177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

– Chyba słusznie ci cię wydaje…

– Słusznie! – przerwała z nagłą stanowczością. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale jakaś tajemnicza siła kazała mi powiedzieć, że stoimy w Grosvenor. Musiała to być inteligentna podświadomość.

Później okazało się, że odgadła doskonale. Kuzynek William wraz z małżonką tworzyli zgodne stadło o wspólnych upodobaniach. Obydwoje byli wściekle skąpi, najchętniej mieszkaliby w psiej budzie i żyli suchym chlebem, ściboląc łaty na portkach i sweterkach. Cierpieli chyba głęboko na co dzień, bo willa i dwie osoby służby stanowiły dno, poniżej którego absolutnie nie wypadało zejść. Zdaje się, że benzyna, przy odwożeniu nas na stację kolejową, wypadła im taniej niż telefon po taksówkę, a do ojca kuzyn zadzwonił z miejsca pracy. Dowiedziałyśmy się tego wszystkiego od dziadka, który natrząsał się z syna i synowej.

Wujeczno-wujeczny dziadek rzeczywiście przyjął nas chętnie, zapraszając na pobyt u siebie, dowolnie długi.

– Też jadę! – zarządziła Krystyna kategorycznie. – Przylepię sobie plaster na nosie. Nie będziesz się sama szlajać po historycznych apartamentach i opływać w pączki na maśle!

– A biblioteka? – zaprotestowałam bez przekonania.

– Przez dzisiejszy dzień zdążymy, pójdziemy razem i już wiemy, gdzie szukać. Do dziadka jedziemy jutro.

– No dobrze, niech ci będzie. Ale dzisiaj ja mieszkam tu, a ty tam. Dość się natarzałaś w luksusach!

***

Dziadek trzymał się świetnie, wysoki, chudy, siwy i dziarski. Powitał nas w bibliotece, spojrzał na Krystynę i rzekł:

– Nie potrzeba mi żadnych dokumentów. Mam oczy w głowie i widzę nieźle bez okularów. Chodźcie, dziewczynki, coś wam pokażę.

Nie dopuszczając nas do słowa, ruszył do salonu. Dzień był biały, pogodny, wczesne popołudnie, salon oświetlało słońce. Wujeczno-wujeczny dziadek zatrzymał się przed jednym z portretów.

– Proszę – powiedział z wyraźnym upodobaniem i satysfakcją. – Przyjrzyjcie się. Jedna z naszych wspólnych, waszych i moich, prababek, Arabella Blackhill. Za plecami macie lustro.

Popatrzyłam na Arabellę i w osłupieniu odwróciłam się do Krystyny. Na litość boską…!!!

To ona była przebrana, a nie ja. Na głowie miała rudą perukę, barwy młodych kasztanów, oświetlonych ogniem, skręty połyskiwały czerwono. Włosy peruki były dość długie, w lokach opadały aż na kark. Zmieniła nieco kształt brwi, z plastra na nosie chwilowo zrezygnowała, ubrana była w zieloną bluzkę ze stojącym kołnierzykiem i dekoltem z przodu, w uszach zaś kiwały się jej zielone klipsy. Wyglądała absolutnie, ale to absolutnie identycznie jak Arabella na portrecie. W ogóle był to jej portret i przez moment zastanawiałam się, czy nie kazała się kiedyś komuś malować.

– I ja mam żądać od was dowodów? – powiedział dziadek, wciąż tak zadowolony, jakby to przeraźliwe podobieństwo było jego dziełem. – Mój syn chyba zaniewidział, przecież zna ten portret…

Kuzynek William mógł sobie znać portret, mógł go nawet widywać każdej nocy we śnie. U niego Kryśka miała krótkie czarne włosy i całą resztę twarzy zupełnie inną. Ugryzłam się w język, żeby tego przypadkiem nie powiedzieć.

– Ależ ona była piękna…! – wyrwało się Krystynie.

– A ty, moje dziecko, to co? – odparł dziadek natychmiast. – Obie jesteście piękne, a ty również jesteś do niej podobna – zwrócił się do mnie. – Nie tak, jak twoja siostra, ale też ogromnie. Miło mi was widzieć. Prababka Arabella była barwną postacią, mimo iż pełnej krwi Angielką, i przyjemnie mi widzieć ją żywą.

Przypadek ciągle działał na naszą korzyść. W obliczu portretu Arabelli stosunki rodzinno-przyjacielskie zostały nawiązane na mur. Dziadek nas pokochał, zanim zdążyłyśmy otworzyć usta, z wzajemnością, było w nim coś bliskiego. Może i rzeczywiście geny Arabelli przetrwały do naszych czasów… Jedyny kłopot błysnął nam od razu, ta ruda peruka musiała być w ciągłym użyciu, bez względu na to, która z nas miałaby ją na głowie.

Dokumenty jednakże wyciągnęłam. Po kolacji, typowo angielskiej, zatem średnio jadalnej. Jakim cudem ktokolwiek z nich mógł od tego utyć…?

Dziadek papiery obejrzał, ale wyraźnie było widać, że czyni to ze zwyczajnej ciekawości, dla sprawdzenia, jak też potoczyły się losy potomków Jacka i Justyny, którzy stanowili parę wiążącą. Mój historyczny pomysł bardzo pochwalił i obiecał nazajutrz udostępnić mi archiwum rodzinne w całej okazałości, aż do średniowiecza. Mogłam prowadzić studia, ile mi się podobało, on sam zaś postanowił korzystać z towarzystwa Krystyny-Arabelli.

Przed snem Kryśka przyszła do mojego pokoju.

– Słuchaj, ja cholery dostanę – powiedziała gniewnie. – Dziadek mi się podoba, nie przeczę, ale ile ja mam wytrzymać w tej piekielnej peruce?! Ona grzeje!

– Sama chciałaś – wytknęłam. – I jeszcze, przypomnij sobie, pyskowałam na temat włosów, przyznaję, że głupio. Nic na to nie poradzę. Ciesz się, że jesteś równie piękna jak ta osławiona Arabella.

– Dużo mi z tego! Spadkobierczynią nie zostanę. Williamek leży kłodą na drodze. Słuchaj, nie wygłupiaj się, dojdź do czegoś, co ja bym też mogła. Czytać, psiakrew, umiem, nawet pisać, a czego szukać, wiem równie dobrze jak ty. Daj mi chociaż z jeden dzień!

Zawahałam się. Elementarna uczciwość żądała ode mnie pójścia na ustępstwa, w końcu, w tej całej hecy, stanowiłyśmy jedną całość. Pomyślałam, że w najgorszym wypadku, jeśli Kryśka coś przeoczy, pozostaniemy u dziadka nieco dłużej i zdołam to nadrobić. Pobyt prezentował zerowe koszty i mogłyśmy sobie pozwalać.

– Dobra, pojutrze – zgodziłam się. – Jutro się chyba zorientuję w makulaturze. Jutrzejszy dzień przetrzymasz, tylko zapamiętaj chociaż, na litość boską, o czym z dziadkiem rozmawiasz, żebym nie wyszła na sklerotyczkę. Nie ja, ty. We własnym interesie…

– O rany, nie truj. Niech ci będzie…

Spędziwszy w londyńskiej bibliotece prawie cały dzień, aż do zamknięcia, zdobyłyśmy wiedzę olbrzymią. Usilnie namawiałam Kryśkę, żeby jednak została w Londynie i pogmerała w archiwach policyjnych, jakiś inspektor Thompson zajmował się samobójstwem pułkownika Blackhilla, późniejsze wzmianki zawierały w sobie komunikat o nagłej śmierci gospodyni, supozycje napomykały delikatnie o klątwie, ciążącej nad rodem Blackhillów, wszystko to razem było wysoce interesujące. Pan Meadows, znany nam z listu pra- i tak dalej -dziadka Dębskiego, odwoływał kalumnie, rzucane na pułkownika, sprawa diamentu opisana była w czterech wersjach, to ginął w Indiach, to płynął do Anglii, to pułkownik go rąbnął, to chronił. Jakiś dziennikarz twierdził, że ktoś go widział, jubiler, nie wiadomo dokładnie gdzie, w Anglii, we Francji czy w Holandii. Inspektor Thompson stanowił element wiążący i gdyby był nieśmiertelny, dostarczyłby nam samej przyjemności, niestety umarł już dawno. Uparłam się, że miał rodzinę i potomków, a papierów po tak znaczących postaciach nie wyrzuca się beztrosko. Gdzieś one powinny być, trzeba je znaleźć…

– Gdyby były zakodowane w komputerze, załatwiłabym ci to w trzy sekundy – powiedziała Krystyna, zła jak diabli. – Luzem, po strychach, sejfach i piwnicach, szukaj ich sobie sama. Będę uczciwa, NAM sama. Ja nie umiem, jestem współczesna.

– I żebyś współcześnie pękła, kretynko – pożyczyłam jej z całego serca, ale nic nam to nie dało.

Niemniej, każda informacja z czasów samobójstwa pułkownika mogła okazać się bezcenna, a Kryśka rzeczywiście czytać umiała i język znałyśmy jednakowo. Prawdę mówiąc, dopiero teraz zdumiałam się, jak ten angielski jest nam bliski, zawsze wydawało mi się, że francuski znamy lepiej. Musiałyśmy chyba naprawdę mieć zdolności językowe, bo ja, opanowawszy grecki, z łatwością zaczęłam łapać duński, Krystyna zaś równocześnie węgierski i fiński. Twierdziła, że są bardzo podobne i same proszą, żeby studiować je razem.

Z dreszczem szczęścia w sercu pozbyłam się nazajutrz zarówno dziadka, jak siostry i zagłębiłam ręce w dokumentach rodzinnych. Lubiłam to. Mało, uwielbiałam. Podobało mi się wnikanie w przeszłość, wydłubywałam z nich szczegóły, które pozwalały mi wyobrażać sobie realia.

Znalazłam różne rzeczy. Intercyzę i akt ślubu Arabelli z pułkownikiem. Nie miała posagu, pułkownik brał ją, można powiedzieć, w jednej koszuli. Obejrzawszy portret, można mu się było nie dziwić. Korespondencję Arabelli z Indii, skierowaną do jej siostry, nie wiadomo dlaczego przekazaną Blackhillom. Chyba została przekazana po śmierci pułkownika, bo czynione tam zwierzenia z pewnością nie były przeznaczone oczom męża. Arabella go nienawidziła, za wszelką cenę chciała mu zaszkodzić. List do Arabelli jej drugiego męża, bratanka pułkownika, oszalałego z miłości do stryjenki, głowę na pniu gotowa byłam położyć, że też ulokowano go tu po śmierci pułkownika. Kolejny akt ślubu, Arabelli z owym bratankiem. Po drodze, oczywiście, akt zgonu pułkownika i jego list samobójczy, wyjaśniający decyzję.

Przeczytałam go z największą uwagą kilka razy.

Nie, ten człowiek diamentu nie rąbnął. Jego ochronę uważał za punkt honoru. Strzegł go, bez rozgłosu, cichutko, mieszkał obok świątyni i pilnował, żeby nikt w ogóle o nim się nie dowiedział. Podejrzenia go dobiły i, jak widać, wolał umrzeć niż bodaj go dotknąć.

Kto zatem podwędził klejnot…?

Zastanowiłam się nad Arabellą. Skoro pułkownik mieszkał obok świątyni, ona również. Gdyby to były czasy współczesne, a nie pierwsza połowa dziewiętnastego wieku, podejrzewałabym ją z całej siły, nienawidziła męża i chciała mu zaszkodzić, niby jak…? Ugodzić go w karierę, zrobić z niego nieudolnego półgłówka, cichutko i podstępnie, owszem, to był pomysł. Miała szansę…? A diabli wiedzą jak tam było, w tych Indiach, może i miała… Z drugiej jednakże strony mógł tej kradzieży dokonać ktokolwiek inny, jakiś żołnierz albo sługa… Nie, służba tam była hinduska. Gdyby to zrobił tubylec, awantura o diament nie wybuchłaby w Anglii, pan Meadows, czepiając się pułkownika, musiał mieć jakieś podstawy…

Prababcia Arabella korciła mnie potężnie, była piękna, mogła przekupić, ewentualnie poderwać, kapłana-strażnika, zawładnąć klejnotem… No tak, ale przecież objawiłby się jakoś w rodzinie, któreś kolejne pokolenie wykorzystałoby skarb, po stu latach powiedzmy, przedawnienie gwarantowane, a protest mógłby zgłosić wyłącznie ktoś z Noirmontów, skoro diament należał do naszego przodka i stanowił zapłatę za panią de Blivet… O, do licha, wszystko w rodzinie…

Nie mogłam się od tej Arabelli odczepić, aczkolwiek myśl, że dziewiętnastowieczna angielska dama kradnie cokolwiek w hinduskiej świątyni, wydawała się nie do przyjęcia. Mimo wszystko jednak wzięłam ją pod uwagę. Załóżmy, że to ona wywinęła ten numer, bo co nam szkodzi…

Przez chwilę czułam żywą i złośliwą satysfakcję na myśl, że jutro nad tym usiądzie Krystyna. Potem zainteresowało mnie nawet, co też ona z tego wywnioskuje. Następnie wdałam się w ciąg dalszy, jakaś kopia listu do potomka czy krewnego nie znanej mi pani Emmy Davis, która zmarła nagle, a ów krewny dziedziczył po niej drobne kwoty. No dobrze, może w owych czasach nie były one takie drobne, bez znaczenia., co robiła pani Emma Davis w naszych rodzinnych dokumentach…?

Różne przedziwne spisy, między innymi bielizny oddanej do prania, kazały mi wywnioskować, że pani Emma Davis była majordomusem w zamku. Rządziła wszystkim. Padła trupem znienacka. Wysiliłam pamięć zaledwie odrobinę, nie musiałam nawet zaglądać do własnych notatek, to była właśnie afera, którą badał inspektor Thompson, panią Davis szlag trafił, a jemu się to nie bardzo podobało. Co ma do rzeczy pani Davis…?

Natrafiłam na księgi gospodarcze, ładnie ułożone w kolejności chronologicznej, oprócz rachunków znalazłam tam spisy służby, uposażenia, gratyfikacje, potrącenia za wyrządzone szkody i tym podobne. Zajęłam się tym stosikiem, którego początek zbiegał się z chwilą ostatecznego powrotu pułkownika z Indii. Były i wcześniejsze, nie tak porządnie zachowane, ale zostawiłam je sobie na deser, mogłam je oglądać dla przyjemności, nie zaś z obowiązku śledczego. Teraz należało szukać śladów diamentu.

Wszystkie spisy prowadziła jedna ręka przez dziesięć lat i była to chyba ręka owej pani Davis, bo zmiana następowała dokładnie w dniu jej śmierci, a z listy służby wypadło jej nazwisko. Obowiązki zarządzającej przejęła starsza pokojówka, mniej wykształcona, bo robiła niekiedy błędy ortograficzne, ale widocznie zaufana. Chyba w ogóle nie lubili zmian, przez dziesięć lat nie wprowadzili najmniejszej… a, nie, pojawiła się osobista pokojówka prababci Arabelli, Francuzka, sądząc z nazwiska. Zniknęła ze spisu w trzy miesiące po śmierci pani Davis, wyrzucono ją albo odeszła sama, co wydawało się mało prawdopodobne, bo pobierała niezwykle wysoką pensję, prawie jak kamerdyner…

Zainteresowała mnie ta pokojówka bez racjonalnych powodów. Wgłębiłam się w zapiski o niej i skorygowałam pogląd. Nie mogła zostać wyrzucona, musiała rozstać się z państwem przyjaźnie, skoro została obdarowana ekstrapremią, dwadzieścia funtów na pożegnanie, półtora wieku temu to było mnóstwo pieniędzy. Odeszła zatem dobrowolnie, ciekawe dlaczego…

Dochody spisywał ktoś inny, chyba pułkownik osobiście, bo też urwało się po jego śmierci. Sekretarza nie miał. Przez rok w tych rejestrach widniał wyraźny bałagan, chyba złapała się za nie wdowa, nie bardzo pedantyczna i mało obowiązkowa. Zapewne drugi mąż… Z ciekawości sprawdziłam daty i te spisy służby, nie, sekretarza ciągle nie mieli, zatem George Blackhill numer dwa pociągnął dzieło stryja. Nic się w tych dochodach nie działo, żadnych skoków, bogaci byli cały czas i ze swego bogactwa korzystali równomiernie. Jeśli mieli diament, nic z nim nie zrobili, nie sprzedali go z pewnością…

Czy rzeczywiście go mieli…?

Przerzuciłam się na korespondencję. We właściwym okresie nie było jej dużo, kilka listów od sióstr Arabelli, kondolencje różnych osób po śmierci pułkownika, w rok później dość skąpe życzenia z okazji ślubu i znacznie obfitsze po urodzeniu potomka. Interesujący brudnopis listu Arabelli do którejś siostry, ucieszyłam się nim szaleńczo, wyjaśniał kwestię francuskiej pokojówki. Co prawda głównie Arabella narzekała w nim na trudności ze znalezieniem nowej, równie dobrej, ale przy okazji napomykała, iż nie mogła jej zatrzymać, bo dziewczyna odnalazła zaginionego narzeczonego i do niego jedzie. Pobazgrane to było, poprzekreślane, umęczyłam się nieźle odczytywaniem gryzmołów, ale przynajmniej pozbyłam się jednej zagadki.

Na paczuszkę wielce uczuciowych listów od małżonka numer dwa, z krótkiego okresu narzeczeńskiego, zaledwie rzuciłam okiem, dokumentacji dotyczącej uzyskania lordowskiego tytułu, po zejściu ze świata starszej linii, dałam spokój całkowicie. Zainteresowała mnie wielka koperta z napisem: Od inspektora Thompsona.

Do wieczora już siedziałam nad kryminalną powieścią, z wypiekami na twarzy, czułam je tak wyraźnie, że aż poleciałam obejrzeć się w lustrze, rzeczywiście, były, zlekceważyłam posiłki i od cudownej lektury oderwał mnie dopiero powrót dziadka z Krystyną. Kryśka tylko na mnie spojrzała i w oku jej błysnęło.