci.

Wielki Diament wciąż korcił go i denerwował. Zainspirowany malutką wzmianką w gazecie o nagłej śmierci pani Davis, odnalazł inspektora Thompsona i zaprosił się do niego na pogawędkę. Potentatowi tego rodzaju co sir Meadows inspektor nie mógł odmówić.

Usiedli w gabinecie. Od pierwszego rzutu oka na inspektora sir Henry zrozumiał, że swoje zainteresowanie musi uzasadnić. Błyskawicznie zdecydował się powiedzieć prawdę.

Opowieści o diamencie pan Thompson wysłuchał z wielkim zaciekawieniem i w milczeniu, ograniczając się do znaku zapytania w oczach.

– Szczerze panu powiem – kończył swą wypowiedź sir Henry – racjonalnych powodów nie ma, ale wszystko, co ma związek z domem pułkownika, jest dla mnie treścią życia. Interesuje mnie w najwyższym stopniu. Może to rodzaj kaprysu. Jeśli sprawa nie stanowi tajemnicy stanu, chciałbym dowiedzieć się od pana, co tam właściwie zaszło. To już druga niespodziewana śmierć w tym domu, o pierwszej wiem wszystko, chciałbym wiedzieć i o drugiej.

Inspektor nie miał oporów.

– Nie – odparł. – Żadnej tajemnicy w tym nie ma. Proszę bardzo…

Wyciągnął z szuflady swoje notatki i porządnie, ze szczegółami, opowiedział całą historię. Teraz sir Henry słuchał w milczeniu, ale w jego milczeniu tkwił cień podejrzliwości.

– Tak od razu odgadli, że coś jej się stało? – spytał nieufnie. – Mogła przecież wyjść, zamykając pokój? Ranny ptaszek, powiedzmy. Niezwykle domyślna służba…

– Nie – przerwał sir Henry. – Nie od razu. Szukali jej po całym domu, pukali, zaglądali przez dziurkę od klucza…

– I klucz tkwił od wewnątrz…? No tak, to wskazówka decydująca.

Inspektor otworzył usta i zamknął je nagle. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz…? Nikt czegoś podobnego nie powiedział, przeciwnie, przez dziurkę od klucza zaglądali swobodnie, widzieli buciki pani Davis, ładnie ustawione pod krzesłem. Widzieli firankę w uchylonym oknie. Gdzież zatem był klucz…?

– Dziękuję panu – powiedział po bardzo długiej chwili. – Czułem, że czegoś mi tu brakuje, pan mi dopomógł. Nie ma to zapewne żadnego znaczenia, ale wyjaśnię sprawę dla własnego spokoju. Klucza w zamku nie było, dzięki czemu mogli zaglądać, i to, jak się okazuje, niepokoiło mnie przez cały czas. Uświadomiłem to sobie dopiero w tym momencie. Nie wiem, czy pan się orientuje, że osoby doświadczone wyjmują klucz z zamka, żeby nikt nie mógł przekręcić go z zewnątrz specjalnymi szczypcami. Włamywacze to potrafią. Z drugiej strony, brak klucza pozwala na łatwe operowanie wytrychem, ale w porządnym domu wytrychami na ogół nikt nie dysponuje. Któż tam mógł…? No nic, ja się dowiem.

Sir Meadowsa ni z tego, ni z owego ogarnęła irracjonalna satysfakcja na myśl, że wprowadził jakieś wątpliwości. Sam miał wyłącznie wątpliwości, więc może przyjemnie mu było znaleźć się w liczniejszym towarzystwie. Pożegnał inspektora, uzyskując od niego obietnicę podzielenia się ewentualnymi odkryciami.

Inspektor zaś, metodycznie i bez pośpiechu, pozałatwiał sprawy bieżące, przekazał obowiązki komu należało i wydłubał sobie dzień wolny. Z George'em się nie umawiał, celem jego wizyty była służba, nie zaś państwo.

Służba, od pierwszej do ostatniej osoby, zgodnie zaświadczyła, że klucza w zamku nie było i te buciki pani Davis oglądali bez przeszkód. Lokajczyk uzyskał zwolnienie z obowiązków na całe popołudnie i został podjęty przez inspektora piwem w gospodzie.

Mimo upływu czasu swoje pełne chwały wyczyny pamiętał doskonale. Pożar nie wybuchł, burza nie szalała, zbójców nie było, całe wydarzenie zatem nie miało szans obrosnąć dodatkową legendą, mógł się najwyżej złamać któryś szczebel drabiny albo pęknąć włókno liny, na której zjeżdżał do okna. Nie zleciał z wysokości drugiego piętra, zatem nawet całkowite zerwanie się liny inspektor gotów był przyjąć bez protestów. Zażądał szczegółowego sprawozdania, co stało się w środku, kiedy już młodzieniec wdarł się przez okno do pokoju pani Davis.

– Kazali otworzyć – zwierzył się lokajczyk. – No to niech będzie. Nieboszczka ostra była i ja, miej mnie Bóg w opiece, się jej bałem. Zamkłem oczy, żeby nie spojrzeć, i prawie się potkłem pode drzwiami o ten klucz, co już z daleka widziałem, że leży…

– Gdzie leży?

– Pode drzwiami. Na dywanie. Jak pod nogą poczułem, zaraz otwarłem…

Tematem całej reszty swobodnej pogawędki stał się klucz i jego lokalizacja. Inspektor mógł przyjąć, że pani Davis należała do grona owych ostrożnych, którzy boją się włamywaczy ze szczypcami, ale w takim wypadku wyjmowałaby klucz i kładła na stole. Rzucanie go na podłogę wydało mu się nieco dziwne.

To zatem była owa zgryzota, która nie pozwalała mu zamknąć sprawy prywatnie, dla siebie. Nie pasował mu klucz. Z jednej strony doznał ulgi, z drugiej poczuł się zaintrygowany.

Uczynił założenie, że panią Davis ktoś zamordował. Kto, na litość boską, i po co?! Krewniak-spadkobierca odpadał w przedbiegach, nie dość, że znajdował się zupełnie gdzie indziej i wszyscy go tam bezustannie widzieli, nie dość, że nie wiedział o żadnym spadku, to jeszcze pojęcia nie miał o pokrewieństwie, łączącym go z nieboszczką. Nikt inny zaś z jej śmierci nie odniósł żadnej korzyści. Nie została okradziona, złota broszka z kędziorem nieboszczyka męża leżała na toaletce, w sakiewce znajdowały się pieniądze, nic nie zginęło. Sympatyczna nie była, to fakt, podległa jej służba nie znosiła jej z całego serca, ale nie był to dostateczny powód do zabójstwa. Cóż zatem znaczył ten klucz…?

Wreszcie inspektor Thompson pomyślał, że może ktoś chciał zrobić tylko złośliwy dowcip, wpuścić jej do pokoju szczura albo coś w tym rodzaju. Przypadek sprawił, że wybrał na to niewłaściwą chwilę, a teraz za skarby świata do niczego się nie przyzna. Na wszelki wypadek zainteresował się jeszcze, czy wśród służby nie nastąpiła jakaś zmiana, i wówczas wyszło na jaw, że wymówiła pracę francuska pokojówka pani Blackhill. W tym też nie było nic niezwykłego, pokojówka zaoszczędziła sobie trochę pieniędzy i postanowiła wrócić do własnego kraju, gdzie podobno czekał na nią narzeczony. Normalna sprawa.

Dał sobie spokój z dociekaniami, a wszystkie notatki odłożył na najwyższą półkę w bibliotece.

***

Marietta zmyła się po trzech miesiącach, dyplomatycznie i bez sensacji.

Wielki Diament obszyła czarnym aksamitem i przymocowała do kapelusza. Troska o kapelusz wydawała się czymś naturalnym, nie była tak bogata, żeby lekceważyć eleganckie nakrycie głowy. Z zaciśniętymi zębami odczekała czas, który wydał się dostateczny dla uniknięcia głupich skojarzeń, po czym zrealizowała dalszy ciąg planu. Sama do siebie napisała list i przy pierwszej okazji wysłała go z Londynu. Wolałaby wysłać z Francji, ale nie miała tam nikogo wystarczająco zaufanego. Z tym listem w ręku przyszła do Arabelli zmieszana, zakłopotana, spłoniona i radośnie-smętna.

Otóż powrócił z dalekich podróży jej narzeczony. Żyje, pamięta o niej, kocha ją, wzbogacił się nawet i wzywa ją do siebie. Jaśnie pani sama widzi, że ona tu żadnych romansów z nikim nie nawiązywała, czekała na niego, chociaż wydawało się to beznadziejne, no i doczekała się. Czy jaśnie pani raczy ją zwolnić?

Jaśnie pani dla wielkich i długotrwałych miłości miała pełne zrozumienie. Inną pokojówkę mogła znaleźć bez wielkiego trudu. Zwolniła Mariettę, obdarzając ją nawet doskonałym świadectwem i dodatkową sumą dwudziestu funtów, jako posagiem.

W ten sposób Wielki Diament opuścił Anglię w charakterze potężnej kokardy na kapeluszu młodej damy.

Arabella nie miała o tym najmniejszego pojęcia. Pani Davis z diamentem nie kojarzyła, zabezpieczywszy klejnot w kłębku bez moli, przestała się nim zajmować, George młodszy przebijał wszystko. Można powiedzieć, że wręcz trzęsła się do upragnionego ślubu i tylko to jedno tkwiło w jej głowie. Z robótkami ręcznymi dała sobie spokój definitywnie, wełnę, włóczkę i jedwabie upchnęła w szafie, zawarła związek małżeński i bez reszty poświęciła się przeżywaniu swojego szczęścia. W dziesięć miesięcy później obdarzyła męża potomkiem płci męskiej, po czym reszta świata przestała ją obchodzić.

Dopiero na starość, zbliżając się do siedemdziesiątki, pomyślała o zapomnianym i kompromitującym dowodzie rzeczowym. Zakłopotała się. Nie życzyła sobie, żeby po jej śmierci Wielki Diament ujrzał światło dzienne, dobrą opinię musiała zachować ze względu na syna, a tu stary skandal odżyłby na nowo. Nie wiedząc jeszcze, co zrobi, odnalazła w szafie koszyk do robótek i sprawdziła kłębki. W szafirowym dodziubała się twardego wnętrza, przewinęła wełnę i znalazła duży kawał węgla.

Wielki Diament zginął.

W pierwszej chwili Arabella doznała ulgi, w następnej pojęła, że musiał go ktoś ukraść, i zaniepokoiła się możliwością ujawnienia afery. W jeszcze następnej uświadomiła sobie upływ czasu i znów spłynęło na nią ukojenie. Jeżeli przez blisko trzydzieści lat nikt z tym diamentem nie wyskoczył, to i dalej zapewne pozostanie on w ukryciu, nie mówiąc już o tym, że żaden złodziej dobrowolnie nie przyzna się do kradzieży, żaden nie będzie rozgłaszał, że posiada klejnot nielegalnie, informując w dodatku, komu go rąbnął. We własnym interesie zachowa tajemnicę, a zatem, chwalić Boga, ona jest bezpieczna i właściwie pojawiło się rozwiązanie najlepsze ze wszystkich. Może tym sobie więcej nie zawracać głowy.