177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

– No i dlaczego babcia jest taka nietypowa? – spytała Krystyna ze smętnym wyrzutem. – Wszystkie normalne osoby w babci wieku uwielbiają wspomnienia przodków i wydarzenia historyczne we własnej rodzinie. A babcia co?

– W dzieciństwie, droga Joasiu, byłam w zupełnie innym wieku. A nie każde dziecko własna rodzina rzuca na pastwę wojny. Do nietypowości mam prawo.

Z reguły babcia zwracała się do nas odwrotnie, Krystynę biorąc za mnie, a mnie za nią. Tym razem, wyjątkowo, nie wprowadzałyśmy poprawek, żeby nie zdenerwować babci niepotrzebnie. Podobno, tak twierdziło średnie pokolenie, uraz babci na tle tego pozostawienia na pastwę wojny, zalągł się później, już po wojnie, kiedy dokopał jej ustrój, i rósł stopniowo, przeradzając się w zakamieniałą, śmiertelną obrazę. Padałyśmy teraz, można powiedzieć, ofiarą minionego ustroju.

– Zdjęć babcia nie ma, listów nie ma, dokumentów nie ma – wyliczyłam z westchnieniem. – I do tego jeszcze nie chce babcia pogrzebać w pamięci. Mój Boże! Czujemy się nieszczęśliwe.

– Nie bredź, Krysiu. Spadek po mojej matce dostałyście? Dostałyście. Cieszcie się z tego i nie zawracajcie głowy. Nie czepiam się, ja też żyłam ze spadku po mojej prababce.

– Ale my starannie ratujemy pamiątki przeszłości, a babcia co…?

– Pamiątki po prababci Dominice uratował Florek, więc ja już nie musiałam – odparła babcia z uporem.

Ledwo rzuciłyśmy okiem na siebie wzajemnie i już było wiadomo, że nie ma siły, co najmniej jedna z nas powinna jechać do Perzanowa. Pomyślałam, że padnie na mnie, bo Krystyna nie zdecydowała się jeszcze zrezygnować z pracy. Ale może jakiś weekend, jakieś wolne sobie wyrwie, Andrzeja zapchała ziołami, już zaczął badać staroświeckie przepisy i trochę czasu mogła sobie wydłubać. Niby mogłam sama, ale wolałam z nią, uzupełniałyśmy się jakoś wzajemnie…

– Słuchaj, jak myślisz? – spytała niespokojnie, kiedy już wychodziłyśmy od babci. – Dopadniemy tego diamentu czy nie? Moje życie od tego zależy.

– Moje też. Diabli wiedzą, czy on jeszcze w ogóle istnieje. Zastanawiam się, dlaczego tak strasznie milczymy na jego temat, nikomu nie mówimy o nim ani słowa. Co nami kieruje?

– Rozum, ty idiotko. Powiesz słowo jednej osobie i zanim się obejrzysz, rozejdzie się po społeczeństwie. Wszyscy zaczną szukać…

– I trafi na niego pierwszy lepszy kretyn przez czysty przypadek? Może masz rację. To co? Jedziemy?

– No pewnie. Z babci się niczego nie wydoi. Proponuję piątek, spędzimy pracowity weekend.

Zamierzałam spędzić ten weekend z Pawłem, ale pomyślałam, że to może nawet lepiej, że mnie nie będzie. Powitałam go trochę zbyt spontanicznie i teraz powinnam się cofnąć na z góry upatrzone pozycje, konsekwentnie stosując dotychczasową politykę. Nie lecę na niego razem z jego forsą, nie robię za bluszcz, nie czepiam się chwytnymi mackami. Mogę zacząć dopiero, kiedy nasze poziomy odrobinę się wyrównają, a teraz zachowam chwalebną powściągliwość…

– Możemy jechać oddzielnie – dodała jeszcze Krystyna. – Pozbyłam się strupla, jutro odbieram małą toyotę, taką samą jak ta twoja. I, niestety, w takim samym kolorze, bo innych nie było. Umówmy się na miejscu, na szóstą zdążę.

Kiwnęłam głową, nic nie mówiąc, bo nadal myślałam o Pawle. Może jednak puścić w trąbę te moje wszystkie zastrzeżenia, chromolić pieniądze, wyjść za niego, zamieszkać w jego domu… Cholera, głupio, ciągle wydawałoby mi się, że nie mam własnego i nawet setka dzieci nie zmieniłaby mi samopoczucia. Krystyna ma rację, jestem nienormalna…

– Mówię do ciebie!!! – wrzasnęła Krystyna z irytacją. – Czy ogłuchłaś?!

– Tak, teraz właśnie, na prawe ucho. Zamyśliłam się. Co mówiłaś?

– Pytałam, gdzie masz tę całą diamentową dokumentację. Przyszło mi do głowy, że w razie gdybyśmy drania znalazły i chciały sprzedać, trzeba by udowodnić, że nie jest kradziony. Obawiam się, że inaczej, jak na aukcji, nie pójdzie, a trudno to załatwić bezszmerowo. Zabrałaś to przecież…?

– Zabrałam. Jest w bagażniku, w dużej torbie. Zapomniałam wyjąć. Niech leży.

– W jakim sensie zapomniałaś?

– Teraz zapomniałam. Zamierzałam zadołować u babci, tam zawsze ktoś jest w domu, żaden Heaston się nie zakradnie, i właśnie zapomniałam wyjąć z bagażnika. Nie wracam, nie chce mi się.

– To nie. U ciebie na parkingu cięć pilnuje…

Podwiozłam ją do Andrzeja i zajęłam się sobą.

Wyjechałam do Perzanowa odrobinę później niż chciałam, ponieważ przyplątała mi się Izunia. Wpadła znienacka, bez telefonu, rzekomo była tuż obok i skorzystała z okazji, bo może akurat jestem. Niestety, byłam. Za skarby świata nie przyznałabym się jej, że wyjeżdżam na dwa dni, wypytywała mnie o Pawła, miało to brzmieć dyplomatycznie, dyplomacja jej wyszła jak słowicze pienia z surmy bojowej. Musiałabym upaść na głowę, żeby otworzyć jej wolną drogę do niego, przeciwnie, dałam zołzie do zrozumienia, że jestem z nim umówiona i musiałam odczekać, aż sobie pójdzie.

Jeszcze przed Łowiczem złapały mnie gliny. No owszem, przekraczałam szybkość, śpieszyłam się, ale zdołałam wyhamować tuż przy nich. Otworzyłam okno, podszedł sierżant, młody, przystojny i sympatyczny, otworzył usta, spojrzał na mnie i tak został z tymi otwartymi ustami, znieruchomiały i bez słowa.

– No? – powiedziałam niecierpliwie. – Pewnie pan chce dokumenty?

Sięgnęłam po torebkę. Sierżant zamknął usta, cofnął się o krok, obejrzał samochód i znów popatrzył na mnie. Odblokowało go.

– Dziesięć minut temu przejeżdżała pani w tę samą stronę i z taką samą szybkością. Sto czterdzieści dwa. Jak pani to zrobiła, żeby wrócić na szosę? Którędy?!

Zrozumiałam, że przed chwilą złapali Krystynę. Mogłam się powygłupiać, twierdząc, że przejechałam wsiowymi drogami specjalnie dla nich, bo mi się bardzo spodobali, ale nie miałam czasu.

– Nic się panu w oczach nie dwoi – zapewniłam go. – To nie byłam ja, tylko moja siostra. Ona już chyba panom wystarczy i ja jestem niepotrzebna?

Pytanie było tak idiotyczne, że ogłuszyło go na nowo.

– Nie – odparł jakoś słabo. – Rzeczywiście. Jedna to dosyć…

Ucieszyłam się ogromnie.

– Dziękuję bardzo – powiedziałam życzliwie i natychmiast odjechałam.

W lusterku widziałam, że stoją wszyscy razem, we trzech, i patrzą za mną, nie zwracając żadnej uwagi na przejeżdżające samochody. Pomyślałam, że nasze podobieństwo znów okazało się korzystne, i zaciekawiło mnie, co też Krystyna ma na sobie.

Prawie ją dogoniłam, kiedy zwalniałam przed bramą Jędrusiowej posiadłości, wyciągała właśnie torbę z samochodu. Oczywiście, ubrane byłyśmy jednakowo, nasze beżowe żakieciki nieco się od siebie różniły, ale na pierwszy rzut oka nie dawało się tego dostrzec, a w dodatku obie miałyśmy na szyi zielone apaszki. Nie zdziwiłam się, jeśli nie uzgodniłyśmy wcześniej przez telefon wprowadzenia wyraźnych różnic, z reguły ubierałyśmy się w identyczne ciuchy. Możliwe, że działała na nas jakaś tajemnicza siła wyższa, ale zasadnicze wytłumaczenie było proste, najzwyczajniej na świecie obu nam było w tym samym do twarzy i lubiłyśmy te same kolory.

Pierwszą osobą, która wyszła z domu na nasz widok, była córka Jędrusia, Marta.

– O, jak to dobrze, że jesteś! – ucieszyła się Krystyna. – Myślałam, że trzeba będzie szukać cię po całej okolicy!

– Cześć, miło was widzieć – odparła Marta. – O rany, znów wyglądacie jednakowo! Która jest która?

– Ja jestem Kryśka. Z ust mi się rwie pierwsze pytanie: Czy ty ciągle pracujesz w przyleskim pałacu?

– Już prawie nie, bo co?

– Bo mamy tam interes… O, Jędruś! Dzień dobry!

Cała rodzina wyszła nas witać, bo wciąż, nie wiadomo dlaczego, byłyśmy w Perzanowie uwielbiane i fetowane, a już wizyta babci Ludwiki stanowiła coś jakby przybycie królowej Jadwigi, albo nawet Matki Boskiej. No owszem, od dzieciństwa słyszałyśmy gadanie, jak to prababcia Klementyna ratowała życie Kacperskiego w powstaniu styczniowym i w ogóle Kacperscy istnieją wyłącznie dzięki niej, opowieści na ten temat przekazywane były z pokolenia na pokolenie, jak to Florek na łożu śmierci kazał potomkom przysięgać wieczną miłość do nas, jak to z nędzy wyszli tylko dzięki Przyleskim, jak to przyjaźń niezłomna kwitła i owocowała, starałyśmy się z całej siły być jako tako sympatyczne, ale i tak cześć i nabożny szacunek do naszej rodziny wydawały nam się nieco przesadne. Na szczęście, przez całe lata spędzając w Perzanowie wakacje i rozmaite inne wolne dni, zdołałyśmy do tego przywyknąć.

Na Jędrusiu jego sześćdziesięciu dwóch lat wcale nie było widać. Trzymał się lepiej niż stary Boryna przed ślubem z Jagusią, wysoki, postawny, silny chłop, samo zdrowie i życie, i podobnie prezentowała się Elżusia, jego żona, młodsza o trzy lata. Z ich dziećmi, Jurkiem, Heniem i Martą, bawiłyśmy się we wszystko, co było możliwe, konkurując wjeździe konnej, pływaniu, skokach z belki do sąsieka w stodole, dojeniu krów, łażeniu po drzewach i wszelkich innych rozrywkach. Jurek obecnie gospodarował razem z ojcem i lada chwila miał się ożenić, Marta, druga w kolejności, małżonka mechanika samochodowego, który dorobił się stacji benzynowej w najbliższej okolicy, pracowała w bibliotece przyleskiego pałacu, najmłodszy zaś, Henio, świeżo skończył staż po akademii medycznej i zaczął praktykować w rodzinnej wsi. Wszyscy akurat byli w domu i wszyscy wylecieli ku nam z objawami kultu. Aktualnie najbardziej interesowała nas Marta.

– To co z tą twoją pracą? – spytałam przy kolacji, bo oczywiście kolacja musiała być, i to możliwie wystawna.

Przyrządzenie na poczekaniu wytwornego posiłku Elżusi przychodziło bez trudu, z dawniejszych czasów bowiem pozostał jej wysoce użyteczny nawyk. Miniony ustrój silnie odznaczał się brakami w handlu, wszystko zatem miała swoje. Zawekowany schab, znakomite kiełbasy, duszone grzybki, rozmaite mięsa, jarzyny, owoce i ryby, osobiście przez nią utrwalone w konserwie, w każdej chwili mogła podać na stół, a w dodatku było to fenomenalnie dobre. Odchudzanie się w Perzanowie nie wchodziło w rachubę i nie do pojęcia było, że nikt z nich nie utył.

– Przechodzę na własne – odparła Marta. – Nie wiem, czy wiecie, że Przylesie kupił jeden taki, bo pani Ludwika zrzekła się wszelkich praw spadkowych. Więc gmina mu sprzedała, a bibliotekę kupiłam ja, tanio i na raty, i otwieram prywatną wypożyczalnię i czytelnię. Ostatnio już tam tylko ta biblioteka została, no i kawiarnia, skład pierza wyrzucili, a co zrobi nowy właściciel, to już nie wiem.

Informacja o nowym właścicielu wstrząsnęła nami potężnie.

– Kupił? Już całkiem kupił i zapłacił? – spytałam gwałtownie i chciwie. – Kto taki? Wiesz?