177947.fb2
– E tam. Mogła odkrywać, ile chcąc. Przypomnij sobie, co pisała prasa, skandal okropny, może i nie przejmowała się zbytnio, ale musiałaby zgłupieć doszczętnie, żeby kręcić powróz na własną szyję. Przyznać, że doprowadziła do samobójstwa męża, ukrywając kamień obrazy? Ten drugi George… Może by nie chciał za żonę potwora moralnego…? A…! Urodziła dziecko, tu już musiała się liczyć z opinią…
– A żyć miała z czego… Możliwe, że dobrze zgadłaś, wal dalej, bo chyba do czegoś zmierzasz?
– Chodzi po mnie mętna myśl – wyznałam. – Czekaj, przyniosę to piwo, skoro już zaczęłyśmy od takiego napędu…
Zastanowiłam się po drodze i zdołałam sprecyzować ową mętną myśl.
– Otóż ta cała Marietta nie mogła zniknąć jak sen jaki złoty – oznajmiłam, stawiając na stole zimne puszki. – Nie przepadła razem z diamentem, bo prababcia Karolina nie wiedziałaby o niczym, jakoś musiała się zazębić z naszą rodziną. Nie do wiochy należy jechać, tylko do naszej biblioteki, zwracam ci uwagę, że znów zaniedbanej. Przerwałyśmy w połowie…
– W jednej czwartej.
– Krakowskim targiem, w jednej trzeciej. Trzeba to wreszcie odwalić i może coś znajdziemy.
Krystyna w czasie mojej nieobecności też się zastanawiała.
– I nie tylko – rzekła stanowczo. – Musimy porządniej przegrzebać dokumenty. Wprawdzie nikt w Noirmont tak elegancko tego nie prowadził, jak ci tutaj, ale jakieś rachunki robili. Może trafimy na Mariettę wśród służby?
– Może – zgodziłam się. – Ale mam wrażenie, że korespondencję tamtych przodków znajdziemy prędzej w bibliotece niż gdzie indziej. Nagminnie utykali wszystkie listy po książkach.
– Czekaj, i nadal nie tylko. Zauważ, ile mamy z prasy! Poszukałabym gazet w Paryżu, wiemy z jakiego okresu, zaczęłabym od wyjazdu Marietty…
Sięgnęłam po wielki notes, który nabyłam jeszcze w Paryżu dla porządnego prowadzenia naszych prywatnych akt śledczych, i zaczęłam w nim notować zdobytą wiedzę. Kryśka dyktowała mi daty. Wyraźnie z nich wynikło, że przegląd francuskiej prasy musimy zacząć od dziesiątego października 1861 roku, szukając wyłącznie nazwiska Marietty Gourville.
– Zastanówmy się może – zaproponowała Krystyna – co ta trucicielka z diamentem mogła zrobić. Bo że nie wróciła do rodziny na prowincję, tego jestem pewna.
Przyświadczyłam. Jasne, że zagnieździła się w Paryżu. Wyjechała bez podejrzeń, nie musiała się ukrywać, nie bała się niczego, pieniądze miała…
– Skąd wiesz, że miała pieniądze? – spytała Kryśka zaczepnie, bo już zbyt długo byłyśmy jednakowego zdania i nie miałyśmy o co się pokłócić.
– Prababcia płaciła jej doskonale, nie miała na co wydawać tych pieniędzy, a na odchodne dostała jeszcze dwadzieścia funtów. Za dwadzieścia funtów w takim, na przykład, Boulogne mogła żyć skromniutko przez rok…
– Już ją widzę, jak żyje skromniutko! Z diamentem w garści!
– Głupiaś, z diamentem nic nie zrobiła, bo byłby huk. I wcale nie mówię, że żyła skromniutko, mogła żyć bogato! A oszczędności musiała mieć, inaczej nie rzuciłaby takiej intratnej roboty!
– Nie wytrzymała nerwowo…
– Jakby była taka nerwowa, toby nie truła gospodyni! I nie czekałaby spokojnie trzy miesiące!
– Może czekała w stresie. No dobrze, niech ci będzie… Czekaj, a jeśli nie miała pieniędzy, utkwiła w Paryżu, puściła wszystko z dużym wizgiem… Może zaczęła kraść?
– Nie wymagaj za wiele, tyle szczęścia to przesada. Od razu znalazłybyśmy ją w gazetach. Sama stwierdziłaś, że to bystra dziewczynka, nie mogła się głupio narażać, raczej znów poszła do służby. I kto wie czy nie do Noirmontów…?
– Widzi mi się, że teraz ty wymagasz za wiele…
Mimo szczerych chęci, nie zdołałyśmy jednak pokłócić się porządnie. Wiadomo było, że musimy wracać do Francji i w tej kwestii spory nie wchodziły w rachubę. O podobieństwo do Arabelli pociągnęłyśmy losy, padło na mnie, powarczałam krótko i dałam spokój, bo dziadek budził sympatię. I tak bardzo zmartwił się naszym odjazdem.
Zabawiałam go, jako prababcia, cały dzień, a Krystyna przez ten czas grzebała jeszcze w papierach. Uzgodniłyśmy zamianę nazajutrz, bo chciałam przejrzeć dla przyjemności część najstarszą, niepotrzebną. Wyjechać pojutrze. Problemu z komunikacją nie było, musiałyśmy płynąć promem z Dover, samochód bowiem zostawiłam w Calais, na strzeżonym parkingu.
Kiedy moja siostra zeszła na obiad, wystarczył mi jeden rzut oka. Widać było, że coś znalazła.
Z nadludzkim opanowaniem przetrzymałyśmy cały wieczór. Dziadek wyrażał obawy, czy tak krótkie studia wystarczą jej, to znaczy mnie, do napisania historii rodziny i Kryśka musiała mnie tłumaczyć i usprawiedliwiać. Podpowiadałam, ile mogłam, ale skończyło się na tym, że obiecała ponowną wizytę. Urządziła i siebie, dziadek zażądał, żebyśmy przyjechały razem na dłużej, na całe lato na przykład, pokaże nam inne posiadłości rodzinne, bo ta tutaj to wcale nie jest pierwotne gniazdo, należy do Blackhillów dopiero od Arabelli i tego lordowskiego przeskoku na młodszą gałąź, a najstarsza jest ruina więcej ku północy. Siedzibę średniowiecznych przodków, bodaj nawet zdewastowaną, powinnyśmy zobaczyć!
W gruncie rzeczy nie miałam nic przeciwko oglądaniu zabytków, lubiłam stare ruiny. Krystyna, tak naprawdę, też, ale musiała udawać, że nie, żeby się czymś różnić ode mnie. Zdaje się, że głupi upór w kwestii zmniejszenia podobieństwa, zatruł nam życie radykalnie, a już z pewnością nie do zniesienia utrudnił nam ten wieczór, kiedy każda musiała występować jako ta druga. Dopiero w połowie wpadło nam wreszcie do głowy, że zamiany możemy dokonać w ciągu jednej minuty.
– Co znalazłaś? – spytałam pośpiesznie w łazience, zmywając brwi.
– List prababci Justyny do narzeczonego – odparła, już w peruce, uzupełniając makijaż. – Fantazja! Jest o sokołach, ale poza tym, to chyba chciała dowalić nam roboty…
Więcej się nie dowiedziałam, wróciłyśmy do dziadka. Nie byłby nawet wcale męczący, gdyby nie ten cholerny diament. Nasz przodek prezentował tyle uroku, że jego towarzystwo, nawet przez cały dzień bez przerwy, stanowiło przyjemność. I na pewno nie był tępy i głupi.
– Ja nie jestem zawsze natrętnym, starym piernikiem – powiedział z wielką powagą, a w oku mu wesoło błyskało. – Obiecuję dać wam trochę spokoju, jeśli przyjedziecie na dłużej. Ale teraz mam was na krótko, a jestem wami tak zachwycony, że nie mogę się oprzeć. Wykorzystuję każdą chwilę.
– My, proszę dziadka, też nie jesteśmy takie znowu cudowne – odparła Krystyna. – Ciężko z nami wytrzymać. Kilka dni, to jeszcze, ale na dłużej…
– Szukałyście czegoś prawda? Coś było wam potrzebne z dokumentów rodzinnych, znalazłyście to i dlatego chcecie odjechać. Nie wnikam, co to było, ale co? Dobrze zgadłem?
Za Arabellę robiła już teraz ona, więc mogłam sama odpowiedzieć.
– Tak – przyznałam. – Ten jeden moment połączenia rodzin, brakowało mi tego, bo ja rzeczywiście zajmuję się historią. W Noirmont jest straszliwy bałagan w papierach, w Polsce przepadło prawie wszystko, a tu…? Istne cudo! Nawet gdyby dziadek nie chciał, to ja przyjadę w tym grzebać! Tu się dowiedziałam, ile kosztowały guziki niciane do poszewek sto dwadzieścia lat temu!
Kryśka popatrzyła na mnie z podziwem, podziw był bez sensu, nie musiałam niczego udawać, naprawdę zachwycały mnie takie informacje! Obok tych guzików znalazłam czas i koszt naprawy jednej nogi od krzesła, rzeźbionej i polerowanej, w czystym drewnie, bez forniru. Dziadek bawił się znakomicie.
– Guziki niciane…! Jak wy świetnie mówicie po angielsku! Skąd wam się to wzięło?
– Do czegoś przecież trzeba mieć zdolności – westchnęła Krystyna smętnie. – My mamy do języków. Po francusku mówimy jeszcze lepiej, nie wspominając o polskim.
– Szkoda, że nie jestem bogatszy – powiedział dziadek z wielkim żalem. – Podzieliłbym majątek…
– Dobrze, że Williamek tego nie słyszał – rzekła Krystyna, idąc po schodach na górę. – Trafiłby go szlag na samą myśl. I po cholerę byłaś taka czarująca, aż mi się niedobrze robiło, już się bałam, że dosiedzimy do rana!
Zdziwiłam się szczerze.
– Ja? Miałam wrażenie, że ty. Prababcia Arabella do pięt by ci nie sięgnęła!
– A, cholera, lubię tego staruszka. Chciałam być nadęta i antypatyczna, ale chyba mi nie wyszło. A ssie mnie do listu prababci Justyny!
– Ciebie…! A co ja mam powiedzieć?!
– To trzeba było nie ględzić o guzikach, nogach, jajkach i udźcach baranich…!
List pra- i tak dalej -babci Justyny pogodził nas, zanim zdążyłyśmy się pokłócić rzetelnie, czego już chyba obie byłyśmy spragnione. Usiadłyśmy nad nim zgodnie.
„Mój najdroższy – pisała prą- i tak dalej -babcia niewątpliwie do narzeczonego, Jacka Blackhilla. – Mam nadzieję, że pamiętasz, dlaczego przyjechałam do Anglii, mówiłam Ci o tym. Na wszelki wypadek przypominam. Chciałam odnaleźć tego osobnika, posłańca jubilerskiego, a że znalazłam Ciebie, to już druga sprawa. Otóż okazuje się, że on wcale nie wyjechał z Francji, dopiero później uciekł do Ameryki. Okazuje się także, że od tej dziewczyny usłyszałam prawdę, on wcale nie zabił mojego kuzyna Gastona. Co do trucizny w sokołach, to chyba jednak jej nie ma, ale tego nikt nie jest pewien. To w ogóle długa historia i opowiem Ci ją osobiście"…
– No i masz – warknęła Krystyna. – Jak Boga kocham, na widok ptaszka będę gryzła!