177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

– Mnie też – przyznała się Krystyna od razu.

Wciąż jeszcze byłyśmy nieco oszołomione. Powolutku zaczynała docierać do nas wstrząsająca prawda, odnalazłyśmy Wielki Diament, największy diament świata, który w dodatku legalnie należał do naszej rodziny i przypadał nam w spadku. Był nasz. Mogłyśmy to udowodnić na piśmie.

– Słuchaj, uszczypnij mnie – poprosiła moja siostra, odstawiając pusty kieliszek. – Mam obawy, że mi się to tylko śni.

– Szczypać nie lubię nikogo, nawet ciebie. Mogę cię dziubnąć.

– Dziubnij.

Użyłam w tym celu korkociąga, który leżał pod ręką. Krystyna drgnęła silnie.

– Poczułam. Nie pożałowaś mi, mam wrażenie. Ale wynika z tego, że nie śpię? On jest?

– Możesz go dotknąć – pozwoliłam łaskawie.

Wzięła diament do ręki, obmacała go, podrzuciła do góry i polizała. Przyglądałam się temu z ciekawością, coraz bardziej roztkliwiona tym szczęściem, jakie nas spotkało. Nie do wiary. Znaleźć skarb familijny, w dzisiejszych czasach, prawie we własnym domu, i to wtedy, kiedy był tak straszliwie potrzebny!

– Teraz ty! – zarządziłam, odbierając jej kamień.

– Dziubnij mnie, bo też nie wierzę.

– Chętnie, proszę cię bardzo.

Dziurę zrobiła mi w udzie tym korkociągiem bez mała do kości, ale przynajmniej przekonałam się, że też nie śpię. Na takie dziubnięcie poderwałabym się z letargu.

Odłożyłam bryłę, która znów zaczęła lśnić na środku stolika.

– No dobrze, zejdźmy z tej drogi do ciężkiego kalectwa. To co robimy?

– Nic – zadecydowała Krystyna stanowczo. – Przyglądamy się. W życiu więcej czegoś takiego nie zobaczysz, trzeba napaść… czy napasać…?… oczy widokiem. Z chwili na chwilę on mi się wydaje piękniejszy i nawet nie będę mrugać, żeby nic nie stracić…

Siedziałyśmy przy stole, popijając wino i wpatrując się w roziskrzony diament. Coraz trudniej było oderwać od niego wzrok. Od czasu do czasu to jedna, to druga z nas wyciągała rękę, żeby go pomacać.

– Ejże, a kluczyk? – spytała nagle Krystyna z wyraźnym oburzeniem.

Zdziwiłam się.

– Jaki kluczyk?

– Kłódeczka, ściśle biorąc. Ta z sepecika. Miałyśmy odrzynać co popadnie i co?

Zdziwiłam się bardziej.

– I tego odrzynania tak ci brakuje? Proszę bardzo, możesz oderżnąć cokolwiek byle gdzie, nie widzę przeszkód.

– Idiotka. Mnie się tu coś nie zgadza, wyszło nieprawidłowo. Taka kłódeczka z kluczykiem powinna coś znaczyć i do czegoś służyć. Zamknięta kasetka, a diament w środku, na przykład. Po cholerę w takim razie ten cymbał nosił przy sobie kłódeczkę i po cholerę Antosia tak ją starannie przechowała?

– Tego nie zgadnę do końca życia – powiedziałam po długim namyśle. – Z diamentem, jak widać, nie miało to nic wspólnego i całe szczęście, że w ogóle o kłódeczce z kluczykiem zapomniałam, bo kto wie czy nie zaczęłybyśmy rzeczywiście odrzynać wszystkich skobli zewsząd. Tak właśnie wyglądają mylące poszlaki. Może w ogóle ten cały sakwojażyk był na to zamykany i on go właśnie otworzył, bo sięgał ręką, a kłódeczkę schował do środka, żeby jej nie zgubić. Najprostsze wyjaśnienie.

– Jednak czuję niedosyt. Rzeczywistość nie spełniła swego zadania.

– Mało ci jeszcze? – spytałam ze zgorszeniem, wskazując stół. – Moim zdaniem, pobiła własne rekordy daleko na wyrost. Opanuj wymagania, bo będzie jak ze złotą rybką.

– No dobrze. Może masz trochę racji… Siedziałyśmy nadal, wpatrzone w kamień, płonący żywym ogniem i niemożliwy do uwierzenia…

***

Obudziwszy się koło południa, usilnie zaczęłam się zastanawiać nad wydarzeniami ubiegłej nocy. Jezus Mario, zdaje się, że znalazłyśmy wreszcie ten cholerny diament…? Czy możliwe, żeby to było prawdą? Może się po prostu upiłam, chociaż nie, pół butelki wina, nawet na głodno, nie spowoduje chyba przerwy w życiorysie…? Znalazłyśmy go zatem, gapiłyśmy się na niego prawie do wschodu słońca, okazał się cudownie piękny, możemy pogapić się dłużej, do zachodu… Gdzie on jest? No właśnie, gdzie on jest…? Nie został przecież na środku stolika, gdzieś go ukryłyśmy. Która z nas, Krystyna czy ja…? I gdzie?! Pomysły miałyśmy rozmaite, to sobie mogłam przypomnieć, przez chwilę nawet nawzajem wyrywałyśmy go sobie z ręki, na czym w końcu stanęło…?

Usiadłam na łóżku, opuściłam nogi na podłogę i podparłam dłońmi brodę. Diabli nadali, gdzie mogłyśmy utknąć tę roziskrzoną zarazę? Proponowałam szufladkę sekretarzyka, ale nie miała klucza, Krystyna wymyśliła wazonik do kwiatków, nie mieścił się w nim, bo wazonik był mały. Pod poduszką…? U niej czy u mnie…?

Pomacałam pod poduszką, uniosłam i zajrzałam, diamentu nie było, nie zsunął się na dół, bo nic mnie nie gniotło. Zmiłuj się Panie, czy teraz zaczniemy szukać go na nowo…?!

W drzwiach do mojego pokoju pojawiła się nagle moja siostra, rozczochrana i w szlafroku.

– Ty, gdzie on jest? – spytała z wyraźnym niepokojem. – Co myśmy z nim zrobiły?

– No właśnie, jak widzisz, siedzę i myślę – odparłam, nie zmieniając pozycji. – Pod moją poduszką nie…

– Pod moją też nie. Słuchaj, czy nie wspominałaś o żłobie w oborze?

– Wspominać, wspominałam, ale do obory nie poszłam. Zdaje się, że w ogóle nigdzie nie wychodziłyśmy…?

– Owszem, do łazienki. Ale nigdzie dalej. Chyba że poszłaś do obory, jak już spałam…?

– A on został u mnie?

– No pewnie, że u ciebie, losowałyśmy…

Przypomniało mi się, oczywiście, losowałyśmy, która z nas ma go strzec, i padło na mnie. Ale Krystyna również wybierała miejsce, a co do obory…

Podniosłam się z łóżka, włożyłam szlafrok i zeszłam na dół. Elżusię znalazłam w kuchni, ucieszyła się bardzo, że wreszcie zjemy śniadanie.

– Kto dzisiaj doił krowy? – spytałam bez wstępów.

– Ja. Jak zwykle. A co…?

– Czy jak Elżusia doiła, to myśmy już spały?

– Gdzie tam! I światło się paliło, i tupanie było słychać… A co…?

– A Elżusia była potem w oborze bez przerwy?

– No pewnie, że bez przerwy, nie daję rady inaczej. A co…?

– A czy ja tam przyszłam?

Elżusia zdumiała się tak, że czajnik omal nie wyleciał jej z rąk.

– A czy Joasia… nie, zaraz, która to? Krystyna…?