177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Machnął ręką, odpędzając moje widmo. Stało się jasne, że widzi podwójnie, upił się zatem po raz pierwszy w życiu. Mogłyśmy wyprowadzić go z błędu, ale nie było to nic pilnego. Przysunęłyśmy sobie jeszcze dwa krzesła i usiadłyśmy obok niego.

– No, panie Favier, pan nas zna, prawda? – powiedziała Krystyna. – Jesteśmy z zamku.

Favier na razie nie odzywał się do nas. Pilnie przyjrzał się słupkom własnego, walącego się nieco, ogrodzenia, potem obejrzał pień kasztana, z uwagą popatrzył na flaszkę i szklankę, wszystko niewątpliwie było pojedyncze, ośmielił się zatem zwrócić wreszcie wzrok na to coś podwójnego. Jedną babę w dwóch osobach.

– Jaśnie pani… – zaczął i urwał. Nie wytrzymał, pochylił się do przodu i pomacał nas obie równocześnie, mnie chwytając za kolano, a Krystynę za rękę. – Jaśnie pani jest jedna czy dwie? Ja jestem trzeźwy czy pijany?

– Jest pan trzeźwy, a nas jest dwie – odparłam uprzejmie. – Nigdy w życiu pan nie był pijany i dlatego narwał się na pana ten głupek z Ameryki.

– Podobne jesteśmy po prostu – dodała Krystyna pobłażliwie. – Bliźniaczki. Niech pan nie zwraca uwagi i niech pan powie, co ten kretyn opowiadał.

Ulga, jakiej nieszczęśnik doznał na tle własnego pijaństwa, była tak wielka, że pozbawiła go wszelkich hamulców. Nie wiadomo, czy powiedziałby nam cokolwiek, gdyby nie to straszliwe zaskoczenie. Teraz, wyzwolony z obaw i radosny, zachichotał złośliwie i lunął z niego potok zwierzeń.

Otóż ten cep, Amerykanin, piątej butelki nie wytrzymał, jak mu się gęba rozwarła, tak zamknąć jej nie dał rady. Wszystko wygadał. Jego pradziadek do Ameryki przyjechał z Francji jeszcze dobrze przed pierwszą wojną światową. Jubiler to był i jubilerstwem się zajął, teraz po nim wielką firmę mają, ale odżałować nie mógł jednego. Jego ojcu opowiadał, pradziadek znaczy, że tu, we Francji, bezcenny klejnot stracił, w ręku go miał, ten klejnot, i jakoś mu przepadł, został, bo sam musiał uciekać w wielkim pośpiechu, posądzony o zbrodnię, której wcale nie popełnił. Klejnot zostawił chyba u narzeczonej, bo gdzieżby inaczej, skoro najpierw go miał, a potem nie miał, a potem wpadł on w ręce hrabiów de Noirmont, pewnie całkiem bezprawnie. Można go niby odzyskać i on sam po to tu przyjechał. Gdzieś on leży w zamku, nikt o nim nie wie, możliwe, że ciągle leży w jego, tego pradziadka, sakwojażyku, takim żółtym, skórzanym. Sakwojażyk został u narzeczonej, oni zaś, rodzina, przeprowadzili całe śledztwo i wyszło im, że ta narzeczona w zamku Noirmont mieszkała, poślubiwszy jakiegoś łobuza stąd. Zatem tutaj szukają. Własność to ich była pamiątkowa, a do tego w owym sakwojażyku były pradziadkowe wielkie pieniądze, pugilares czy coś tam, złota papierośnica i w ogóle majątek. Stracili, próbują odzyskać, bo co szkodzi spróbować…?

W tym miejscu szok mu minął i potok wysechł gwałtownie. Zamknął gębę, nalał sobie wina i wypił, zaskoczony sobą tak, że nawet nie poczęstował dam. Damy nie były drobiazgowe, opowieść usatysfakcjonowała je dostatecznie i niczego więcej nie chciały.

– No i popatrz, gdyby ścierwo powiedziało to wszystko prababci, może ten cholerny diament leżałby już w sejfie – powiedziała gniewnie Krystyna w drodze powrotnej. – Prababcia dysponowała większą wiedzą ogólną niż my, nie wszystko przecież zapisała, zorientowałaby się może, gdzie szukać…

– Prababcia była jedna – zwróciłam jej uwagę. – Przysięgnę, że jednej nie powiedziałby ani słowa. Zauważ, jak go zamurowało, ledwie przyszedł do siebie.

– Musiał go Heaston nieźle postraszyć…

Kamerdyner czekał na nas, płonąc ciekawością i usiłując to ukryć pod powierzchnią służbistej sztywności. Na werandzie jednakże stała na stole nowa butelka wina i dwa kieliszki. Kazałam natychmiast przynieść trzeci.

Przyniósł posłusznie i usiadł z nami po nieco już krótszym oporze. Historyczna sensacja przebijała nawet wieloletnią tresurę.

– Powiedział nam wszystko, co usłyszał od tego bęcwała – oznajmiła Krystyna od razu, nie trzymając wiernego sługi w niepewności. – Nareszcie wiemy, o co tu chodzi i skąd te podchody. Rzeczywiście, chcą znaleźć zaginiony klejnot, pradziadek tego barana rości sobie prawa do niego, to znaczy rościł, bo sądzę, że już nie żyje. Uciekając do Ameryki podobno zostawił tę rzecz tutaj, we Francji…

– Ale muszę Gastona rozczarować – wtrąciłam z westchnieniem. – Za co bardzo przepraszam. Myśmy na początku wcale nie szukały żadnego klejnotu, tylko recept zielarskich, które znajdowały się w bibliotece. Byłyśmy do tego zmuszone…

Streściłam mu testament prababci, byłam zdania, że należy mu się pełne wyjaśnienie. Krystyna mnie wspomogła, podzieliwszy widocznie moje zdanie. Następnie, wyjrzawszy przez okno i stwierdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, posunęłam się dalej, wyjawiłam kolejne odkrycia i nadzieje w kwestii owego klejnotu, sukcesywnie rosnące. Zapewniłam, że wedle dokumentów rodzinnych skarb należy do nas prawnie i nikt nie może nam go odebrać, gdyby nastąpił cud i ścierwo zostałoby odnalezione.

Zmierzchła z początku twarz wiernego kamerdynera rozjaśniała się stopniowo.

– Zatem, proszę jaśnie panienek – rzekł w końcu, podnosząc się z krzesła – jestem zupełnie pewien, że jeszcze za życia ujrzę tę rzecz. Czy przynieść więcej wina?

– Tak – odparła Krystyna stanowczo. – Bardzo prosimy.

***

Wiadomość, że Iza przyjechała do Warszawy, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

Iza była moją najbardziej nielubianą przyjaciółką i odznaczała się tym, że jeszcze od szkolnych czasów z maniackim uporem usiłowała podrywać moich chłopaków. Nie interesowali jej inni, tylko ci, przynależni do mnie, przy czym, nie wiadomo dlaczego, chłopakom Krystyny dawała spokój. Może była to kwestia gustu. Być może nawet w pierwszych chwilach nie zdawała sobie sprawy, której z nas wydziera amanta, ale w praktyce z reguły padało na mnie, przysparzając mi razem zdenerwowania i triumfów, bo sukcesy osiągała bardzo mierne. Parę lat temu wyjechała do Stanów i miałam z nią spokój, wystarczyło unikać spotkań, kiedy składała wizyty w ojczystym kraju. Poślubiła jakiegoś milionera i obrosła w dostatki wręcz nieprzyzwoite, nie ciekawiło mnie to specjalnie, prawie o niej nie pamiętałam. Okropnej informacji udzieliła mi teraz Krystyna, która dzwoniła do Warszawy co drugi dzień, pilnując Andrzeja, żeby przypadkiem nie wyjechał do tego idiotycznego Tybetu. Tym razem trafiła na Agnieszkę, jego młodszą siostrę, i zanim podszedł do telefonu, Agnieszka zdążyła uszczęśliwić ją oceanem plotek. Znała nas obie, znała także Pawła.

– Słuchaj, ona mówi, że ta suka owdowiała i siedzi na strasznej forsie – powiedziała moja siostra nerwowo, odrywając mnie od hinduskich dupereli, które usiłowałam oczyścić z kurzu i wycenić. – Przyjechała i kręci się koło Pawła. Jak dotąd, mało ukręciła, bo Paweł dopiero co wrócił skądś tam, ale strzeżonego i tak dalej. O interesowność jej nie posądzi, to odpada, ona się tarza w złocie.

Miedziany dzbanek z brzękiem wyleciał mi z rąk. Krystyna podniosła go odruchowo i razem z tym dzbankiem zaczęła latać po pokoju, kontynuując sprawozdanie.

– Ja w ogóle wracam, to znaczy nie wiem, czy całkiem, może tu wrócę, ale wracam. Andrzej wytrzymał dwa miesiące, a teraz go niesie. Muszę mu zawieźć plon po prababci, inaczej krewa, może kocha także i mnie, ale więcej kocha himalajskie zielsko, niech to cholera. Mówiłam, żeby tu przyjechał, ale powiada, że to ostatnia chwila na jesienne zbiory, diabli nadali pory roku, nie ma siły, rzucam pracę, jadę z nim razem, parę złotych z tego spadku chyba mamy…?

Zatrzymała się nagle i popatrzyła na mnie pytająco, tuląc dzbanek do łona. Ogłuszona własną komplikacją, spróbowałam oprzytomnieć.

– W rękach trzymasz w tej chwili jakieś dwa tysiące dolców – odparłam z rozgoryczeniem. – Czekaj, ja też jadę. Sprzedaż tych rzeczy musiałaby potrwać, a Izunia, nie ma obawy, weźmie dobre tempo. Pewnie przywiozła rolls-royca ze złotymi klamkami… Poza tym, szkoda mi tego…

Krystyna z lekkim roztargnieniem obejrzała dzbanek i odstawiła go na komodę.

– Nie odebrałyśmy z sejfu biżuterii przodków – przypomniała.

– Biżuterii też byłoby nam szkoda, zapewniam cię.

– Może jest tam coś cennego i śmiertelnie obrzydliwego…? Nie, co ja mówię, wszystko wymaga czasu. Trudno, jadę!

Podniosłam się z krzesła, bo wreszcie przestałyśmy używać podłogi, jako jedynego siedziska. Już zaczęłam myśleć konstruktywnie. Zamierzałam pierwotnie zrobić tu porządek, posegregować antyki, przymierzyć się do ewentualnej sprzedaży, ale wszystko to było dla Pawła. Bogata i wolna Iza stanowiła zagrożenie śmiertelne, wreszcie kobieta, która jego forsę może mieć gdzieś, skusi go, a mnie tam nie ma, żadnej zapory… O nie, tego to ja tak nie zostawię! Też jadę natychmiast, byle jakoś racjonalnie…

– Zabieramy kapelusz – rzekłam stanowczo. – Musimy jechać przez Paryż, trzeba zrobić przelew na konta. Trochę weźmiemy gotówką…

– Dużo gotówką, bo przelew długo idzie.

– …i rzucimy okiem na te rodzinne precjoza. Może znajdzie się w nich jaki efektowny pierścionek albo co…

– Ale żadnego nocowania! Mam gdzieś kamienice prababci! Ruszamy od razu i jedziemy jednym ciągiem!

– To bierz się za robotę i pakuj ten przyrodniczy chłam. Czekaj, bez wygłupów, jedenasta dochodzi, musimy się przespać i ruszamy jutro rano…

Wczesnym popołudniem miałyśmy załatwione wszystko. Pieniądze na konta poszły, gotówki miałyśmy przy sobie znacznie więcej niż pozwalały jakiekolwiek przepisy, ale obie o zamierzonym wykroczeniu zapomniałyśmy natychmiast, bo biżuteria przodków znacznie przerosła nasze nadzieje. Wybrałyśmy z niej parę skromnych sztuk, resztę nadal pozostawiając w sejfie.

– I to się nazywało zubożenie – mruknęła Krystyna, przesuwając między palcami rozmigotany naszyjnik. – To przecież prawdziwe…? Diamenty co najmniej po cztery karaty, gdzie ja się w to ubiorę?! Na plaster mi to w ogóle, to ty masz się obwiesić jak choinka wielkanocna, a nie ja! No nic, aż do naszej granicy spokój, ale nie wiem, czy u nas nie popatrzą…

– Powiemy, że sztuczne. Jeśli już, prędzej się uczepią kapelusza. A w ogóle nie zawracaj głowy, kogo obchodzą drobiazgi, gdybyśmy jechały wagonem kolejowym, to jeszcze…

– A owszem, wagon kolejowy na szosie mógłby obudzić sensację…

Tym razem prowadziłyśmy na zmianę i rzeczywiście, dałyśmy radę dojechać do Warszawy jednym ciągiem, ale z przerwami na posiłki. Obie byłyśmy wściekłe i niespokojne, ale udało nam się nie pokłócić, głównie z tej racji, że odpadały pogawędki. Przez całą drogę jedna jechała, a druga spała na tylnym siedzeniu, bo jednak, ogólnie biorąc, byłyśmy raczej niewyspane.

Samochód Krystyny stał na strzeżonym parkingu tuż koło jej domu.

– Nie biorę tego do mieszkania – oświadczyła, ziewając i wywlekając z mojego bagażnika wielki tobół. – I tak zaraz jutro zawiozę Andrzejowi…

– Głupia jesteś – skrytykowałam. – Lepiej, żeby on przyjechał do ciebie, zapanujesz nad sytuacją. A w ogóle, jak znam życie, ten samochód powinni ci ukraść dzisiejszej nocy.

Zawahała się.

– Może masz rację… Zaraz, zdaje się, że on mi nawalał i nic nie zrobiłam, nie wiem nawet, czy ruszy. Wyleciał mi z głowy. No dobrze, pomóż mi, doniesiemy do windy.

Pozbyłam się jej. Mogłam teraz wreszcie zająć się sobą i Pawłem.

Nie doczekałam do jutra, zadzwoniłam od razu, ledwie wszedłszy do mieszkania. Przez telefon nie było widać, jak wyglądam, i mogłam sobie na to pozwolić, osobiście nie pokazałabym się mu w tej chwili za skarby świata. Ostatnie dwie doby trochę się na mnie odbiły, widziałam to po Krystynie, ujawniło się nasze trzydzieści lat, a nawet gdybym miała osiemnaście, też byłabym brudna, rozczochrana i zmięta. Telefon był czystym błogosławieństwem.

– Pawełku…? – powiedziałam, kiedy podniósł słuchawkę.