177947.fb2 Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Wielki Diament. Tom II - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

– No coś ty? Nic z mojej kolekcji dotychczas nie sprzedałam, co uważam za cud. Dopiero ostatnio przeleciało mi przez głowę… Ale na szczęście nie zdążyłam.

Podparłam się łokciem, syknęłam boleśnie, wypiłam wino i ostrożnie podniosłam się, z wysiłkiem odpychając krzesło.

– To teraz telefonik, rezerwacja, wsiadasz w samolocik, zawiozę cię, i zaraz wracasz, Z listem. Z dwoma, jeśli jest ich tyle. Jazda!

– Dlaczego ja?

– A kto? Duch Święty? To nie jest gołąb pocztowy!

– A ty co? Od macochy?

– Nie widziałam, żebyś się w łeb rąbnęła, nie wiem, od czego zgłupiałaś! Ja mam gmerać w twoich rzeczach?!!!

Opamiętała się nieco, chociaż, jak zwykle, protest na moje słowa gdzieś się w niej kołatał. Rzeczywiście, miałaby rzucić swoją świętość mnie na pożarcie…

– Mamy jeszcze dosyć pieniędzy? Starczy na te wojaże?

– W najgorszym wypadku notariusz nam pożyczy, lepiej od nas wie, ile mamy. Jak chce, niech sprawdza, że jedna czwarta roboty odwalona…

Postękała na tle biodra, z wysiłkiem stłumiła protest i obróciła tam i z powrotem w dwa dni. Boże, jakie piękne czasy nastały! Sama jeszcze pamiętam, że nie tak dawno trzeba było starać się o paszport na nowo i trwało to co najmniej sześć tygodni…

***

Czekając na jej powrót, zrobiłam sobie ferie. Łokieć mnie bolał. Dałam spokój ciężarom w bibliotece i przejrzałam biurko prababci. Znalazłam olbrzymią ilość rachunków, pokwitowań, zapisków gospodarskich, informację, że rok siedemdziesiąty drugi był najlepszy dla wina, które poszło za wyjątkową cenę, z Gastona wydoiłam informację, że trochę tego w piwnicach zostało, aż wreszcie trafiłam na jakieś notatki, chyba prywatne.

Dowód na nasze prawo własności – zapisała prababcia w małym notesiku. – Wiadomości od Florka. Dla pamięci od prababki Klementyny. Wszystko razem w sokołach.

Najpierw policzyłam sobie na palcach, kim była dla nas Klementyna, prababka naszej prababki. Tych prą wyszło mi strasznie dużo, przypominało to zera w naszych obecnych kombinacjach finansowych, po wymianie. Pra-pra-pra-prababka. Przypomniałam sobie, że córką owej Klementyny była nasza pra-pra-prababka Dominika Przyleska, ta, którą po śmierci upaństwowili. Babka naszej babki Ludwiki, rzewnie przez nią wspominana. Obdarzyła spadkiem wnuczkę z pominięciem córki, dzięki czemu wszyscy przeżyli ostatnią wojnę i cudowne czasy po niej. Zaraz, kto był jej córką…? A, prawda, właśnie ta Justyna, matka prababci Karoliny, de domo Blackhill. Zatem pra-prababka Justyna musiała być żoną kapitana Blackhilla… nie, zaraz, opanujmy się, ów kapitan setnego roku chyba nie sięgnął, zatem żoną jego potomka…

Mniej więcej ustawiłam rodzinę chronologicznie i zreflektowałam się. Same kobiety, a gdzie dziadkowie? Zaczęłam sobie przypominać na nowo i wyszło mi, że pradziadek Filip, ostatni hrabia de Noirmont, mąż prababki Karoliny, był zarazem synem brata jej babki, a zatem jej ciotecznym wujem. Nie uwierzyłam samej sobie, sprawdziłam jeszcze raz, zapisałam to wszystko, zgadzało się. Małżeństwo w rodzinie, istny cud, że potomstwo nie okazało się zwyrodniałe, odbiłoby się na nas, mogłybyśmy mieć na przykład skrofuły albo wodogłowie…

Następnie zastanowiłam się, co u Boga Ojca jedynego prababcia miała na myśli, pisząc o sokołach?

W jakich sokołach, do diabła?! Sokoły kiedyś hodowano, polowano z nimi, tresowane były bez mała jak psy, taka sokolarnia, czy jak to nazwać, istniała pewnie w każdym zamku, tu też. Może jeszcze istnieje, bodaj szczątek, może coś w niej udawało się schować…?

Spróbowałam z Gastonem. Dowiedziałam się przy okazji, że kamerdynerem w zamku był przez długie lata jego dziadek, ale o sokolarni nie słyszał. Już za dziadka polowania z sokołami trochę podupadły, chociaż całkiem jeszcze z mody nie wyszły, ale hodowli chyba nigdy nie było. Psy tak, konie również, prawie do ostatnich czasów, ale sokoły…? Gdyby zależało mi na ptactwie, jest kurnik i gęsiarnia…

Dałam spokój sokołom, mogła to być przenośnia. Wróciłam do historii, która zawsze wydawała mi się interesująca, a tu, można powiedzieć, dotyczyła mnie osobiście. Wdałam się w rozpamiętywanie wszystkiego, co słyszałam od dzieciństwa, a teraz mogłam potwierdzić.

Brakowało mi konkretnych dat, które intrygowały mnie z pustej ciekawości i głowiłam się nad nimi aż do chwili, kiedy znalazłam kasetkę, rozmiarami zbliżoną do kufra, pełną dokumentów urzędowych. Znajdowały się tam akty urodzeń, chrztów, ślubów i zgonów, sięgające blisko czterystu lat wstecz. Okazało się, że mąż prababki, cioteczny wuj, był od niej starszy zaledwie o dziesięć lat, a martwiłam się, być może irracjonalnie, iż młoda dziewczyna poślubiła starego pryka. Nic podobnego, młodzieńca w sile wieku! Pra- i tak dalej -babka Klementyna urodziła się w Polsce jako hrabianka Dębska, ciekawe, o żadnych Dębskich słowa nie słyszałam, widocznie wymarli. No jasne, powstanie było, styczniowe… Emigracja. Nominacja wicehrabiego de Noirmont na kapitana jakiegoś regimentu w Indiach, czy to przypadkiem nie ten od upłynnienia pani de Blivet i zamiany jej na diament…? Daty pasują. Jakiś Rajmund de Noirmont, który zmarł 24 sierpnia 1572 roku w wieku lat dwudziestu sześciu, Jezus Mario, ależ to noc świętego Bartłomieja!

Tyle lat, mój Boże…! Może i szkoda, że wujek Wojtek za skarby świata nie chce zostać, bodaj teoretycznie, kolejnym hrabią de Noirmont. Powinno się szanować historię…

Jeszcze siedziałam nad kufrowatą kasetką, kiedy Krystyna wróciła, przywożąc korespondencję.

***

– A ty mnie masz za głupią, jeszcze czego – powiedziała wyzywająco na moją niepewną uwagę.

– Będę się pozbywała pereł z kolekcji?! Wszystko z tych kopert przepisałam na wszelki wypadek, a teraz idzie o zawartość. Przeczytałam to już dziesięć razy, proszę bardzo, teraz czytaj ty. Zgadza się, jak w banku!

Z rozcapierzonymi pazurami i dzikim wzrokiem rzuciłam się na przywiezioną korespondencję.

– Oka prawie nie zmrużyłam przez dwie doby – mamrotała dalej z urazą. – Ten parszywy samolot się spóźnił, w obie strony, jak głupia siedziałam na lotnisku. Musiałam skoczyć do babci, bo tam dużo zostało, pół domu przeszukałam, ktoś robił porządki i wszystko poprzestawiał. Ochapiało mi się, że coś zlekceważyłam i chciałam to znaleźć, ale wyszło mi, że nic, w ogóle gdyby nie ta pierwsza Polska cięta, o tym liście pojęcia bym nie miała. I oczywiście królowa Wiktoria po półtora pensa, dopadłam jej wtedy jak harpia, ale treść przeczytałam dopiero teraz. Mam dodatkowe wnioski, nie powiem ci jakie, bo ciekawa jestem, czy sama z siebie wyciągniesz takie same…

– Zamknij gębę – poprosiłam grzecznie. – I przestań mi przeszkadzać. Znalazłam tu całą historię. Idź do diabła na razie.

Spełniła moje życzenie, poszła do swojej sypialni i kropnęła się spać. Mogłam oddać się lekturze.

Moja siostra, oczywiście, przywiozła same listy, bez kopert, które razem ze znaczkami i stemplami stanowiły skarby bezcenne. Na szczęście miała tyle przyzwoitości, że chroniąc przede mną owe koperty, nazwiska i adresy z nich pozapisywała na marginesach odpowiednich kartek korespondencji i dzięki temu wiedziałam przynajmniej, kto i do kogo pisał.

Od razu zaczęłam się dziwić. List z Polski do Anglii, pisany po francusku przez Ludwika de Noirmont, znalazł się w Perzanowie, no nie, w Przylesiu, ale to też u nas. Jakim sposobem? Do Anglii doszedł, jeśli już ocalał, powinien był tam zostać. Zaraz, do kogo pisany…? Adresat, hrabia Wacław Dębski… Co miał do niego hrabia de Noirmont? A, teść… Drogi ojcze mojej żony – pisał ów Ludwik, całość utrzymując w żartobliwym tonie, mimo wagi tematu. Musieli być zaprzyjaźnieni, moment, niech sprawdzę, jak to było, co hrabia de Noirmont robił w Polsce i kim był jego teść, Dębski…?

Archiwum z kufrowatej kasetki okazało się przydatne w stopniu wręcz wstrząsającym. Nie ośmieliłabym się marzyć o takiej pomocy naukowej, a weszła mi w ręce, niczym z niebios zesłana. Pogrzebałam w tym, no oczywiście, Ludwik de Noirmont to był mąż pra-pra Klementyny, a jego teść, to jej ojciec, hrabia Dębski. Data… kiedy to… a, wojna francusko-pruska, oblężony Paryż, zapewne pojechali do Polski, gdzie istniała chyba jakaś rodzina, i woleli tam przeczekać tutejsze zamieszanie. Pra- i tak dalej -dziadek Dębski siedział w Anglii, wszystko jedno dlaczego. Korespondencję zachował, skąd jednak znalazła się w Polsce? Może przywiózł…? Nie, wykluczam, nie mógł przyjechać po udziale w powstaniu styczniowym, może zatem umarł i wszelkie papiery po nim odesłano do posiadłości przodków…? Ludzie w tamtych czasach mieli zwyczaj robić paczki z listów, owiązywać je wstążeczką, pisać na wierzchu, do kogo należą i komu przekazać, a uczciwi notariusze rzetelnie spełniali polecenia zza grobu.

Dlaczego w ogóle pradziadek Dębski siedział w Anglii? Pochodził z Polski, zamężną córkę miał we Francji… A, wszystko jedno.

Pozostawiając na uboczu kwestię wojaży pradziadka, przeczytałam wreszcie ów list i zdaje się, że dostałam wypieków. Pra-pra-pra-pra-pra-dziadek Ludwik zawiadamiał jeszcze więcej pra-dziadka Dębskiego o przedziwnej aferze, która podobno dawno temu wybuchła w Anglii, a dotyczyła ogromnego diamentu, o czym dowiedział się od warszawskiego jubilera, niejakiego Krepla. W wyniku afery ktoś popełnił samobójstwo, podobno pułkownik George Blackhill, podejrzany o rabunek, czy coś w tym rodzaju. Diament pochodził z Indii. Ciekawi go ta historia i prosi o szczegóły, o ile drogi teść zdoła je zdobyć. Jubiler Krepel twierdzi, że głównie kręcił wszystkim niejaki sir Meadows, też jubiler, może to służyć jako wskazówka.

Chwyciłam drugi list. Jak psu z gardła wyjęty, pognieciony, bez początku i końca, kto, u diabła, tak źle go traktował? Krystyna czy adresat? Jeśli moja siostra, zabiję ją, wykopię z zamku, niech jedzie i szuka brakujących kartek! W każdym razie musiał stanowić odpowiedź dziadka Dębskiego, bo przyszedł z Londynu do Przylesia w miesiąc później. Widocznie przez miesiąc pradziadek zbierał informacje i plotki.

„…że wielki jak pięść, to jeszcze podobno podwójny, jak dwa jajka razem zrośnięte, tak o nim mówią, głównie sir Meadows. Nie pojmuję, skąd im się to bierze, bo nikt go na oczy nie widział, za wyjątkiem nieboszczyka Blackhilla, który go opisywał. Ale podobno opisywał dokładnie, a sam był pedantem, więc mu uwierzono. Podejrzenia na niego padły, jakoby symulował uczciwość, w tym właśnie celu, aby bezkarnie dokonać rabunku w owej świątyni, którą miał pod opieką. Plotki krążyły, że ów diament należał do jakiegoś Francuza, który go utracił, ranny w bitwie, ale o tym mówi się bardzo mętnie. Wdowa po pułkowniku poślubiła bratanka o tym samym imieniu, z czego zgorszenie nawet było, ale już dawno przycichło i syn z tego związku chowa się bez nijakiej dyskryminacji. Diamentu w domu pułkownika, rzecz to oczywista, nikt nie szukał, skoro wolał śmierć niż dyshonor. Potem jeszcze jakaś gwałtowna śmierć u nich nastąpiła, ale to nikt znaczny, osoba ze służby, policja sprawę badała, przypadkiem wiem, że niejaki inspektor Thompson z Londynu, podobno jeszcze żyje. Tyle mi na owym raucie sir Meadows powiedział, a lady Arabellę Blackhill widziałem na własne oczy i muszę wyznać, że mimo wieku, rzadko która młoda panna może się z nią równać urodą"…

Na tym się urywało. Talentem śledczym pradziadek raczej się nie wykazał, chociaż możliwe, że na brakujących stronach było więcej konkretów, ale i tak napisał, jak dla mnie dosyć.

Diament zaczął nabierać rumieńców.

Jeżeli afera na jego tle wybuchła w Anglii, znaczyłoby to, iż opuścił Indie i przeniósł się do Europy…?

Istniał w ogóle. Nie był mitem i legendą. Pułkownik-pedant dla fantomu nie popełniałby samobójstwa. Skoro istniał, odnalezienie go wkraczało w dziedzinę realiów…

Krystyna przywiozła tej korespondencji więcej, musiała spędzić na grzebaniu w swojej kolekcji ładne parę godzin, nic dziwnego, że była niewyspana. Należały się jej słowa uznania za przechowanie filatelistycznych skarbów w całości bez dewastacji zawartości kopert.

Kolejną lekturę stanowiła elegancka kartka, na której pan Meadows prosił hrabiego Dębskiego o przesunięcie terminu spotkania, bo musi wyjechać w interesach. Niewykluczone zatem, że nieco później przyszedł jeszcze jeden list, uzupełniający tę diamentową wiedzę.

Następny list, skierowany do pani Dominiki Przyleskiej, pochodził od londyńskiego notariusza i z wielką boleścią zawiadamiał o spadku papierów wartościowych i znacznym ubytku majętności. Pra-pra-prababka Dominika, znaczy, zubożała, to primo, a secundo, majętności miała w Anglii i zaraz, to chyba tłumaczy pobyt w Anglii pradziadka Dębskiego…? Pilnował forsy. Prababcia zubożała nieco później. Ciekawa rzecz, skąd, u licha, wzięła jeszcze mienie dla babci Ludwiki…? Starczyło w końcu tego mienia na nasze mieszkania, a i dziś babcia biedy nie cierpi. Boże jedyny, ci nasi przodkowie musieli być cholernie bogaci!

Zostawiłam przodków na marginesie i przeczytałam następną epistołę, dość krótką, ale za to kompletną, w której pra-prababka Justyna donosiła swojej matce o zaręczynach z lordem Blackhillem, którego wszak droga mamusia doskonale zna, bo spotykały go w Nicei i chyba nie ma nic przeciwko temu, a babcia również pozwala. Miała straszne przeżycia, zanim przyjechała do Anglii, zdenerwowała się okropnie trucizną w sokołach, ale to się już wyjaśniło i wszystko opowie osobiście przy najbliższej okazji.

No i masz, znów sokoły…!

Zaraz, jej babcia to kto…? A, ta od Ludwika, Klementyna de domo Dębska. Wariactwa dostanę z pewnością przez tę mieszaninę pokoleń!

Ogólnie jednak Krystyna miała rację, zgadzało się jak w banku. Ten jakiś wielki diament istniał i tajemniczo przepadł, a otóż właśnie nie wiadomo, czy przepadł, bo prababka Karolina wyraźnie usiłowała nas przekonać w tych dziwnych początkach listu, że nic podobnego, wcale nie przepadł, tylko jest. Ratunku. W każdym razie wyraźnie widać, że przepadanie rozpoczęło się w Anglii i tam tkwią korzenie całej imprezy.

Czy nie z tej przyczyny prababcia zaparła się przy bibliotece? W końcu tam właśnie, wśród książek, znalazłyśmy pierwszą, bezcenną informację. Zioła mogły stanowić tylko pretekst…

Zniecierpliwiona do szaleństwa, doczekałam jednak samodzielnego obudzenia się Krystyny, bo i tak, niewyspana, byłaby do niczego. Samodzielne obudzenie się nastąpiło o jedenastej wieczorem.

– No i co? – spytała z zainteresowaniem, siadając do kolacji, którą służba, w postaci Gastona i Pierette, celebrowała z wyraźnym upodobaniem. Widocznie bez grymasów państwa nudziło się im śmiertelnie.

– Ile miałaś tych wniosków? – spytałam wzajemnie. – Jeden czy więcej? Bo ja mam dwa.