177947.fb2
– Dziewczyny, rany boskie, dajcie mi chwilę wytchnienia…!
Rozłączyłam się nawet dość spokojnie, nie rozwalając aparatu. Dziabnęło mnie tak, że na chwilę straciłam dech, miałam wrażenie, że się udławię. Siedziałam nieruchomo, niezdolna do najmniejszego gestu i próbowałam opanować szok.
Telefon zadzwonił. Paweł.
– Joanna…? Jesteś. Słuchaj, czy to ty przed chwilą dzwoniłaś? Nie poznałem twojego głosu, nie spodziewałem się, uświadomiłem sobie, że to chyba ty dopiero, jak odłożyłaś słuchawkę! Natychmiast do ciebie przyjeżdżam!
– Nie.
– Owszem, tak.
– Nie wpuszczę cię!!! – wrzasnęłam, ale już się rozłączył.
Poderwało mnie z fotela. Co nie wpuszczę, jakie nie wpuszczę, miał klucze od mojego mieszkania, tak jak ja miałam wszystkie do jego domu. Nie zamknę się przecież przed nim na łańcuch!
Runęłam do łazienki, po drodze zdzierając z siebie przykurzone łachy. Pod prysznic natychmiast, lepszy kąpielowy ręcznik i turban na mokrej głowie niż ta wygnieciona szarość, pięć minut wody i mydła i już nie będę taka udeptana. Dzień biały, godziny szczytu, nie dojedzie wcześniej niż za kwadrans, dlaczego w ogóle on był w domu o tej porze, co on tam robił…?!
Dziwne może było pytanie, co człowiek mógł robić we własnym domu, ale Pawełek na ogół wychodził rano i wracał wieczorem. W ciągu dnia pracował, siedział w swojej firmie, załatwiał interesy, spotykał się z ludźmi, obiad przeważnie jadał w mieście, prowadził ruchliwy tryb życia. W pełni tego świadoma, zadzwoniłam tylko na wszelki wypadek, tak sobie, i szlag trafił mnie szybciej niż zdążyłam się zdziwić. Idiotka. Jednak trzeba było zacząć od siebie…
Gorąca woda i dzika emocja, razem wzięte, pomogły błyskawicznie. Po czternastu minutach Paweł najpierw zadzwonił, a potem zachrobotał kluczem. Na głowie rzeczywiście miałam turban z ręcznika, na sobie szlafrok, ale twarz już mi prawie wróciła do równowagi i mogłam być oglądana. W momencie jego wejścia wytrząsałam pod oknem całą zawartość torebki, żeby znaleźć na jej dnie jedyny dobry pilnik do paznokci. Woziłam go ze sobą wszędzie, nie mogąc jakoś trafić na drugi, równie doskonały egzemplarz, mimo iż kupowałam pilniki po całej Europie. Ten jeden był ciągle najlepszy i nie umiałam się bez niego obejść, a przed chwilą właśnie, w tym wściekłym pośpiechu, paznokieć mi się nadłamał. Nie zdążyłam wygrzebać narzędzia, a tym bardziej posłużyć się nim, bo Paweł był już w pokoju.
– Po drodze udało mi się zastanowić – powiedział po bardzo długiej chwili, wypuściwszy mnie z objęć. – Korki cholerne…! Przez przypadek zyskałaś dowód, jak się odnoszę do wszystkich innych dziewczyn, poza tobą. Nawet nie będę cię przepraszał, skąd miałem wiedzieć, że to ty, z Francji dzwoniłaś wieczorem, a nie w dzień.
– W dzień cię nie ma. I prawdę mówiąc, miałam zamiar zadzwonić do babci, a twój numer wypukałam odruchowo. Skąd się wziąłeś u siebie?
– Wylałem sobie kawę na spodnie i musiałem skoczyć do domu, żeby się przebrać. Zły byłem jak diabli, ale przeszło mi od razu. Wróciłaś na dobre czy tylko na chwilę? Boże, jak ja się za tobą stęskniłem!
Przyjrzałam mu się. Był normalny, kochający, oczy mu się do mnie śmiały, chyba Izunia nie zdążyła jeszcze przegryźć mi gardła. Doznałam ulgi, ale nie popuściłam tak od razu. Sięgnęłam po pilnik i zaczęłam naprawiać paznokieć.
– No dobrze, a o co właściwie chodzi z tymi dziewczynami? Obrzydło ci powodzenie?
– Jakbyś zgadła. Jakiś urodzaj ostatnio zatruwa mi życie. Chociaż może krzywdzę resztę, bo głównie jedna mi wisi kulą u nogi. Podobno twoja szkolna przyjaciółka, niejaka Iza Marten, przyjechała ze Stanów i trafiła na mnie szukając ciebie. Tak twierdziła. Wiesz coś o niej?
Teraz doznałam już nie tylko ulgi, ale zgoła błogości. Sam powiedział o Izie, a zastanawiałam się, jak o nią spytać, nie przyznając się, że w ogóle wiem o jej przyjeździe. Nie wyglądało na to, żeby go zachwyciła.
– Prawdę mówiąc, myślałem, że to ona dzwoni – zwierzał się Paweł dalej. – Dlatego wydałem okrzyk ogólnie odstręczający. Myślałem, że tak wypadnie dyplomatyczniej, głupio mi było odpędzać ją wprost. Atrakcyjna dziewczyna, ale coś mnie od niej odrzuca, ciekawe co…
– Charakter – wyjaśniłam, bo już nie wytrzymałam. – Ma takie różne cechy, których niby nie widać, ale coś tam się wydziela. Cieszę się bardzo, że to zauważyłaś. Śpieszysz się gdzieś czy dasz się podjąć czymś dobrym?
– Pośpiech przestał mnie chwilowo interesować, a coś dobrego widzę przed sobą i nie będę na to dłużej czekał. Mówię przecież, że się za tobą stęskniłem…
Odpowiednio później na nowo owinęłam włosy ręcznikiem i włożyłam szlafrok. Przez bujnie kwitnącą błogość, przebijała się myśl, że chyba jednak jestem idiotką bezkonkurencyjną, po cholerę stwarzam trudności, przecież on mnie kocha! A ja w nim widzę generalny sens życia i sama sobie tego sensu żałuję, wyjść za niego, mieszkać razem, spać w jednym łóżku, przyrządzać mu sałatkę z krewetek, rodzić jego dzieci… To nie, zamiast się poddać sytuacji, latam za diamentem!
W tym momencie Paweł powiedział czule i jakby z podziwem:
– Jesteś jedyną kobietą na świecie, która daje mi wszystko co najlepsze, niczego ode mnie nie chcąc. Zaczyna mnie to męczyć, ale ten rodzaj tortur da się znieść z przyjemnością.
No i załatwił mnie. Tylko mężczyzna może być taki głupi…
– Mówiąc o czymś dobrym, miałam na myśli inny rodzaj rozpusty – powiadomiłam go. – Przywiozłam wino pradziadka, jeszcze takiego nie piłeś, bo nie ma go nigdzie, poza naszą piwnicą. Spróbujemy? Na zakąskę mamy serek i solone migdałki.
– Przez żołądek trafiasz mi prosto do serca… O rany boskie, a co to…?
Teraz dopiero zauważył śmietnik, jaki zrobiłam na stoliku zawartością torebki. Nie zdążyłam schować tego z powrotem. Spod dokumentów, kosmetyków, pieniędzy, papierosów, zapalniczek, rozmaitych kwitków i papierków, wybłyskiwał diamentowy naszyjnik, który Krystyna wrzuciła mi tam luzem. Zabrane z sejfu pierścionki i kolczyki wysunęły się z małej torebki po puszku do pudru i też nieźle świeciły. Paweł wziął to do ręki i przez chwilę oglądał w skupieniu.
– To z tego spadku, po który pojechałaś? – spytał z wyraźnym zainteresowaniem. – Całkiem niezłe, trochę się na tym znam. Takich szmaragdów jeszcze i dziś się u nas nie dostanie, stary szlif…
W mgnieniu oka postanowiłam wykorzystać okazję. Podniosłam się znad torby z butelką wina w garści, oddałam mu butelkę i wyjęłam z ręki kolczyki.
– Otwórz to, korkociąg jest w kuchni, w szufladzie. Uczcijmy spotkanie wszechstronnie.
Zanim wrócił z korkociągiem i kieliszkami, już wpięłam w uszy wiszące kolczyki. Ręcznik na głowie miałam też zielony, pasowało idealnie. Mignęło mi w głowie, że w tych kobietach chyba coś jest, od klejnotów nabierają urody, sama we własnych oczach zrobiłam się piękniejsza. Paweł spojrzał…
Mniej więcej po godzinie dokończył otwierania butelki, a mnie się udało wyjąć z torby migdałki i serek. Kupiłam te produkty spożywcze po drodze, wiedząc doskonale, że w domu nie mam nic do jedzenia. Nie do restauracji jednakże przyszedł, a wszystko wskazywało na to, że istotnie był za mną stęskniony.
Wypędziłam go dość późnym wieczorem, bo musiałam jednak odpocząć i zaopiekować się sobą gruntowniej. Znów pożałowałam, że nie mieszkamy razem, a Paweł pomamrotał nawet coś na ten temat. Zostawszy sama, zmoczyłam, ułożyłam i wysuszyłam włosy, bo w końcu ile czasu można spędzić w turbanie, zaczęłam się zastanawiać nad wszystkim i wtedy zadzwoniła Krystyna.
– Miałaś rację – powiedziała z cieniem jakby wdzięczności. – Lepiej było Andrzeja zwlec do mnie.
– Sama powinnaś to wiedzieć – wytknęłam.
– Wiem, ale byłam cholernie śpiąca i coś mi tam nie działało. Niech pan Bóg da zdrowie naszej prababci!
Odgadłam z miejsca i ucieszyłam się.
– Nie jedzie do Tybetu?
– Nie jedzie. Zrezygnował chwilowo. Szału dostał od naszych ziół. Odzyskałam już trochę rozumu i najpierw zużyłam go dla siebie, a dopiero potem pozwoliłam na wybuchy intelektu, jak się okazało, również seksotwórcze. A co u ciebie?
– Właśnie byłam w trakcie myślenia, kiedy zadzwoniłaś – odparłam z satysfakcją. – Przedtem był Paweł. Wychodzi mi, że Izunia popełniła błąd, może i siedzi na milionach, ale z natury jest chciwa i zdaje się, że wylazła z niej ta cudowna cecha. Łaska boska.
– Ale ten diament jest mi potrzebny jak powietrze – oznajmiła Krystyna stanowczo. – Laboratorium, rozumiesz. On mnie kocha na tle przyrody, boję się jednak, że w razie konieczności wyboru ze złamanym sercem wybierze przyrodę. Mężczyźni są jak dzieci, nie róbmy dziecku koło nogi.
– Mówiłaś mu o wielkich nadziejach?
– Zwariowałaś? Żeby zauroczyć? Głowę daję, że ty też nie!
– No pewnie, że nie. Czekaj, pomyślmy…
– W tej chwili? Uważasz, że jesteśmy akurat tak doskonale usposobione do myślenia? Proponuję pomyśleć jutro. Możliwe, że pójdę do pracy, o piątej mogę wpaść do ciebie.
– Do babci – skorygowałam. – Przyjdź o czwartej, ja zdążę i pojedziemy do babci, bo inaczej nam nie daruje. Jeszcze musisz chyba oddać samochód do warsztatu…
– Chromolę. Sprzedam rupiecia i kupię toyotę, taką jak twoja. Może jutro nie zdążę, no dobrze, pojedziemy do babci tobą…
– Coś mi się obijało o uszy, że Marcin Kacperski miał francuską żonę – powiedziała babcia Ludwika trochę niechętnie. – Ale ona umarła jeszcze przed moim urodzeniem i słyszałam o tym jako dziecko. Nie interesowało mnie to, nie zwracałam uwagi i nie pamiętam.