177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

– Jako jednostka młoda, na rozrywkach bez trudu spędzę całą noc, nie pierwszą w życiu. I mam nadzieję, że nie ostatnią.

– Ja też. I co z tego? A…! Rozumiem! Proponujesz, żeby nie marnować czasu na głupie wypoczynki, tylko siedzieć tu do rana?

– A przespać się w dzień. W ten sposób wyślizgamy włamywaczy i żadne alarmy nie będą potrzebne. A stwierdzam stanowczo, że szlag by mnie trafił, gdyby ktoś tu coś rąbnął. Zysku z tego nie będzie, bo wszystkie rupiecie bardzo stare, ale muzeum przecudne!

Kryśka zgodziła się ze mną i pochwaliła pomysł. Przyniosłyśmy sobie na górę kawę w termosie i wino, rezygnując z kolacji. Pokarm dla ducha w pełni zrekompensował nam brak pokarmu dla ciała.

Gdzieś nad ranem, wciąż pełne życia i zapału, zwróciłyśmy wreszcie uwagę na sekretarzyk prababki Klementyny. Ominęłyśmy go wcześniej, bo ciągnęła nas garderoba z kieckami, a tę konkurencję każdy mebel przegrywał w przedbiegach, teraz jednak, w pewnym stopniu zaspokojone, można powiedzieć, że wręcz przekarmione atłasami, aksamitami, jedwabiami i całą resztą tekstyliów, wróciłyśmy do niego.

Pełen był papierów i papierków, a zaraz w pierwszej szufladce pod papierkami leżał kolczyk z dużym szmaragdem, otoczonym brylancikami, w pełni sprawny, ale bez pary.

– Ciekawe, gdzie drugi – powiedziała smętnie Krystyna. – Pewnie prababcia zgubiła.

– W nieco późniejszym wieku, bo na portrecie ma jeszcze oba – przypomniałam jej.

– Na którym?

– Tym, co wisi w małym salonie. W samo południe słońce na niego pada i te kolczyki aż świecą, wskoczyły mi w oko. Szkoda, że nie ma drugiego, bo to już dużo warte. Zabytek. Osobiście uważam, że koniec baroku, pod rokoko podchodzi.

Krystyna machnęła ręką i zaczęła przeglądać papierki. Jakieś rachunki to były, jakieś notatki dla pamięci, jakieś spisy potraw, wyglądające na próby dyspozycji wystawnego obiadu, rozmaite liściki, zaproszenia, podziękowania, liczne karty wizytowe i mnóstwo uwag o koniach. Opisy gonitw, wykaz nagród, skrótowe informacje o samopoczuciu Rosaline i formie Torrenta, całe, porządne rodowody, opinie o stajennych i dżokejach, korespondencja z torami wyścigowymi, porady weterynarza i, oczywiście, gruby plik karteluszków z zestawami ziół, leczących końskie dolegliwości.

– Stadninę to pradziadek miał niezłą – zauważyłam z szacunkiem. – A dziwiłam się nawet trochę, że tak mało zapisków o koniach, tylko te rejestry w gabinecie.

– Tu były – odparła Krystyna. – Podziwiam konsekwencję prababci, popatrz, zwierzynę też leczyła ziołami. O, popatrz tutaj! Weterynarz przyznał jej rację. Zaczynam się do niej coraz bardziej przekonywać. Jeżeli Andrzej nie padnie mi do nóg…

– Nie padnie. Nie będzie miał czasu. Chwyci to wszystko i straci przytomność, o ile rzeczywiście ma takiego szmergla.

– Będę mu dawała po kawałku…

Skrytkę, rzecz jasna, znalazłam ja, znałam nieźle stare meble. Płaska obszerna szufladka pojawiła się w nieoczekiwanym miejscu, wywęszyłam ją i zdołałam otworzyć. Cała była wypchana prawie wyłącznie gazetami, niekompletnymi, wycinkami i pojedynczymi stronami, wyrwanymi z dzienników.

Już po minucie poczułam, że znów dostaję wypieków.

– Zdaje się, że nie musimy ani jechać do Calais, ani zatrzymywać się w Paryżu – powiedziałam z ulgą i wzruszeniem. – Prababcia była istną perłą! Nie wiem, czy nie tego właśnie szukał ten parszywy Heaston.

Krystyna oderwała się od przeglądu recept ziołowych natychmiast.

– Co…? O rany boskie! To ta prasa, którą miałyśmy przeszukiwać?!

– I nie tylko – odparłam uroczyście, sięgając w głąb gazetowego chłamu. – Coś mi się widzi, że są tu kopie protokołów policyjnych. Jakim cudem prababcia im to wyrwała?!

Krystyna wydarła mi z rąk część makulatury.

– Musiała dysponować dużą siłą perswazji. Tysiąc dziewięćset szósty rok, no, młoda już wtedy nie była, ale może ciągle piękna…?

– Była hrabiną i miała charakter – orzekłam stanowczo. – Wątpię, czy komisarz policji, bądź co bądź mężczyzna, zdołał się jej oprzeć. Czekaj, rozłóżmy to chronologicznie i przeczytajmy porządnie.

Zanim zdążyłyśmy usłać gazetami pół podłogi, wywlokłam z szufladki owo coś, co wyglądało na protokóły. Nie były to protokóły sensu stricto, raczej notatki z przesłuchań z osobistym komentarzem przesłuchującego.

Prababcię Klementynę odwiedził pan komisarz Simon we własnej personie, o czym świadczył mały liścik, przyczepiony do jednego z pozostałych pism. Zapowiadał w nim swój przyjazd i prosił o zezwolenie, którego prababcia bez wątpienia udzieliła mu chętnie. Przyjechał zatem i cały dalszy ciąg musiał być wynikiem tej wizyty.

Siedząc na podłodze, z zapałem czytałyśmy wszystko po kolei. Pan Simon, wezwany telefonicznie, znalazł się bardzo szybko na miejscu rzekomego przestępstwa, gdzie zastał nieżywego wicehrabiego de Pouzac i duży bałagan w pokoju. Pierwsze podejrzenia padły natychmiast na niejakiego Michela Trepona, pomocnika jubilera, który przed chwilą tam przybył i po chwili znikł tajemniczo, ale pan Simon, nie w ciemię bity, zbadał rzecz dokładnie. Dowodem obecności młodzieńca była leżąca na podłodze bransoletka, której przedtem nikt nie widział, a która wedle zeznań jubilera, została właśnie przysłana po wygrawerowaniu pamiątkowego napisu. Pomocnik ją przyniósł. Wedle zeznań lokaja, niósł ją chyba w niedużym żółtym sepeciku, bo zbliżając się do drzwi gabinetu wicehrabiego, sięgał w głąb sepeciku ręką, jakby coś stamtąd wyjmował. Dalszy ciąg odbył się w cztery oczy i stanowił tajemnicę, tyle że nie dla pana Simona.

Jego prywatnym zdaniem, wicehrabia siedział przy stoliku i oglądał wielką księgę, cenne zabytkowe dzieło, które kupił zaledwie poprzedniego dnia. Dzieło okazało się kompletnie zdewastowane w środku, co wicehrabiego zdenerwowało niewymownie. Wydał nawet kilka okrzyków, słyszanych przez lokaja.

Nader istotne znaczenie ma fakt, iż wicehrabia posiadał sztuczną szczękę, którą, jako człowiek jeszcze młody, starannie ukrywał przed otoczeniem, co nie przeszkadzało, że wszyscy o niej wiedzieli. Przy nerwowym okrzyku musiała mu wypaść akurat w momencie wejścia do gabinetu osoby postronnej. Nie patrząc zapewne nawet, kto wchodzi, wicehrabia rzucił się na dywan, żeby ją podnieść, potrącił chwiejny postument i spadająca z postumentu marmurowa rzeźba trafiła go prosto w głowę. Równocześnie, albo prawie równocześnie, przewrócił się stolik, z którego zleciała księga i bransoleta. Pan Simon uważa, że pomocnik jubilera, wchodzący właśnie z bransoletą w ręku, zareagował odruchowo, rzucił się w kierunku katastrofy, upuszczając klejnot. Owijająca go bibułka spadła, leżała obok.

– Dlaczego, do diabła, przyniósł tę bransoletę w bibułce, a nie w eleganckim etui i nikomu nie wydało się to podejrzane? – spytała w tym miejscu Krystyna z nagłą irytacją.

– Nie mam pojęcia – odparłam nerwowo. – Ale przysięgnę, że pan Simon i to także wyjaśnił.

Moje słowa sprawdziły się zaraz w następnym kolejnym akapicie. Przedtem jeszcze pan Simon stwierdzał, że stolik był ośmiokątny i rogiem trafił wicehrabiego dodatkowo…

– Siła złego na jednego – mruknęła moja siostra… pomocnik jubilera zaś zgłupiał od tego, przeraził się śmiertelnie i uciekł.

Jubiler zeznał, iż bransoletę dostarczył luzem, tak jak mu została przyniesiona, bo wicehrabia tego sobie życzył. Wyznał w rozmowie, że należy ona do damy, stanowi prezent od niego, została zabrana. podstępnie dla wygrawerowania napisu i tak samo podstępnie zostanie podrzucona. Dama oczywiście etui posiada, ale trudno było wszak przeszukiwać jej toaletkę, więc dajmy sobie z tym spokój. Wnioskując z treści napisu, napomykającego o upojnych chwilach, wicehrabia mówił prawdę, aczkolwiek po jego śmierci do bransolety żadna dama się nie przyznała. Zapewne była zamężna.

– No proszę – wytknęłam. – Masz wyjaśnienie.

– Dobra, szlag niech trafi damę. Co tam jest dalej?

Zdewastowane dzieło leżało na podłodze i widać było, że w środku jest kompletnie dziurawe. Pan Simon zaledwie rzucił na nie okiem. Zaraz potem ktoś je podniósł, tak samo jak bransoletę, zapewne otumaniony zdenerwowaniem lokaj, czemu komisarz nie zdołał zapobiec w panującym zamieszaniu. Do wicehrabiego należało dopuścić lekarza, wpadli przyjaciele ofiary, podrzędny funkcjonariusz policji nie dał sobie z nimi rady, po czym dziurawe dzieło znikło. Drogą żmudnych dociekań pan Simon stwierdził, iż należało do hrabiny de Noirmont, a zabrała je zapewne jej wnuczka, panna Justyna Przyleska, obecna na miejscu nieszczęścia przez krótką chwilę.

– No i rozumiem, że wtedy zaczął się pchać do prababci z wizytą – rzekła z ulgą Krystyna.

– A prababcia, głowę daję, potwierdziła wersję sztucznej szczęki – podjęłam natychmiast. – Sokoły mu chyba nawet pokazała, bo dlaczego nie.

– Ale zdenerwować się musiała nieźle. Wcale nie szczęka wyleciała, tylko diament…

– Szczęka też…

– Jedno drugiemu nie przeszkadza, na podłodze miejsca dosyć. Ale ten cały Trepon szczęki nie łapał, bo na plaster mu cudze zęby…

– No i z tego wiemy to, co już wiedziałyśmy, tyle że bardziej szczegółowo. Komplikacje zaczynają się w Calais. Zostawił drogocenność u narzeczonej czy zgubił w morskiej toni? Czekaj, co miał przy sobie…?

– On tu pisze, że żółty sepecik.

– I co nam przyjdzie z żółtego sepecika?

Popatrzyłyśmy na siebie z jednakowym powątpiewaniem. Krystyna podniosła się z podłogi, nalała do kieliszków wina i przyniosła je na miejsce pracy.

– Tym diamentem jednakże wszyscy byli przejęci przez całe pokolenia – rzekła w zadumie. – Popatrz, ile wiedzy zostawili na piśmie…

– Zostawiły – skorygowałam. – Zdumiewająca sprawa, ale wychodzi mi, że poza prapradziadkiem Ludwikiem, tym od Marietty, zajmowały się nim i wiedziały o nim wyłącznie kobiety.

– Obecnie nastąpiła zmiana. Heaston zrobił na mnie wrażenie mężczyzny.

– Może wprowadzono ostatnio równouprawnienie mężczyzn, na co nie zwróciłyśmy uwagi…?