177947.fb2
– To moja siostra. Razem dziedziczymy i razem kotłujemy się z tą całą kulturą. Życzy sobie pańskiej pomocy.
– Rozsądna osoba – pochwalił. – No…?
Teraz ja się poczułam lekko ogłuszona, ale skoro Kryśka aprobowała pomoc, niech im będzie…
– Pan pozwoli, że skończę śniadanko. Nieduże. Może pan też coś zje?
– Już jadłem, ale chętnie napiję się kawy…
Widok Krystyny rąbnął go zdrowo. Przez chwilę przenosił wzrok ze mnie na nią i z niej na mnie. Nie chciało nam się wprowadzać różnic i wyglądałyśmy normalnie, to znaczy idealnie jednakowo.
– Panie są ogromnie podobne – wymamrotał, nie wiadomo dlaczego straszliwie tym faktem speszony.
– Poglądy też mamy identyczne – zapewniła go Krystyna, nalewając kawy z dzbanka. – Muszę pana uprzedzić, nie pytając nawet mojej siostry o zdanie, że pańska pomoc w bibliotece niczego jeszcze nie przesądza. Wcale nie wiem, czy sprzedamy panu zamek z całą zawartością. Znalazłam tu przypadkiem wachlarz prababci, album z fotografiami i miłosne listy pradziadka, nie dam tego nikomu. Gorset prababci też się tu gdzieś z pewnością znajduje, mnie się może przydać, pańskiemu szefowi chyba raczej nie. Ta cała sprzedaż z dobrodziejstwem inwentarza to głupi pomysł. Nie bardzo mi się podoba.
– Pięć milionów dolarów też się pani nie podoba?
– Średnio. W kwestiach finansowych obie jesteśmy lekkomyślne.
Trochę go jakby zamurowało. Przypomniałam sobie, co zostawiłyśmy w bibliotece, i podniosłam się od stołu.
– Niech pan spokojnie wypije tę kawę, zaraz pana zaprowadzimy na galery…
Gdyby zapytał, dokąd idę, powiedziałabym bez żadnych skrupułów, że do wychodka. Musiałam trochę uporządkować nasze miejsce pracy. Na szczęście miał tyle taktu, żeby nie zadawać głupich pytań, a wiedziałam, że Krystyna go przytrzyma, dopóki nie wrócę.
Zebrałam z bibliotecznego stołu wszystkie porozkładane papiery i ukryłam dzieło o sokołach w przejrzanej już części. Resztę mógł sobie oglądać do upojenia. Warsztat pracy był przygotowany i ciekawa byłam bardzo, co z tego wyniknie. Godząc się na pomoc faceta, Krystyna miała jakąś myśl.
Tę myśl przekazała mi dopiero wieczorem, na wszelki wypadek bowiem wolałyśmy nie posługiwać się językiem ojczystym. Facet ze Stanów Zjednoczonych mógł znać polski, możliwe, że jego matula mieli chałupecke malućką pod wirchem kole Nowego Targu, diabli wiedzą. Zatrudniłyśmy go racjonalnie w charakterze tragarza, wyjmował, nosił i ustawiał jak należy upiornie ciężkie tomiska i nawet się nie zadyszał. Pracowało nam się stanowczo przyjemniej, zapisków przyrodniczych jakoś nie było, na korespondencję również nastał nieurodzaj i do wieczora udało nam się przejść na ostatni kawałek ściany.
Obiad został zlekceważony, ale zaprosiłyśmy pomocnika na kolację, bo co nam szkodziło.
– No i sam pan widział – wytknęłam. – W rękach pan trzymał białe kruki, za które po trzy wsie można było kupić. Kto by coś takiego sprzedawał? Chyba że w skrajnej konieczności, a w takiej nędzy jeszcze nie żyjemy.
– Owszem – przyznał. – Porozumiem się z bossem. Być może, z niektórych rzeczy zrezygnuje.
– Ponadto niech pan zobaczy, co pan pije – zwróciła mu uwagę Krystyna bez żadnego miłosierdzia. – Takiego wina nie dostanie pan nigdzie na świecie. To nasze, tutejsze. Tu pan go też więcej nie dostanie, bo nam szkoda i zamierzamy same je wypić. Sprzedaż wykluczam kategorycznie.
Facet łypnął okiem i już nic nie powiedział. Nazywał się jakoś, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko od razu wyleciało mi z pamięci. Na imię, zdaniem Krystyny, miał Heaston. Idiotyzm, pewnie jakaś ulica, miejscowość albo nazwisko panieńskie matki.
Obiecał, że przemyśli jeszcze kwestię pełnej zawartości zamku, i poszedł sobie. Mogłyśmy wreszcie rozmawiać swobodnie.
– Ile, do diabła, ten diament może być wart, skoro on chce płacić takie sumy? – zastanowiła się Krystyna. – Czy to możliwe, żeby szedł w dziesiątki milionów? W miliardy?
– No, w każdym razie unikat, jedyny na świecie – przypomniałam jej. – Ale co do ceny, pojęcia nie mam. Sprawdzimy w Paryżu przy okazji, ile takie grubsze sztuki kosztują. Po cholerę chciałaś, żeby nam pomagał?
– A co, zły pomysł? Robotny chłopiec, całą katorgę odwalił. A chciałam zobaczyć, jak się będzie zachowywał, zacznie węszyć po kątach albo co. Przyglądałam mu się, nie węszył nachalnie, tylko dyplomatycznie, macał za książkami, zaglądał w grzbiety i tak dalej. Osobiście uważam, że to hochsztapler i cała sprawa wydaje mi się podejrzana.
Kiwnęłam głową, bo podobna myśl także i we mnie się zalęgła. Przeszłyśmy do części jadalni, która tworzyła jakby oszkloną werandę z bezpośrednim wyjściem do ogrodu, i usiadłyśmy w fotelach, uchyliwszy drzwi. Na zewnątrz paliło się światło, zaniedbany trawnik był doskonale widoczny, krzewy, za którymi ktoś mógłby się schować, żeby podsłuchać naszą rozmowę, rosły w takiej odległości, że usłyszałby coś wyłącznie w wypadku, gdybyśmy ryczały głosem trąby jerychońskiej. Nie byłyśmy takie głupie, żeby tego nie sprawdzić.
– Nie zostawił wizytówki – podjęłam pogląd Krystyny. – Żadnej. Jeśli istotnie jest plenipotentem, sekretarzem, czy tam czymkolwiek, tego swojego szefa, nie powiedział, jak on się nazywa. Gdybym go zapytała wprost…
– Przeprosiłby grzecznie i podał nazwisko – wpadła mi w słowo Krystyna. – Niekoniecznie prawdziwe, mógł wymyślić cokolwiek. Ale miał nadzieję, że popełnisz przeoczenie i przejdzie mu ulgowo, szefunio zostanie w cieniu. Podejrzewam, że transakcję by z nami zawarł jak należy, akt kupna-sprzedaży notarialny i tak dalej, ale zapłaciłby nam gotówką fałszywymi pieniędzmi. Albo czekiem bez pokrycia.
– Czek niebezpieczny, mogłybyśmy sprawdzić od razu, przed podpisaniem aktu.
– Skoro jesteśmy beztroskie i lekkomyślne, nie sprawdziłybyśmy wcale. Szydło z worka wylazłoby później.
Zastanowiłam się.
– Nie, obstaję przy fałszywej gotówce. Czek bez pokrycia stanowi jakiś dowód, byłoby go na czym poszukiwać.
Krystyna też przez chwilę rozważała sprawę.
– Coś by zrobił takiego, żeby to potrwało. Ten cały zamek potrzebny mu jak dziura w moście, chce go tylko przeszukać. Dopadłybyśmy go po przeszukaniu, a wtedy już by się zmył i cześć.
– Zamek wraca do nas, a on traci pięć milionów dolarów? Nie jest to lekka przesada?
– Zwariowałaś? Co traci? Tę fałszywą forsę?
– A rzeczywiście, masz rację…
– W ogóle, na moje oko, to on chce znaleźć to, co myśmy już znalazły – kontynuowała Kryśka, popijając wino po odrobinie. – Korespondencję, pamiętnik prababci, papiery, z których wyciągnie wnioski. Chociaż możliwe, że obecności diamentu w zamku jest pewien i powiem ci, że to mnie trochę niepokoi. Pętamy się po Europie, zamiast szukać na miejscu. A cholera wie, może on tu naprawdę jest?
– Prababcia Karolina by nam o tym napisała.
– Poniekąd napisała, nie?
– Dałaby wskazówkę, coś o miejscu ukrycia. Moim zdaniem, sama nie wiedziała, gdzie on może być.
– Tym bardziej może być wszędzie. A kto wie, może prababcia Justyna odzyskała go po cichutku i kameralnie, prababcia Klementyna ukryła… Albo sama Justyna ukryła już po jej śmierci.
– I słowa o tym rodzonej wnuczce nie powiedziała?
– Wnioskując z opinii babci Ludwiki, prababcia Karolina była trochę… jak by tu grzecznie powiedzieć… nieodpowiedzialna…
– To co wobec tego? Postanowiła, że rodzinny klejnot ma pozostać w ukryciu do dnia sądu ostatecznego? Nie, upieram się, że coś by o tym tu gdzieś było.
– A może jest? Może to właśnie chce znaleźć ten nasz pracowity Heaston?
Otworzyłam usta, żeby jej zaprzeczyć, ale zreflektowałam się. Owszem, te supozycje miały jakiś sens. Trudno, znajdziemy ten diament czy nie, uda nam się później upłynnić nieruchomość czy też będziemy musiały płacić francuskie podatki, w żadnym razie zamku w tej chwili sprzedać nie możemy. Do końca życia gryzłaby nas wątpliwość, czy nie popełniłyśmy szczytowego idiotyzmu.
Nagle uświadomiłam sobie coś trochę obok tematu.
– Ty, Kryśka, popatrz. Czy nad naszą rodziną nie wisi jakaś klątwa? Wszystkie baby kolejno robią różne głupoty przez chłopów. Albo dla chłopów. Arabella podwędziła diament na złość pierwszemu mężowi i możliwe, że dla tego drugiego. Klementyna… no nie, Klementyna mi się wyłamuje. Ale Justyna udawała tylko, że szuka zguby, a naprawdę pojechała do Anglii dla pradziadka Jacka. Wyraźnie to świeci z listów między wierszami. My też…
– A co? – zainteresowała się Krystyna gwałtownie. – Masz jakiegoś na oku? Nic nie mówiłaś! Kto…?