177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

– Jako nowość, musiały być drogie. Stać ją było?

– A diabli wiedzą. Ale muszelki przyszywała ręcznie, wcale się nie upieram przy maszynie. One w tamtych czasach umiały pięknie szyć.

– Albo mamusia szyła! – ożywiła się nagle Krystyna. – I była to jedyna pamiątka po mamusi!

No owszem, pamiątka po mamusi stanowiłaby jakieś wyjaśnienie, nawet dla tych resztek. Nie potrzeba praktyczna, tylko rzeczywiście czysty sentyment.

Poduszeczka wyglądała jak nowa. Zabierałyśmy ją sobie wzajemnie, nie mogąc się jakoś od niej oderwać. Miękka była i elastyczna, ale porządnie zgnieść się nie dawała. Muszelki na obramowaniu połyskiwały wdzięcznie.

– Wydaje się ogólnie mało używana – zauważyła Krystyna w zadumie. – Nie wyblakła wcale i żadnych dziur w niej nie ma. Mam na myśli takie ślady po igłach.

– Bo może jednak uszyła to sama tuż przed ślubem z Marcinem, w ramach wyprawy? I potem już żadnym szyciem się nie zajmowała, dzieci nie mieli, niemowlęce kaftaniki odpadały… Na dobrą sprawę gryzą mnie te szczątki. Dlaczego w sakwojażyku po byłym narzeczonym…?

– No owszem, dziwne. I głupie. Powinna je trzymać w jakimś pudełku z nićmi albo co. Chyba że narzeczony to uszył, poduszeczkę dał panience, a resztek nie zdążył wyrzucić i tak zostały…

Znów zaczęłam oglądać owo czerwone rękodzieło, które bardziej zasługiwało na nazwę poduchy niż poduszeczki. Krystyna miała rację, to był Jasiek do igieł, na upartego dałoby się na tym spać. Trochę mogły przeszkadzać muszelki, wpijające się na przykład w ucho…

Zarazem próbowałam się zastanowić, o co mi właściwie chodzi z tym pchającym się natrętnie skojarzeniem. Sakwojażyk i poduszeczka, sakwojażyk i poduszeczka… Przecież, gdyby nie te szczątki surowców w sakwojażyku, dałabym spokój poduszeczce od razu, nie zawracając sobie głowy dociekaniami…

– Poduszeczka jako przedmiot szczególnej troski – powiedziała nagle Kryśka. – Tajemnicze, przedśmiertne zwierzenia Antosi. Resztki z poduszeczki w sakwojażyku. Coś ona chyba myślała…?

Podjęłam męską decyzję.

– No trudno. Pamiątka, nie pamiątka, na wszelki wypadek bym to rozpruła. Jakoś możliwie delikatnie.

– Dlaczego delikatnie?

– Własność Kacperskich – zwróciłam jej uwagę z naganą – i, bądź co bądź, zabytek, niedługo miałaby sto lat, a może już ma. Niszczyć ich rodzinne pamiątki, to mi się wydaje nieprzyzwoite. Rozprujemy tak, żeby potem łatwo zeszyć.

– O rany! – jęknęła moja siostra. – Łatwo zeszyć, oszalałaś! Gdzie nam do tego ich szycia. Też pomyślałam, żeby rozbebeszyć, ale w remonty krawieckie wcale nie chcę się wdawać!

– Nie wygłupiaj się, nie bądźmy świnie. Jutro skombinujemy czerwoną nitkę. Czekaj, gdzie by tu…

– Na krawędzi, tuż przy muszelkach. Zamaskują chyba nawet najbardziej toporny szew. Czymś ostrym, bo się nam wysiepie…

Niczego ostrego na strychu nie było, poszłam na dół, do pokoju, po własne narzędzia do manikiuru, i poświęciłam nożyczki. Ostrożnie przecięłam czerwony aksamit, pilnując, żeby przypadkiem nie zaczepić o nitki muszelek. Poduszeczka była okrągła, przejechałam zaledwie jedną trzecią obwodu i już zaczęło z niej wyłazić włosie i kawałki mocno ściśniętej gąbki.

– Ciekawa rzecz, dlaczego ona pocięta, a nie cała? – zastanowiła się na głos Krystyna. – Łatwiej byłoby przecież obszyć gąbkę w całości…?

Odebrała mi poduszeczkę, sięgnęła palcami w głąb i nagle znieruchomiała.

– Chryste Panie… – wyszeptała cichutko.

Odepchnęłam jej rękę i sięgnęłam sama. Wymacałam coś twardego, wyciągnęłam to coś. Bryła, owinięta cieniutkim jedwabiem, który sam się z niej ześlizgnął…

Zaparło nam dech.

Potwornej wielkości diament lśnił, migotał i jaśniał blaskiem w świetle niezbyt mocnej żarówki, która przy nim przestała się liczyć. Był niesamowity. Dwa kurze jajka, wtopione w siebie wzajemnie, iskrzące się w miejscu zespolenia dodatkowym ogniem, identyczne, nieskazitelnie czyste…

– Odwołuję wszystkie kalumnie, jakie na niego rzucałam – powiedziała Krystyna po długiej chwili, uroczyście i głosem nieco zdławionym.

Przemogłam niemoc górnych dróg oddechowych.

– Gdyby nie był prawdziwy, przysięgłabym, że musi być sztuczny – oznajmiłam dość słabo.

Krystyna spojrzała nagle na mnie, chwyciła bryłę z mojej dłoni, rozejrzała się wokół i rzuciła ku połamanej szafie, w której tkwił jeszcze duży kawałek szyby. Z rozmachem przejechała po szybie diamentem.

Ostra rysa zaświadczyła o prawdziwości kamienia.

– Dedukuję logicznie i nie próbuj mnie straszyć – powiedziała gniewnie, z miejsca odzyskawszy siły. – Kurz na tym strychu wyraźnie wskazuje… nie, bądźmy ściśli, wskazywał, swoje półwieczne pochodzenie. Ludzka noga i ręka tu nie weszła, nikt nie mógł tego podrzucić w ostatnich czasach i na nowo wszystkiego zakurzyć, taka sztuka odpada. A w czasach dawniejszych nie istniał materiał twardszy od diamentu i nie umiano go wyprodukować. Teraz, w obliczu podróży kosmicznych, nie dałabym za to głowy, ale podejrzewam, że on ciągle bije rekordy…

– Jeszcze mogłybyśmy go wrzucić do ognia i sprawdzić, czy się pali – zaproponowałam uprzejmie.

– Spluń przez lewe ramię, bo za chwilę wybuchnie tu pożar, a my jesteśmy na strychu. Zatem, nie do uwierzenia, ale jednak, jest prawdziwy, skoro rżnie szkło. Szkło również jest prawdziwe, pięćdziesiąt lat temu nie było pleksiglasu.

– Pocieszyłaś mnie. Obejrzyjmy go, zabierzmy na dół, w pokojach mamy lepsze światło.

– No i, w razie pożaru, krótszą drogę. Skok przez okno z pierwszego piętra mogę zaryzykować.

– Ponadto, wiedziona tajemniczym natchnieniem, przywiozłam flachę, nabytą po drodze. Chateau Neuf du Papę. Czerwone.

Krystynę wzruszyło to ogromnie.

– Pierwszy raz w życiu z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie jesteś taka głupia, jak by się zdawało…

Zeszłyśmy piętro niżej spokojnie. Nie wykonałyśmy żadnego tańca, nie wydawałyśmy dzikich okrzyków, nie wpadłyśmy w hałaśliwy szał szczęścia i nie wyrwałyśmy ze snu całej rodziny Kacperskich tylko dzięki temu, że znalezisko otumaniło nas kompletnie. Myśl, że on tu gdzieś jest, ten diament, i że w końcu na niego trafimy, była, ostatecznie, do przyjęcia, chociaż nadzieja kołatała się w nas ledwo zipiąc, ale rozmiar i jakość roziskrzonej bryły każdego by wprawiły w osłupienie. Nawet w Skarbach króla Salomona pokazywali znacznie mniejsze, nawet Koh-i-noor nie umywał się do niej urodą, aczkolwiek z pewnością był efektowniej oszlifowany.

Usiadłyśmy w fotelach z kieliszkami w rękach i otwartą butelką szlachetnego wina. Diament leżał na środku stolika i jaśniał olśniewającym blaskiem.

Wpatrywałyśmy się w niego, oczu nie mogąc oderwać, a różne uczucia rosły w nas i rozkwitały w dużym tempie.

– To w środku, co tak świeci, to jest, zdaje się, ta skaza, o której sobie mętnie przypominam – powiedziała Krystyna. – Przecinać należałoby akurat w tym miejscu.

– Straci połowę uroku – zauważyłam z niesmakiem. – Nie wiem, czy to w ogóle nie barbarzyństwo, przecinać coś takiego.

– Barbarzyństwo, z pewnością. Ale nie widzę innego sposobu, żeby się nim podzielić.

– A nawet jeśli się podzielimy, to co? Sprzedasz swój kawałek?

– No coś ty, głupia? Ja sama? Przecież te dwie połowy są identyczne! I dopiero to jest cymes, dwie takie idealnie jednakowe kobyły! Czegoś takiego wcale nie ma na świecie.

– Znaczy, gdybyśmy miały sprzedawać, to razem? Całość?

– A pewnie. Największy zysk.

Zastanowiłam się w skupieniu nad tym największym zyskiem.

– Mnie szkoda – oznajmiłam stanowczo i uczciwie.