177948.fb2 Wielki Z?y Wilk - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Wielki Z?y Wilk - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

CZĘŚĆ PIERWSZA. SPRAWA „BIAŁA DZIEWCZYNA”

Rozdział 1

Centrum handlowe Phipps Plaza w Atlancie to efektowne połączenie posadzek z różowego granitu, szerokich schodów z talkami z brązu, złoconych empirowych ozdób i rozmigotanych halogenowych świateł. Z Niketown wyszła kobieta objuczona reklamówkami z tenisówkami i masą innych dupereli, przeznaczonych dla jej trzech córek. Była upatrzonym celem dwuosobowego mieszanego zespołu, który nadał jej pseudonim „Mamcia”.

– Faktycznie śliczna. Rozumiem, czemu wpadła w oko Wilkowi. Przypomina mi Claudię Schiffer – stwierdził obserwator płci męskiej. – Widzisz podobieństwo?

– Tobie każda przypomina Claudię Schiffer, Sława. Nie zgub jej. Nie zgub tej ślicznotki, bo Wilk schrupie cię na śniadanie.

Zespół porywaczy, Ślubni, był ubrany zamożnie, więc stapiał się łatwo z resztą klienteli Phipps Plaza w Buckhead, dobrej dzielnicy Atlanty. O jedenastej przed południem nie było tu tłumów i nie należało za bardzo odstawać od reszty towarzystwa.

Operację ułatwiał fakt, że Mamcia poruszała się we własnym świecie, w ciasnym kokonie bezrefleksyjnej aktywności, wpadała do takich butików jak Gucci, Caswell – Massey, Niketown, Gapkids i Parisian (w tym ostatnim konsultowała się ze swoim osobistym doradcą, Giną), i wypadała z nich, nie zwracając najmniejszej uwagi na innych klientów i klientki. Zaglądała do oprawionego w skórę notatnika Ata – Glance i przechodziła zgodnie z planem od jednego miejsca sprzedaży do drugiego, robiąc to szybko, sprawnie i w sposób świadczący o długiej praktyce; kupiła Gwynnie sprane dżinsy, skórzaną kosmetyczkę Brendanowi oraz zegarki do nurkowania Meredith i Brigid. Umówiła się też u Cartera – Barnesa, by zrobić sobie włosy.

Miała styl i była miła dla sprzedawców i sprzedawczyń w szykownych butikach. Przytrzymywała drzwi tym, którzy za nią wchodzili, nawet mężczyznom, którzy zachłystywali się podziękowaniami pod adresem atrakcyjnej blondynki. Mamcia była seksy, tryskała zdrowiem i nie zadzierała nosa. Była jak wiele innych amerykańskich kobiet z klasy średniej. I faktycznie przypominała supermodelkę Claudię Schiffer. To ją załatwiło.

Wedle specyfikacji zlecenia pani Elizabeth Connolly była matką trzech córek, absolwentką Vassar, najlepszego amerykańskiego uniwersytetu dla kobiet, rocznik 87, po „magisterium z historii sztuki, na które prawdziwy świat – cokolwiek to znaczy – kicha, ale które ja cenię nade wszystko” – jak mówiła. Przed wyjściem za mąż pracowała jako reporterka w „Washington Post” i „Atlanta Journal – Constitution”. Tego przedpołudnia miała na sobie bliźniak z wełenki robiony na szydełku, obcisłe spodnie i aksamitną opaskę na włosach. Była inteligentna, religijna – ale bez przesady – i kiedy trzeba, twarda, przynajmniej według specyfikacji.

No cóż, ta ostatnia cecha charakteru niebawem miała jej się przydać. Panią Elizabeth Connolly czekało porwanie. Została kupiona i tego przedpołudnia była prawdopodobnie najdroższym artykułem wystawionym na sprzedaż w Phipps Plaza.

Kosztowała sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Rozdział 2

Lizzie Connolly czuła lekkie zawroty głowy i zastanawiała się, czy to jej niesforny cukier znów nie daje znać o sobie.

Zanotowała w pamięci, że ma zajrzeć do książki kucharskiej Trudie Styler; uwielbiała Trudie, współzałożycielkę Fundacji Las Tropikalny, a do tego żonę Stinga. Miała poważne wątpliwości, czy dotrwa do końca dnia na pełnych obrotach, nie czując się tak, jakby ktoś przekręcił jej głowę o sto osiemdziesiąt stopni, jak tej biednej małej w Egzorcyście. Jakże się nazywała ta aktorka? Linda Blair? Tak, chyba tak. Zresztą czy to ważne? Drobiazg bez znaczenia.

Czekało ją prawdziwe szaleństwo. Po pierwsze, urodziny Gwynnie i przyjęcie dla jej najbliższych szkolnych koleżanek i kolegów, jedenastu dziewcząt i dziesięciu chłopców, przewidziane w domu na pierwszą. Lizzie zamówiła nadmuchiwany pałac, w którym dzieci mogły wyskakać się i wyszaleć do woli i przygotowała dla nich lunch, nie wspominając o bufecie dla ich mam i opiekunek. Nie dość tego, zamówiła też na trzy godziny półciężarówkę lodziarza z firmy Mister Softee. Ale te przyjęcia dla nastolatków to zawsze była jedna wielka niewiadoma poza obowiązkową porcją śmiechu, łez i emocji.

Po urodzinowym szaleństwie miała w planie obowiązków lekcję pływania Brigid i wizytę z Merry u dentysty. Brendan, mąż Lizzie od czternastu lat, zostawił jej „krótką listę” swoich najbardziej niezbędnych potrzeb. Oczywiście wszystko z dopiskiem, „n.w.s!”, czyli „na wczoraj, skarbie!”.

Kiedy już znalazła w Gapkids T – shirt z kryształkami górskimi dla Gwynnie, został jej tylko zakup nowej kosmetyczki dla Brendana. No i umówiona wizyta u fryzjera. I dziesięć minutek u jej anioła stróża w Parisian, Giny Sabellico.

Z całkowitym spokojem pokonała ostatnie etapy – nigdy! nie pokazuj, że jesteś w nerwach! – po czym pośpieszyła do swojego nowego kombi, mercedesa 320, zaparkowanego w bezpiecznym miejscu, w podziemnym garażu Phippsa na poziomie P3. Na ulubioną czerwoną herbatkę Rooibos w Teavanie już nie wystarczyło jej czasu.

W poniedziałek do południa garaż był prawie pusty, ale o mało nie wpadła na mężczyznę o długich ciemnych włosach. Odruchowo uśmiechnęła się do niego, demonstrując idealne, niedawno wybielone i oczyszczone z kamienia zęby, ciepło i seksapil, choć wcale nie musiała niczego demonstrować.

Tak naprawdę nie zwracała uwagi na nikogo. Myślami była już przy nadciągającym z szybkością tornada urodzinowym przyjęciu, kiedy nagle jakaś kobieta złapała ją wpół na wysokości klatki piersiowej, jakby Lizzie była zawodnikiem drużyny futbolowej Atlanta Falcons próbującym pokonać „linię szpinakową”, jak ją kiedyś nazwała Gwynnie. Baba miała uścisk jak imadło, była silna jak diabli.

– Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś? – Lizzie w końcu się ocknęła. Wrzasnęła najgłośniej, jak umiała, i wierzgnęła najmocniej, jak umiała, wypuszczając torby z zakupami. Coś pękło z trzaskiem. – Hej! Pomocy! Puść mnie!!!

Wtedy drugi napastnik, facet w bluzie z napisem „BMW”, złapał ją za nogi i ścisnął boleśnie mocno, rzucając przy współudziale kobiety na brudną, pokrytą smarami betonową podłogę.

– Nie kop, suko! – ryknął w twarz Lizzie. – Kurwa, tylko nie waż się kopać!

Ale Lizzie nie przestała kopać ani się wydzierać.

– Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Błagam, pomocy!

Tamci unieśli ją w górę, jakby ważyła tyle co piórko. Mężczyzna wymamrotał coś do kobiety. Nie po angielsku. Chyba w jakimś słowiańskim języku. Lizzie miała, gosposię Słowaczkę. Czyżby ta maczała w tym palce?

Napastniczka jedną ręką trzymała ją w uścisku, a drugą odrzuciła w głąb bagażnika stroje i sprzęt do tenisa i golfa, szybko robiąc wolne miejsce.

Potem wrzucono brutalnie Lizzie do jej własnego samochodu i przyciśnięto do ust i nosa kłąb cuchnącej gazy. Tak mocno, że rozbolały ją zęby. Poczuła smak krwi. Miły początek znajomości, pomyślała. Poczuła przypływ adrenaliny i znów zaczęła stawiać opór, wkładając w to całą energię. Tłukła pięściami i kopała. Walczyła jak pojmane zwierzę, próbujące wyrwać się na swobodę.

– Spokojnie – wycedził mężczyzna. – Spokojnie, Mamciu… Spokojnie, pani Connolly. Connolly? Oni mnie znają? Skąd? O co tu chodzi?

– Seksy Mamcia z ciebie – mówił dalej mężczyzna. – Rozumiem, czemu tak się spodobałaś Wilkowi.

Wilkowi? Jakiemu Wilkowi? Co oni chcą mi zrobić? Czy ja znam jakiegoś Wilka?

A potem gęste kwaśne opary z knebla pokonały ją i straciła przytomność. Została uwięziona w bagażniku własnego kombi i samochód ruszył.

Ale przejechał tylko na drugą stronę ulicy, do pasażu handlowego Lenox Square, tam przeniesiono Lizzie do niebieskiego vana marki Dodge, po czym szybko powieziono dalej.

I po zakupach.

Rozdział 3

Wczesnym poniedziałkowym rankiem miałem w nosie cały świat i wszystkie problemy, których nam nie szczędzi. Niby tak powinno układać się życie, tyle że ono jakoś rzadko nas rozpieszcza. Przynajmniej mnie. Tak, los nieczęsto się do mnie uśmiechał.

Tego dnia odprowadzałem Jannie i Damona do szkoły imienia Sojourner Truth, murzyńskiej abolicjonistki. Mały Alex, nazywany przeze mnie Szczeniaczkiem, tuptał wesoło obok.

Słońce od czasu do czasu pokazywało się nad Waszyngtonem, grzejąc nam głowy i karki. Grałem już na pianinie Gershwina, poświęcając na to trzy kwadranse dziennie. I zjadłem śniadanie z Naną. O dziewiątej miałem stawić się w Quantico na szkolenie początkowe, ale było dopiero wpół do ósmej i mogłem odprowadzić dzieci do szkoły. Tego ostatnio potrzebowałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Czasu z moimi dziećmi.

I czasu na lekturę poety, którego ostatnio odkryłem, Billy’ego Collinsa. Najpierw przeczytałem jego Dziewięć koni, a teraz miałem na tapecie Żeglując samotnie po pokoju. W ujęciu Billy’ego Collinsa niemożliwe wydawało się łatwe i w zasięgu ręki.

Potrzebowałem też czasu na codzienne pogaduszki z Jamillą Hughes. Niekiedy ciągnęły się godzinami. A kiedy nie dało się pogadać, czasu na korespondencję internetową lub na pisanie długich listów. Jamilla wciąż pracowała w wydziale zabójstw w San Francisco, ale czułem, że dystans między nami się kurczy. Chciałem tego i miałem nadzieję, że ona też tego chce.

A dzieci rosły tak szybko, szczególnie mały Alex, zmieniający się na moich oczach, że ich metamorfozy wprawiały mnie w osłupienie. Chciałem i powinienem być z nim więcej i teraz stało się to możliwe. Taka była umowa. Dlatego przeszedłem do FBI, przynajmniej po części dlatego.

Mały Alex miał już całe trzydzieści pięć cali wzrostu i trzydzieści funtów wagi. Tego ranka ubrany był w dres w paseczki i baseballówkę Orioles. Płynął ulicą jak żaglówka, którą dopadł nagły podmuch od zawietrznej. Szedł w przeciwprzechyle, bo dźwigał pod pachą krówkę Muuu, z którą się nigdy nie rozstawał.

Damon wysforował się przed nas, gnał niecierpliwym krokiem. Naprawdę uwielbiałem tego chłopaka, ale nie jego łachy. Tego ranka miał na sobie dżinsowe bermudy Uptowns, szary T – shirt, a na nim koszulkę, jaką nosił Alan Iverson, pseudo „Remedium”. Nogi porastał mu już jasny puch. Damon cały rósł od nóg. Wielkie stopy, długie golenie i uda, tors greckiego atlety.

Tego rana widziałem wszystko. Miałem na to czas.

Jannie ubrała się jak zwykle. Szary T – shirt z jaskrawo – czerwonym napisem „Aero Athletics 1987”, spodnie od dresu z czerwonymi lampasami i białe adidasy z czerwonymi paskami.

Czułem się świetnie. Ludzie nadal zaczepiali mnie na ulicy, mówiąc, że wyglądam jak młody Muhammad Ali. Za stary ze mnie wróbel, żeby dać się złapać na takie komplementy, ale nie da się ukryć, że miło dźwięczały mi w uszach.

– Strasznie jesteś dziś milczący, tatku – zagaiła Jannie, obejmując mnie ramieniem. – Masz przeboje na uczelni? Szkolenie początkowe ci nie idzie? Jak ci się podoba w FBI?

– Bardzo mi się podoba – odparłem. – Pierwsze dwa lata to okres próbny. Szkolenie początkowe jest w porządku, tyle że dla mnie to nic nowego, szczególnie zajęcia praktyczne. Strzelanie, konserwacja broni, ćwiczenia z technik aresztowania. Dlatego czasem przychodzę później.

– Więc już jesteś pieszczoszkiem nauczycieli – powiedziała, puszczając do mnie oko. Roześmiałem się.

– Nie wydaje mi się, by nauczyciele przepadali za mną albo innymi krawężnikami. Jak leci tobie i Damonowi? Może mi się wydaje, ale powinniście chyba przynieść jakiś wykaz ocen.

Damon wzruszył ramionami.

– Jedziemy na samych szóstkach. Czemu zawsze zmieniasz temat, kiedy mówimy o tobie? Skinąłem głową.

– Masz rację. No cóż, mnie w szkole idzie świetnie. W Quantico za średnią cztery mówią ci „do widzenia”. Spodziewam się szóstek z większości testów.

– Z większości? – Jannie uniosła brew i posłała mi pełne niepokoju spojrzenie. Jakbym widział Nanę. – Co to za gadanie o większości? Oczekujemy od ciebie szóstek ze wszystkich testów.

– Jakiś czas nie chodziłem do szkoły.

– Żadnych wymówek. Wykpiłem się jednym z jej tekstów.

– Staram się najlepiej, jak mogę. Nie wolno ci wymagać więcej od nikogo. Uśmiechnęła się.

– No cóż, w takim razie w porządku, tatku. Byleś tylko miał same szóstki na świadectwie.

Uściskałem Jannie i Damona przecznicę od szkoły, żeby, broń Boże, nie zawstydzić ich przed bandą cynicznych kolesiów. Oni też mnie uściskali, ucałowali najmłodszego członka rodziny i popędzili na zajęcia.

– Pa, ba! – zawołał mały Alex.

Jannie i Damon odpowiedzieli najmłodszemu braciszkowi tym samym:

– Pa, ba!

Wziąłem go na ręce i poszliśmy do domu. Potem przyszły agent Cross miał jechać do roboty.

– Dada – powiedział mały Alex, kiedy niosłem go w ramionach.

Tak, dada. Sprawy układały się jak powinny w rodzinie Crossów. Po wszystkich niespokojnych latach moje życie było bliskie stanu równowagi. Zadawałem sobie pytanie, jak długo to potrwa. Miałem nadzieję, że przynajmniej do końca dnia.

Rozdział 4

Okazało się, że program nauczania nowych agentów w Akademii FBI w Quantico, nazywanej czasem Klubem Federalnych, stawia spore wymagania, jest trudny i nabity. Generalnie nie miałem do niego zastrzeżeń i starałem się opanować sceptycyzm. Ale przyszedłem do Biura z reputacją łowcy wielokrotnych morderców, już mając ksywkę Siepacz Smoków. Tak więc należało się spodziewać, że mój sceptycyzm wkrótce da znać o sobie. O ironii nie wspominając.

Szkolenie rozpoczęło się sześć tygodni wcześniej, w poniedziałkowy poranek, od słów krótko ostrzyżonego, barczystego SSĄ, czyli nadzorującego agenta specjalnego, doktora Kennetha Horowitza, który, stojąc przed grupą, starał się ją rozbawić, mówiąc:

– Trzy największe kłamstwa na świecie to: „Chcę tylko cię pocałować”, „Już wysłałem przelew” i „Jestem z FBI i chcę tylko ci pomóc”.

Wszyscy się roześmieli. Może doceniali to, że Horowitz starał się, jak mógł, a może dlatego, że chociaż dowcip był raczej średni, trafiał w sedno.

Dyrektor FBI, Ron Burns, załatwił mi skrócenie szkolenia do ośmiu tygodni. Poszedł mi na rękę również w innych sprawach. Próg wiekowy przy przyjmowaniu do FBI wynosił trzydzieści siedem lat. Ja miałem czterdzieści dwa. Zmieniono tę regułę dla mnie, a Burns wyraził opinię, że jest ona objawem dyskryminacji i należy z tym skończyć. Im lepiej poznawałem Rona Burnsa, tym bardziej wyczuwałem w nim nonkonformistę, może dlatego, że sam kiedyś szlifował bruki w Filadelfii jako krawężnik. Ściągając mnie do FBI, przydzielił mi trzynasty stopień zaszeregowania, najwyższy dostępny po pracy w policji. Obiecano mi również posadę konsultanta, a więc i niezłą pensję. Burns chciał mieć mnie w Biurze i dopiął swego.

Powiedział, że dostanę wszystko, co będzie mi potrzebne do wykonania zadania, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Jeszcze z nim tego nie omówiłem, ale marzyło mi się ściągnąć do FBI dwóch waszyngtońskich tajniaków – Johna Sampsona i Jerome’a Thurmana.

Burs przemilczał tylko jedną sprawę, a mianowicie to, że opiekunem mojej grupy w Quantico będzie starszy agent Gordon Nooney, szef szkolenia początkowego. Wcześniej spec od rysunku psychologicznego, a przed zatrudnieniem w FBI psycholog więzienny w New Hampshire. Ja w porywie wspaniałomyślności zrobiłbym go pomocnikiem magazyniera.

Tego rana Nooney czekał przed drzwiami sali, w której miały odbyć się zajęcia z psychologii psychopatów. Przewidziano godzinę i pięćdziesiąt minut na zrozumienie czegoś, czego nie udało mi się pojąć przez piętnaście lat pracy w policji.

Słyszałem strzały, zapewne z pobliskiej bazy marynarki wojennej.

– Jak się jechało ze stolicy? – spytał Nooney. Nie umknął mi kąśliwy podtekst pytania; miałem pozwolenie na nocowanie w domu, reszta rekrutów spała w Quantico.

– Bez problemów – odparłem. – Czterdzieści pięć minut dziewięćdziesiątkąpiątką. Przyjechałem dobrze przed czasem.

– Biuro nie zwykło łamać przepisów w indywidualnych przypadkach – zauważył Nooney i ni to się uśmiechnął, ni skrzywił. – Oczywiście ty jesteś Alex Cross.

– Doceniam ten gest – odparłem. Nie zamierzałem wdawać się w żadne pyskówki.

– Mam tylko nadzieję, że te zachody się opłacą – wymruczał Nooney, odchodząc w kierunku budynku administracji. Pokręciłem głową i wszedłem do sali. Miała piętrowe ławki i pulpity jak aula uniwersytecka.

Zajęcia doktora Horowitza tego dnia były ciekawe. Skupił się na pracy profesora Roberta Hare’a, pierwszego, który badał psychopatów encefalografem. Wedle Hare’a zdrowi ludzie inaczej reagują na słowa „neutralne”, inaczej na „emotywne”. Słysząc takie „emotywne” słowa jak „rak” czy „śmierć”, reagują bardzo wyraźnie. Psychopaci zawsze zachowują się identycznie. Ale zdanie w rodzaju: „Kocham cię” nie znaczy dla nich więcej niż „Napiję się kawy”. A może mniej. Z analizy danych zgromadzonych przez Hare’a wynikało, że leczenie psychopatów czyni ich tylko bardziej podatnymi na manipulację. Wcześniej nikt nie wysunął takiej tezy.

Chociaż byłem obeznany z częścią materiału, machinalnie zacząłem zapisywać charakterystyczne cechy osobowości i zachowań psychopatów, wyłowione przez Hare’a. Było ich czterdzieści. Im więcej ich przybywało, tym bardziej byłem przekonany, że Hare ma rację.

Umiejętność przystosowania się do sytuacji i powierzchowny wdzięk, potrzeba stałej stymulacji, podatność na nudę niezdolność do odczuwania żalu i winy słaby oddźwięk na emocje innych całkowity brak empatii.

Przypomniałem sobie dwóch psychopatów: Gary’ego Soneji i Kyle’a Craiga. Zastanowiłem się, ile cech psychopatów można by im przypisać, i zacząłem umieszczać inicjały GS lub KC obok odpowiedniej cechy.

Ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się.

– Masz zaraz stawić się w gabinecie starszego agenta Nooneya – rzekł jego asystent i natychmiast odszedł, nie wątpiąc, że pójdę za nim.

Poszedłem.

Byłem teraz przecież funkcjonariuszem FBI.

Rozdział 5

Starszy agent Gordon Nooney czekał na mnie w swoim ciasnym pokoju. Był wyraźnie wytrącony z równowagi, więc nic dziwnego, że zacząłem się zastanawiać, co takiego schrzaniłem od czasu naszej rozmowy przed zajęciami.

Szybko się dowiedziałem, dlaczego jest taki wściekły.

– Nie rozsiadaj się. Zaraz wybywasz. Właśnie miałem bardzo niecodzienny telefon od Tony’ego Woodsa z biura dyrektora. Jest kryzys w Baltimore. Dyrektor chce, żebyś tam poleciał. To ważniejsze niż twoje zajęcia. – Wzruszył szerokimi ramionami. Za jego plecami było okno, przez które widziałem gęsty las i Hoover Road. Truchtało tam kilku agentów. – Niech mnie diabli, po co komuś takiemu jak ty Akademia FBI, doktorze Cross? To ty złapałeś Casanovę w Karolinie Północnej. To ty dopadłeś Kyle’a Craiga. Jesteś jak Clarice Sterling z Milczenia owiec. Gwiazda.

Odetchnąłem głęboko, zanim odpowiedziałem na tę tyradę.

– Nie mam na to żadnego wpływu. Nie zamierzam przepraszać za złapanie Casanovy czy Kyle’a Craiga. Nooney zbył mnie machnięciem ręki.

– Czemu miałbyś przepraszać? Jesteś zwolniony z dzisiejszych zajęć. Przy HRT czeka na ciebie helikopter. Wiesz, gdzie jest siedziba Brygady Ratownictwa Zakładników?

– Wiem.

Zwolniony z zajęć, myślałem, biegnąc do lądowiska helikopterów. Ścigało mnie TRZASK, TRZASK dochodzące ze strzelnicy. Wskoczyłem do śmigłowca i zapiąłem pasy. W niecałe dwadzieścia minut potem beli siadł w Baltimore. Wciąż nie mogłem uporządkować sobie w głowie reakcji Nooneya. Nie rozumiał, że nie prosiłem o ten przydział. Nawet nie wiedziałem, po co ściągano mnie do Baltimore.

Przy granatowym sedanie czekało na mnie dwóch agentów. Jeden z nich, Jim Heekin, natychmiast objął dowództwo i wskazał mi moje miejsce.

– Ty musisz być ten PN – rzekł, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.

Nie znałem tego skrótu, więc kiedy wsiedliśmy do samochodu, spytałem Heekina, o co im chodziło.

Uśmiechnął się, jego partner również.

– Pieprzony nowy – wyjaśnił. Po chwili dodał: – Historia zaczęła się paskudnie i jest coraz bardziej paskudna. I bardzo świeża. Chodzi o tajniaka z wydziału zabójstw miasta Baltimore. Pewnie dlatego cię tu ściągnęli. Zaszył się w domu razem z całą najbliższą rodzinką. Nie wiemy, czy jest gotów zabić siebie, czy innych, czy i siebie i innych, ale chyba trzyma ich w charakterze zakładników. Sytuacja jak w zeszłym roku z tym policjantem z południowej części Jersey. Rodzina naszego bohatera zebrała się na urodzinach jego ojca. Dziadek ma piękny jubileusz.

– Czy wiadomo, ile osób tam jest? – spytałem.

Heekin potrząsnął głową.

– Przynajmniej kilkanaście, w tym kilkoro dzieci. Ten tajniak nie dopuszcza nas do rozmowy z nikim z uwięzionych i nie odpowiada na nasze pytania. Większość sąsiadów też nie chce nas tam widzieć.

– Jak on się nazywa? – spytałem, robiąc notatki na własny użytek. Nie mogłem uwierzyć, że zaraz będę uczestniczyć w negocjacjach o uwolnienie zakładników. Nie widziałem w tym sensu, dopóki nie usłyszałem odpowiedzi na moje ostatnie pytanie. Wtedy wszystko stało się jasne.

– Nazywa się Dennis Coulter. Podniosłem głowę, zaskoczony.

– Znam jednego Coultera. Prowadziliśmy razem śledztwo. W sprawie o morderstwo. I chodziliśmy razem na kraby do Obryckiego.

– Wiemy – powiedział agent Heekin. – Prosił o ciebie.

Rozdział 6

Wywiadowca Coulter prosił o mnie. Do diabła, o co chodziło w tym wszystkim? Nie wiedziałem, że jesteśmy serdecznymi kumplami. Bo nie byliśmy. Byliśmy kolegami z pracy, tylko tyle. Więc czemu tak mu zależało na rozmowie ze mną?

Jakiś czas temu prowadziłem z nim śledztwo w sprawie handlarzy narkotyków, którzy starali się zorganizować i opanować dilerkę od stolicy po Baltimore, nie pomijając żadnej dziury pomiędzy. Przekonałem się, że Coulter to twardy egoistyczny sukinkot, ale świetny policjant. Pamiętałem, że był wielkim fanem Eubiego Blake’a, znanego jazzmana, i że Blake też pochodził z Baltimore.

Dom Coultera stał przy Ailsa Avenue w Lauraville, północno – wschodniej części Baltimore. Zbudowano go w stylu kolonialnym i pokryto szarą szalówką. Coulter i zakładnicy tkwili gdzieś w środku. Żaluzje były szczelnie zasunięte i nikt nie wiedział, co się dzieje za frontowymi drzwiami. Trzy kamienne stopnie prowadziły na werandę. Stały na niej bujany fotel i drewniana, również bujana kanapa. Dom pomalowano niedawno, co sugerowało, że Coulter nie spodziewał się poważnych kłopotów. Więc co się wydarzyło?

Funkcjonariusze policji baltimorskiej, w tym SWAT, oddział antyterrorystyczny, otoczyli dom. Mieli gotową do strzału broń, kilku celowało w okna i drzwi wejściowe. Dwa śmigłowce policyjne Foxtrot również były w gotowości.

Nie wyglądało to dobrze.

Pierwszy krok był dla mnie oczywisty.

– Co pan na to, żebyśmy najpierw opuścili pukawki? – spytałem dowodzącego akcją miejscowego policjanta. – Do nikogo nie strzelał, prawda?

Dowódca i szef oddziału SWAT przeprowadzili minikonferencję, po której lufy broni wycelowanej w oblężony dom przynajmniej te, które widziałem, zostały skierowane w ziemię. Jeden z foxtrotów nadal krążył nad naszymi głowami.

Znów zwróciłem się do dowódcy. Chciałem go mieć po swojej stronie. – Dziękuję panu, poruczniku. Rozmawiał pan z nim? Wskazał człowieka skulonego za radiowozem.

– Wywiadowca Fescoe miał ten zaszczyt. Rozmawiał z Coulterem jakąś godzinę.

Zdobyłem się na gest przyjaźni. Podszedłem do wywiadowcy Fescoe i przedstawiłem się.

– Mikę Fescoe – powiedział, ale nie uradował się na mój widok. – Słyszeliśmy, że przyjeżdżasz. Dajemy sobie tu radę.

– To nie był mój pomysł, żeby się wam narzucać – wyjaśniłem. – Dopiero co zwolniłem się z oddziału stołecznego. Nie chcę nikomu wchodzić w paradę.

– Więc nie wchodź – burknął Fescoe. Był szczupłym, żylastym mężczyzną… Wyglądał jak były baseballista. Kipiał energią.

Potarłem podbródek.

– Kojarzysz, czemu prosił akurat o mnie? Nie znam specjalnie gościa.

Fescoe uciekł wzrokiem w kierunku domu.

– Mówi, że wydział wewnętrzny go wrobił. Nie ufa nikomu od nas. Wie, że niedawno przeszedłeś do FBI.

– Powiecie mu, że już jestem? I dodajcie, że chwilowo zapoznaję się z sytuacją. Chcę się zorientować, w jakim jest nastroju, zanim z nim pogadam.

Fescoe skinął głową i zadzwonił do domu. Telefon zabrzęczał kilka razy, zanim podniesiono słuchawkę.

– Dennis, właśnie przyjechał agent Cross. Zapoznaje się z sytuacją – oświadczył Fescoe.

– Aha, już wam wierzę. Dajcie mu komórkę. Nie zmuszajcie mnie, żebym zaczął strzelać. Jestem na progu załamania nerwowego. Natychmiast muszę z nim porozmawiać!

Kiedy Fescoe wręczył mi komórkę, powiedziałem:

– Dennis, tu Alex Cross. Jestem na miejscu. Chciałem najpierw zapoznać się z sytuacją.

– To naprawdę ty, Alex? – W głosie Coultera brzmiało zaskoczenie.

– Tak, ja. Nie znam zbyt wielu szczegółów. Poza tym, że podobno wrobił cię wydział wewnętrzny.

– Żadne „podobno”. Wrobiono mnie, i już. Mogę ci też powiedzieć, dlaczego mnie wrobiono. Lepiej, jak sam zapoznam cię z sytuacją. Dowiesz się co i jak. Wszystkiego.

– W porządku. Na razie trzymam twoją stronę. Znam ciebie, Dennis, a nie znam wydziału wewnętrznego z Baltimore…

– Masz mnie wysłuchać – przerwał mi. – Nie gadaj jak nakręcony, tylko słuchaj.

– W porządku – powiedziałem. – Słucham.

Usiadłem na jezdni za radiowozem i przygotowałem się do wysłuchania uzbrojonego człowieka, który podobno trzymał w charakterze zakładników kilkunastu najbliższych krewnych.

Jezu, znów mam robotę, i to od razu przez duże „r” pomyślałem.

– Oni chcą mnie zabić – zaczął Dennis Coulter. – Policja baltimorska chce mnie zdmuchnąć.

Rozdział 7

PUFF!

Podskoczyłem. Ktoś otworzył puszkę z jakimś napojem i stuknął mnie nią w ramię.

Uniosłem wzrok i zobaczyłem samego Neda Mahoneya, szefa j HRT w Quantico. Podał mi niskocukrową bezkofeinową coca – colę. Miałem z nim zajęcia. Znał się na swojej robocie – w każdym razie teoretycznie.

– Witam w moim prywatnym piekle – powiedziałem. A tak przy okazji, co ja tu robię?

Mahoney puścił do mnie oko i usiadł obok.

– Jesteś materiałem na gwiazdę, a może już gwiazdą. Znasz się na rzeczy. Rozwiąż mu język. Niech gada – dodał. Słyszeliśmy, że jesteś w tym naprawdę dobry.

– Ale co ty tu robisz? – spytałem.

– A jak myślisz? Przyglądam się, oceniam twoją technikę. Jesteś pieszczoszkiem dyrektora, zgadza się? Uważa, że masz dar.

Pociągnąłem łyk coli i przycisnąłem do czoła zimną puszkę. Jak na pieprzonego nowego zaczynałem w FBI odjazdowo.

Znów zadzwoniłem do Coultera.

– Dennis, kto chce cię zabić? – spytałem. – Powiedz mi wszystko, co możesz, na temat tego, co się tu dzieje. Poza tym muszę zapytać o twoją rodzinę. Nikomu nic się nie stało?

– Hej! Nie marnujmy czasu na te wszystkie pierdoły, którymi częstujecie ludzi podczas negocjacji – zjeżył się Coulter. – Mnie czeka egzekucja. Oto, co się tu dzieje. Nie daj się zrobić w konia, chłopie. Rozejrzyj się. Egzekucja.

Nie widziałem Coultera, ale pamiętałem, jak wygląda. Niecałe pięć stóp i osiem cali wzrostu, kozia bródka, na bieżąco z modą. Twardziel z niewyparzoną gębą, ale w gruncie rzeczy zakompleksiony jak wszyscy niscy mężczyźni. Kiedy przedstawił mi swoją wersję wcześniejszych wydarzeń, na chwilę zgłupiałem. Według Coultera tajniacy z policji w Baltimore brali wielkie łapówki od handlarzy narkotyków. Nie wiedział, ilu tajniaków było w to zamieszanych, ale na pewno sporo. Nagłośnił sprawę. Ani się obejrzał, a gliniarze otoczyli jego dom.

Siebie również nie oszczędzał. Przyznał się, że sam też brał łapówki. Ktoś doniósł na niego do wewnętrznego. Jeden z jego partnerów.

– Czemu? – spytałem. To go rozbawiło.

– Bo zrobiłem się chciwy – wyznał z rozbrajającą szczerością. – Chciałem więcej. Wydawało mi się, że trzymam moich partnerów za jaja. Oni jednak mieli inne zdanie.

– Co na nich miałeś?

– Powiedziałem im, że wpadły mi w ręce kopie ich rozliczeń z dilerami, i wiem, kto ile dostał. Kopie rozliczeń z kilku lat.

To wiele wyjaśniało.

– A masz te kopie? – zapytałem.

Coulter się zawahał. Czemu? Przecież miał prostą odpowiedź: mam albo nie mam.

– Może mam – wystękał w końcu. – Oni są przekonani, że mam. Więc teraz są gotowi mnie uziemić. Przyjechali to zrobić… Postarają się, żebym nie wyszedł żywy z tego domu.

Słuchałem tego, co mówi, ale równocześnie usiłowałem wyłowić inne głosy czy dźwięki dobiegające z domu. Na próżno. Zastanawiałem się, czy jest tam jeszcze ktoś żywy. Co Coulter im zrobił? Jak bardzo jest zdesperowany?

Spojrzałem na Neda Mahoneya i wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewien, czy Coulter to skruszony łapówkarz, czy tylko glina, któremu kompletnie odbiło. Mahoney też miał wątpliwości wypisane na twarzy. Wątpliwości i minę: „Nie pytaj mnie”. Musiałem udać się do kogoś innego po wskazówki.

– Więc co teraz robimy? – spytałem Coultera.

Parsknął śmiechem.

– Miałem nadzieję, że tobie coś wpadnie do głowy. Podobno jesteś gwiazdą, no nie? Zewsząd ta sama śpiewka.

Rozdział 8

W ciągu następnych kilku godzin kryzysowa sytuacja w Baltimore nie zmieniła się, a jeśli już, to na gorsze. Nie dało się zamknąć sąsiadów Coulterów w domach. Wylegli na werandy i gapili się na nas spragnieni sensacji. Po jakimś czasie policja zaczęła ich ewakuować. Szło to opornie, bo z Coulterami przyjaźniło się wielu ludzi. W pobliskiej podstawówce zorganizowano tymczasową bazę. To przypomniało wszystkim, że Coulter więzi prawdopodobnie również dzieci. Swoich krewnych. Rany boskie!

Rozejrzałem się i pokręciłem z niechęcią głową, widząc całą tę masę policjantów, w tym antyterrorystów i ludzi z HRT. Rój gapiów wybałuszał oczy i pchał się na barierki. Niektórzy życzyli gliniarzom kulki, w ich mniemaniu dobry glina to martwy glina.

Wstałem i jakby nigdy nic podszedłem do funkcjonariuszy czekających za karetką pogotowia. Nikt nie musiał mi uświadamiać, że nie są zachwyceni obecnością federalnych. Kiedy pracowałem w oddziale stołecznym, też nie kłaniałem się im w pas, gdy wsadzali nos w moje sprawy. Zagadnąłem kapitana Stocktona Jamesa Sheehana, z którym już zamieniłem kilka słów zaraz po przybyciu.

– Jak myślisz, co z tego wyniknie?

– Pierwsze pytanie brzmi: czy Coulter zgodzi się kogoś wypuścić – mruknął Sheehan. Pokręciłem głową.

– Nawet nie chce mówić o swojej rodzinie. Kiedy go spytałem, czy ktoś z jego krewnych jest w domu, nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

– No a co w ogóle mówi? – spytał kapitan.

Przekazałem mu co nieco z tego, co powiedział mi Coulter ale nie wszystko. Bo i po co? Opuściłem rewelacje o powiązaniach miejscowych policjantów z handlarzami narkotyków i jeszcze bardziej druzgocącą informację, że wywiadowca ma pogrążające ich zapiski.

Stockton Sheehan wysłuchał mnie i rzekł:

– Albo wypuści część zakładników, albo będziemy musieli wejść i go dopaść. Przecież nie wystrzela własnej rodziny.

– Mówi, że wystrzela. Grozi, że wystrzela.

Sheehan potrząsnął głową.

– Jestem gotów podjąć to ryzyko. Wejdziemy po zmroku. Wiesz, że musimy.

Pokiwałem głową, nie zajmując stanowiska w tej sprawie, i odszedłem na bok. Do zmroku pozostało jeszcze około pół godziny. Wolałem się nie zastanawiać, co nastąpi, kiedy ten czas minie.

Znów zadzwoniłem do Coultera. Odebrał natychmiast.

– Mam pomysł – powiedziałem. – To chyba nasza największa szansa. – Nie dodałem, że to również nasza jedyna szansa.

– No to mów, co to za pomysł – ponaglił mnie.

Przedstawiłem Dennisowi Coulterowi mój plan…

Dziesięć minut potem kapitan Sheehan wykrzyczał mi w twarz, że jestem „gorszy od wszystkich pieprzonych dupków z FBI”, z którymi kiedykolwiek miał do czynienia. Niewątpliwie oznaczało to, że robię szybkie postępy. Może nawet dobrze, że tego dnia zwolniono mnie ze szkolenia. Do jakiego szczęścia było mi potrzebne? Do żadnego, skoro już awansowałem na „króla dupków z FBI”. Nadając mi ten tytuł, policja baltimorska stwierdziła bez ogródek, że nie aprobuje mojego planu rozwiązania kryzysowej sytuacji, której sprawcą był wywiadowca Coulter. Nawet Mahoney początkowo miał wątpliwości.

– Zgaduję, że nie za bardzo nadajesz się do rozwiązywania problemów wymagających społecznej i politycznej poprawności – skomentował moją relację z ostatniej rozmowy z kapitanem Sheehanem.

– Myślałem, że się nadaję. Teraz wychodzi na to, że nie. Mam nadzieję, że mój pomysł zaskoczy. Lepiej, żeby zaskoczył. Myślę, że oni chcą zabić tego gościa, Ned.

– Też mi się tak widzi. Myślę, że postępujemy właściwie.

– My? – spytałem.

Mahoney skinął głową.

– W tej sprawie trzymam z tobą, chojraku. Masz ikrę, masz sławę. Tak to biega w Biurze.

Chwilę potem policja baltimorska z wielką niechęcią rozluźniła pierścień wokół domu. Mahoney i ja kontrolowaliśmy ten manewr. Wcześniej zapowiedziałem Sheehanowi, że nie chcę widzieć w pobliżu żadnego niebieskiego munduru ani kombinezonu SWAT. Kapitan miał swój pogląd na wysokość dopuszczalnego ryzyka, ja swój. Gdyby policja zaatakowała dom, na pewno byłyby ofiary. Gdyby mój pomysł nie wypalił, przynajmniej nikomu nie stałaby się krzywda. To znaczy nikomu prócz mnie.

Kolejny raz połączyłem się z Coulterem.

– Policja baltimorska zeszła ci z oczu – zameldowałem. – Masz wyjść, Dennis. Natychmiast. Zanim sobie uświadomią, co się dzieje.

Zwlekał chwilę z odpowiedzią. Wreszcie oświadczył:

– Rozglądam się. Wykończyć mnie to żadna sztuka. Wystarczy jeden snajper z celownikiem na podczerwień.

Miał rację. Ale to było bez znaczenia. Mieliśmy tylko jedną szansę.

– Wychodź z zakładnikami – poleciłem mu. – Sam wyjdę do ciebie na schodki.

Nie odezwał się. Byłem przekonany, że straciłem jego zaufanie. Skupiłem się na frontowych drzwiach i próbowałem nie myśleć o ludziach, którzy mogą zginąć za progiem.

No, Coulter, powtarzałem w myślach. Zastanów się, człowieku. To najlepsze rozwiązanie, o jakim możesz marzyć.

W końcu jednak przemówił:

– Jesteś pewien, że to się uda? Bo ja nie. Chyba oszalałeś.

– Jestem pewien.

– W porządku. Wychodzę – rzekł. I po chwili milczenia dodał: – Na twoją odpowiedzialność. Odwróciłem się do Mahoneya.

– Załóżcie mu kamizelkę kuloodporną, kiedy tylko wychyli nos na werandę. Otoczcie go naszymi ludźmi. Nie dopuszczajcie do niego nikogo z Baltimore, choćby robili raban pod niebiosa. Da się to zrobić?

– Masz jaja, chłopie – mruknął Mahoney, szczerząc zęby w uśmiechu. – Bierzmy się za to… a przynajmniej spróbujmy się wziąć.

– Pozwól, że cię wyprowadzę, Dennis. Tak będzie bezpieczniej – powiedziałem do komórki. – Idę do ciebie.

Ale Coulter miał własny plan.

Jezu, wylazł sam na werandę! – jęknąłem w duchu.

Trzymał ręce uniesione wysoko. Był bezbronny niczym niemowlę.

Bałem się, że hukną strzały i runie jak kłoda na ziemię. Rzuciłem się do biegu.

Nagle otoczyło go pół tuzina ludzi z HRT, tworząc żywą tarczę. Został szybko przeprowadzony do czekającego vana.

– Obiekt w wozie. Zabezpieczony – zameldował jeden z HRT. – Wywozimy go w diabły.

Odwróciłem się w kierunku domu. A co z jego rodziną? Gdzie oni są?

Wymyślił całą historię? Chryste, co on narozrabiał?

Wtedy ujrzałem jego krewnych. Opuszczali gęsiego dom. Niewiarygodny widok. Włosy zjeżyły mi się na karku.

Starzec w białej koszuli i czarnych spodniach na szelkach. Starsza kobieta w luźnej różowej sukience, na szpilkach, spłakana jak bóbr. Dwie dziewczyneczki w odświętnych białych sukienkach. Dwie kobiety w średnim wieku, trzymające się za ręce. Trzech dwudziestokilkulatków, każdy z rękami nad głową. Kobieta z parą niemowląt.

Kilkoro dźwigało kartonowe pudła.

Zgadłem, co w nich jest.

Zapiski konszachtów tych drani, dowody – pomyślałem.

Wywiadowca Dennis Coulter mówił prawdę. Jego rodzina mu uwierzyła. I to ona uratowała mu życie.

Poczułem mocne klepnięcie w plecy.

– Dobra robota. Naprawdę dobra robota – pochwalił mnie Mahoney.

Roześmiałem się.

– Jak na pieprzonego nowego, co? To był test, prawda?

– Nie mogę tego powiedzieć. Ale jeśli to faktycznie był test, masz u mnie szóstkę.

Rozdział 9

Test? Jezu, westchnąłem w myślach. To po to wysłano mnie do Baltimore? Do diabła, mam nadzieję, że nie.

Tego wieczoru wróciłem późno do domu, stanowczo za późno. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że wszyscy położyli się spać i że nikt na mnie nie czeka, zwłaszcza Nana. Nie dałbym rady stawić czoła jej przygważdżająco – potępiającemu spojrzeniu. Marzyłem tylko o dwóch rzeczach. O szklance piwa i łóżku. I o tym, by sen przyszedł jak najszybciej.

Cicho wślizgnąłem się do środka, nie chcąc nikogo budzić. Panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie delikatnym szumem lodówki. Planowałem zadzwonić do Jamilli, kiedy tylko dotrę na piętro. Strasznie się za nią stęskniłem. Kotka Ruda otarła się o moje nogi.

– Cześć, Rudzielcu – szepnąłem. – Dobrze się dzisiaj spisałem.

Usłyszałem płacz.

Szybko pobiegłem na górę, do pokoju małego Alexa. Nie spał i rozkręcał syrenę na pełny regulator. Nie chciałem, by Nana czy któreś ze starszych dzieci musiało wstać i zajmować się małym. Poza tym nie widziałem od rana mojego synka i chciałem się do niego przytulić. Tęskniłem za jego buzią.

Kiedy zajrzałem do niego, siedział na łóżku i zrobił zdziwioną minkę na mój widok. Potem się uśmiechnął i klasnął w rączki, jakby mówił: „O kurcze! Tatuś robi dochodzenie. Tatuś, największy naiwniak w całym domu”.

– Czemu jeszcze nie śpisz, Szczeniaczku? Późno jest – powiedziałem.

Sam zrobiłem łóżko Alexa. Jest niskie i ma barierki, żeby nie wypadł.

Położyłem się obok niego.

– Przesuń się i zrób trochę miejsca tatusiowi – szepnąłem i pocałowałem go w czubek główki. Nie pamiętam, by mój ojciec kiedykolwiek mnie całował, więc całuję Alexa przy każdej sposobności. Tak samo zachowuję się wobec Damona i Jannie, bez względu na to, jak bardzo się przed tym wzbraniają, stając się coraz starsi i głupsi.

– Jestem zmęczony, mały człowieczku – powiedziałem, przeciągając się. – A ty? Miałeś ciężki dzień, Szczeniaczku?

Wydobyłem ze szpary między materacem i barierką butelkę i podałem mu ją. Pociągnął zdrowo, a potem przytulił się do mnie. Przycisnął do siebie Muuu i błyskawicznie zasnął.

To było bardzo miłe. Magiczne. Czuć ten cudowny słodki zapach dziecka. Łagodny oddech, oddech dziecka.

Byliśmy parą rozrabiaków, która spała tej nocy jak zabita.

Rozdział 10

Ślubni zaszyli się na kilka dni w Nowym Jorku. Na Dolnym Manhattanie. Tak łatwo było się tam ukryć, zniknąć z mapy. Poza tym Nowy Jork był miastem, w którym mogli dostać wszystko, czego chcieli, kiedy tylko chcieli. Ślubni mieli smak na ostry seks. W każdym razie na zakąskę.

Pozostawali poza zasięgiem pracodawcy przez ponad trzydzieści sześć godzin. Ich łącznik, Szterling, w końcu połączył się z nimi przez komórkę. Byli wtedy w hotelu Chelsea, przy 23. Zachodniej. Za oknem wisiał szyld w kształcie litery L. Pionowe białe HOTEL i czerwone poziome CHELSEA. Symbol Nowego Jorku.

– Półtorej doby próbuję się z wami skontaktować! – zagrzmiał Szterling. – Nigdy więcej nie wyłączajcie komórki, żeby unikać kontaktu ze mną. To ostatnie ostrzeżenie.

Kobieta, Zoja, ziewnęła i pokazała telefonowi palec. Wolną ręką wepchnęła do odtwarzacza East Eats West. Buchnęła głośna rockowa muzyka.

– Jesteśmy zapracowani, skarbie. Wciąż jesteśmy zapracowani. Czego chcesz, do diabła? Masz dla nas nową kaskę? Kasiorka do nas przemawia.

– Ściszcie muzykę, proszę. Proszę! Jest ktoś, kto ma na coś chrapkę. Ktoś bardzo bogaty. Dysponujący dużymi pieniędzmi.

– Jak powiedziałam, skarbie, jesteśmy bardzo zapracowani. Innymi słowy zajęci. Wychodzimy na lunch. Jak wielka jest ta chrapka?

– Taka sama jak ostatnim razem. Bardzo wielka. Osobisty przyjaciel Wilka musi coś mieć.

Zoja skrzywiła się na wzmiankę o Wilku.

– Podaj szczegóły. Specyfikację. Nie marnuj naszego czasu.

– Zrobimy to tak samo jak zawsze, skarbie. Po jednym puzzlu naraz. Kiedy możecie wystartować? Za pół godziny?

– Musimy tu coś dopiąć. Powiedzmy za cztery godziny. O co konkretnie chodzi z tym musem, tą chrapką?

– Jeden artykuł, płeć żeńska. I niedaleko od Nowego Jorku. Najpierw podam wam kierunek. Potem specyfikację artykułu. Macie cztery godziny.

Zoja popatrzyła na swojego partnera, który wylegiwał się na fotelu. Sława słuchał rozmowy, bezmyślnie bawiąc się smyczą zakładaną na penis. Spoglądał przez okno na cukiernię, krawca, automat do robienia zdjęć. Typowy nowojorski widoczek.

– Bierzemy tę robotę – zgodziła się Zoja. – Powiedz Wilkowi, że jego przyjaciel dostanie, czego chce. Żadnych problemów. – Potem przerwała połączenie ze Szterlingiem. Było ją na to stać.

Spojrzała na Sławę i wzruszyła ramionami. Potem popatrzyła w drugi kąt pokoju, na wielkie małżeńskie łoże z dekoracyjnym stalowym zagłówkiem. Leżał tam młody blondynek. Był nagi, zakneblowany i przypięty kajdankami do prętów odległych od siebie mniej więcej o stopę.

– Masz farta – powiedziała do niego Zoja. – Jeszcze tylko cztery godziny zabawy, słonko. Jeszcze tylko cztery godziny.

– Będziesz żałował, że nie krócej – dodał Sława. – Słyszałeś kiedyś takie rosyjskie słowo: zamoczitie. Nie? Pokażę ci zamoczit. Czterogodzinny zamoczit. Wilk mnie tego nauczył. Teraz ty nauczysz się ode mnie. Zamoczit to znaczy połamać komuś wszystkie kości.

Zoja puściła do chłopca perskie oko.

– Cztery godziny. Na zamoczit. Te cztery godziny będą trwały wieczność. Nigdy ich nie zapomnisz, skarbie.

Rozdział 11

Kiedy obudziłem się rano, mały Alex spał słodko obok mnie z łepetynką na mojej piersi. Nie mogłem się powstrzymać, by nie ukraść mu jeszcze jednego całusa. I jeszcze jednego. Potem, wciąż leżąc obok mojego synka, zacząłem myśleć o tajniaku Dennisie Coulterze i jego rodzinie. Kiedy wyszli razem z domu, bardzo mnie to poruszyło. To rodzina uratowała Coulterowi życie, a ja miałem szmergla na punkcie rodziny.

Wcześniej poproszono mnie, żebym przed jazdą do Quantico wpadł do budynku imienia Hoovera. W FBI zawsze nazywano go Biurem. Dyrektor chciał obgadać ze mną wydarzenia w Baltimore. Nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać, ale byłem niespokojny. Może tego ranka powinienem darować sobie kawę Nany.

Prawie każdy, kto widział Hoovera, był gotów przyznać, że to dziwna i niezwykle paskudna budowla. Zajmuje cały kwartał między Pennsylvania Avenue i 9 Wschodnią oraz 10. Najbardziej pasowałoby do niego określenie forteca. Atmosfera w środku jest jeszcze gorsza niż wygląd zewnętrzny. Grobowa cisza i ponurość jak w kostnicy. Długie korytarze lśnią szpitalną bielą.

Kiedy tylko znalazłem się na piętrze dyrektora, zaraz zgarnął mnie jego asystent, Tony Woods. Poznałem go już trochę i polubiłem więcej niż trochę. Był sprawnym facetem.

– W jakim jest humorze, Tony? – spytałem.

– Jego wysokość jest w świetnym nastroju – odpowiedział. – Pewnie po Baltimore.

– Czy Baltimore było egzaminem? – spytałem, nie bardzo wiedząc, ile mogę z niego wydusić.

– Och, to był twój egzamin końcowy. Ale pamiętaj, że każde zadanie to egzamin.

Zaprowadził mnie do małej sali konferencyjnej dyrektora. Burns już tu na mnie czekał. Wzniósł żartobliwie toast szklanką soku pomarańczowego.

– Oto i nasz bohater! – Uśmiechnął się. – Robię wszystko, żeby każdy się dowiedział, że to ty wykonałeś robotę w Baltimore. Świetny początek.

– Obyło się bez strzelaniny – powiedziałem.

– Wykonałeś robotę, Alex. Ludzie z HRT są pod wrażeniem. Ja też.

Usiadłem i nalałem sobie kawy. Wiedziałem, że Burns nie lubi ceregieli. Obowiązywała zasada: obsłuż się sam.

– Reklamuje mnie pan, bo… wiąże pan ze mną jakieś wielkie plany? – spytałem.

Burns roześmiał się po swojemu, jak spiskowiec do spiskowca.

– Zgadłeś, Alex. Chcę, żebyś przejął mój fotel. Teraz ja z kolei się roześmiałem.

– Nie, dzięki. – Pociągnąłem kawy, która była równie dobra jak kawa Nany, brunatna, gorzkawa, ale znakomita. No cóż, może w połowie tak dobra jak najlepsza waszyngtońska. – Byłby pan łaskaw uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć mi, jakie ma najbliższe plany względem mnie?

Burns znów się roześmiał. Faktycznie był w dobrym humorze.

– Chcę tylko, żeby Biuro działało szybko i skutecznie, to wszystko. Tak jak oddział nowojorski, kiedy nim kierowałem. Powiem ci, w kogo nie wierzę: w biurokratów i narwańców. Biuro ma ich za dużo. Zwłaszcza tych pierwszych. Chcę mieć miejskich wyjadaczy na ulicach, Alex. A może tylko po prostu wyjadaczy. Wczoraj podjąłeś ryzyko, choć pewnie nie widziałeś tego w ten sposób. Ty nie traktujesz sprawy pod kątem rozgrywek wewnętrznych, chcesz jedynie wykonać dobrze zadanie.

– A co, gdyby mój sposób nie wypalił? – spytałem, stawiając filiżankę na podstawce z emblematem Biura.

– No cóż, do diabła, wtedy nie siedziałbyś tutaj i nie uśmiechalibyśmy się do siebie od ucha do ucha. Ale bądźmy poważni. Chcę cię uczulić na jedną sprawę. Może pomyślisz, że to oczywiste, ale jest o wiele trudniejsze, niż ci się wydaje. W Biurze nie zawsze odróżnisz porządnego faceta od świni. Wielu połamało sobie na tym zęby. Sam próbowałem i wiem, że łatwo o pomyłkę.

Wiedziałem, do czego pije, pewnie do tego, że jedną z moich słabości była wiara w dobro natury ludzkiej. Zdawałem sobie sprawę, że czasem to rzeczywiście słabość, ale nie chciałem, a może nie mogłem tego zmienić.

– Czy pan jest porządnym facetem? – spytałem.

– Oczywiście – odparł z serdecznym uśmiechem, wartym głównej roli w serialu o Białym Domu. – Możesz mi ufać, Alex. Zawsze. Do końca. Tak jak kilka lat temu ufałeś Kyle’owi Craigowi.

Jezu, facet miewał odzywki. Aż ciarki szły po plecach. A może tylko napomniał mnie, bym trzymał się zasady: „Nie ufaj nikomu. Wal przebojem po swoje”.

Rozdział 12

Kilka minut po jedenastej byłem w drodze do Quantico. Nawet po „egzaminie końcowym” w Baltimore musiałem odbębnić zajęcia z opanowywania stresu i realizowania zadań. Znałem już statystyki działań operacyjnych. „Agenci FBI pięć razy częściej giną z własnej ręki niż podczas pełnienia obowiązków służbowych”.

Podczas drogi chodził mi po głowie wiersz Billy’ego Collinsa: „Kolejny powód, który sprawia, że nie trzymam broni w domu”. Niezła myśl, dobry wiersz, fatalny omen.

Zadzwoniła komórka i usłyszałem głos Tony’ego Woodsa. Zmiana planów. Woods rozkazał mi w imieniu dyrektora jechać prosto na lotnisko imienia Ronalda Reagana. Czekał tam na mnie samolot.

Jezu! Już przydzielono mi kolejną sprawę; znów miałem opuścić zajęcia. Sprawy toczyły się szybciej, niż mogłem się spodziewać, i nie byłem pewien, czy to dobrze, czy źle.

– Czy starszy agent Nooney wie, że jestem jednoosobową latającą brygadą dyrektora? – spytałem Woodsa. Myślałem przy tym: „Powiedz mi, że wie. Mam dość kłopotów w Quantico”.

– Na pewno dowie się, gdzie lecisz – obiecał Woods. – Moja w tym głowa. Leć do Atlanty i cały czas informuj o tym, co tam znajdziesz. Instrukcje dostaniesz w samolocie. Chodzi o porwanie. – Tyle tylko mi powiedział.

Biuro przeważnie korzysta z lotniska imienia Ronalda Reagana. Czekała na mnie brązowa nieoznaczona cessna citation ultra. Okazało się, że jestem jedynym pasażerem ośmioosobowej maszyny.

– Pewnie szycha z ciebie – powiedział pilot, zanim wystartowaliśmy.

– Nie jestem żadną szychą. Wierz mi, jestem nikim.

Pilot tylko się roześmiał.

– No to zapnij pasy, Panie Nikt.

Nie ulegało wątpliwości, że na rozkaz dyrektora rozścielano mi czerwony dywanik pod nogami. Traktowano mnie jak starszego agenta. A może jak człowieka dyrektora do zadań specjalnych?

Drugi agent wskoczył do samolotu tuż przed startem. Usiadł po drugiej stronie przejścia i przedstawił się:

– Wyatt Walsh z Waszyngtonu.

Czy też należał do latającej brygady dyrektora? Może miał być moim partnerem?

– Co się tam stało w Atlancie? – spytałem. – Coś na tyle ważnego lub nieważnego, że bez nas się nie obejdzie?

– Nikt ci nic nie powiedział? – Wydawał się zaskoczony moją niewiedzą.

– Niecałe pół godziny temu dostałem telefon z biura dyrektora. Kazano mi tu przyjechać. Powiedziano, że instrukcje dostanę w samolocie.

Walsh cisnął mi na kolana dwa grube skoroszyty notatek.

– W Buckhead w Atlancie dokonano porwania. Kobieta, wiek ponad trzydzieści lat. Biała, zamożna. Jest żoną sędziego, więc sprawa wchodzi w zakres kompetencji policji federalnej. Co ważniejsze, to nie pierwszy taki przypadek.

Rozdział 13

Nagle wszystko zaczęło toczyć się w trzy razy szybszym tempie niż dotychczas. Po wylądowaniu przewieziono mnie do centrum handlowego Phipps Plaza w Buckhead.

Kiedy wjeżdżaliśmy na parking przy Peachtree, rzuciło mi się w oczy, że musiało się tu wydarzyć coś bardzo niedobrego. Mijaliśmy wielkie, znane marki, magnes przyciągający klientów: Saks z Fifth Avenue, Lord amp; Taylor. Zionęły pustką. Agent Walsh powiedział mi, że ofiara, pani Elizabeth Connolly, została porwana w podziemnym garażu przy innym wielkim sklepie, Parisian.

Odgrodzono cały parking, ale najwięcej funkcjonariuszy mrowiło się na poziomie trzecim, na którym dokonano przestępstwa. Każdy poziom ozdobiono purpurowo – złotymi zakrętasami, które teraz znikły pod szeroką policyjną taśmą, ogradzającą miejsce przestępstwa. Na miejscu pracowało ruchome laboratorium kryminalistyczne. Niebywała liczba funkcjonariuszy świadczyła, że lokalne służby podchodzą do sprawy wyjątkowo poważnie. W głowie kołatały mi słowa Walsha: „To nie pierwszy taki przypadek”.

Trochę byłem zaskoczony, ale czułem się swobodniej, rozmawiając z miejscowymi policjantami niż z agentami operacyjnymi Biura. Podszedłem do dwojga tajniaków z Atlanty, Pedieeo i Ciaccio.

– Postaram się nie wchodzić wam w drogę – obiecałem i dodałem: – Dawniej pracowałem w stołecznym.

– A, kolega z wyprzedaży, co? – zażartowała Ciaccio i parsknęła śmiechem. Żart nie był pozbawiony uszczypliwości. W oczach kobiety przebłyskiwał lodowaty chłód.

Pedi wyglądał na dziesięć lat starszego od niej. Oboje byli przystojni.

– Czemu FBI zajmuje się tą sprawą? – zapytał. Opowiedziałem im tyle, ile moim zdaniem powinienem.

– Były inne porwania, a przynajmniej zaginięcia, przypominające ten przypadek. Chodzi o zamożne białe kobiety. Sprawdzamy możliwe związki. I oczywiście to żona sędziego.

– Czy mówimy o poprzednich zaginięciach w okolicy ośrodka kultury „Atlanta?” – spytał Pedi. Pokręciłem głową.

– O ile się orientuję, nie. Inne zaginięcia były w Teksasie, Massachusetts, Arkansas i na Florydzie.

– W grę wchodził okup? – kontynuował Pedi.

– W jednym przypadku, w Teksasie. W innych nie żądano pieniędzy. Jak do tej pory nie znaleziono żadnej kobiety.

– Tylko białe? – spytała wywiadowca Ciaccio. Wcześniej coś notowała.

– Tak, tylko białe kobiety. I wszystkie bardzo zamożne. Ale nie żądano okupu. I nic z tego, co wam mówię, nie może przedostać się do prasy. – Rozejrzałem się po garażu. – Co mamy do tej pory? Pomóżcie mi trochę.

Ciaccio spojrzała na Pediego.

– Joshua?

Pedi wzruszył ramionami.

– W porządku, Irenę.

– Coś faktycznie mamy – przyznała Ciaccio. – Podczas porwania w jednym z parkujących samochodów była para nastolatków. Nie widzieli początku zdarzenia.

– Zajmowali się czymś innym – wtrącił Joshua Pedi.

– Ale się podnieśli, kiedy usłyszeli krzyk. Zobaczyli Elizabeth Connolly. I dwójkę porywaczy, mężczyznę i kobietę. Tamci nie zauważyli młodych kochanków, bo młodzi byli na tylnej kanapie vana.

– I leżeli? – spytałem. – Zajęci czymś innym?

– To też. Ale kiedy usiedliby nabrać tchu, zobaczyli mężczyznę i kobietę. Napastnicy wyglądali na jakieś trzydzieści lat, byli dobrze ubrani. Obezwładnili już panią Connolly. Załatwili sprawę błyskawicznie. Wrzucili ofiarę do bagażnika jej kombi i odjechali.

– Czemu ci młodzi ludzie nie wysiedli z vana, żeby jej pomóc?

Ciaccio pokręciła głową.

– Mówiłam już. Wydarzenia toczyły się bardzo szybko i ogarnął ich strach. Porwanie wydało się im „nierealne”. Poza tym pewnie się bali. Baraszkowali w samochodzie, zamiast być w szkole. To uczniowie gimnazjum w Buckhead. Wagarowali.

Porwana przez zespół, pomyślałem. To był istotny przełom w śledztwie. W zapiskach, z którymi zapoznałem się po drodze, nie było mowy o tym, by innych porwań dokonał zespół. Więc to mężczyzna i kobieta?, powtórzyłem w myślach. Interesujące. Dziwne i nieoczekiwane.

– Mógłbyś nam odpowiedzieć na jedno pytanie? – zagadnął wywiadowca Pedi.

– Jeśli będę mógł. Wal śmiało.

Zerknął na swoją partnerkę. Miałem przeczucie, że Joshua i Irenę spędzili trochę czasu na tylnej kanapie samochodu gdzieś po drodze. Zdradzały to spojrzenia, które wymieniali między sobą.

– Słyszeliśmy, że to może mieć związek ze sprawą Sandry Friedlander. Zgadza się? To waszyngtońska sprawa sprzed dwóch lat, jak do tej pory nierozwiązana.

Popatrzyłem na niego i pokręciłem głową.

– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedziałem. – Pierwszy raz słyszę o Sandrze Friedlander.

Ale to nie była prawda. Imię i nazwisko tej kobiety widniały w tajnych raportach FBI, z którymi zapoznawałem się, lecąc z Waszyngtonu. Była tam mowa o Sandrze Friedlander… i siedmiu innych ofiarach.

Rozdział 14

W głowie wirowały mi myśli. Niedobre myśli. Z materiałów sprawy, które pośpiesznie przejrzałem., dowiedziałem się, że lista kobiet zaginionych w Stanach Zjednoczonych obejmuje dwieście dwadzieścia nazwisk i że zniknięcie przynajmniej siedmiu Biuro przypisuje „szajkom porywaczy białych kobiet”. W grę wchodził ponury motyw. W pewnych kręgach było bardzo duże zapotrzebowanie na białe dwudziesto -, trzydziestoletnie kobiety. Na Bliskim Wschodzie lub w Japonii „towar” tego typu osiągał zawrotne ceny.

Kilka lat temu Atlanta była miejscem skandalicznych praktyk obejmujących niewolnictwo seksualne. Szmuglowano przez granice Azjatki i Meksykanki, po czym zmuszano je do prostytucji w Georgii i obu Karolinach. Sprawa mogła łączyć się z wydarzeniami w meksykańskiej miejscowości Juanita, na terenie której w ciągu ostatnich kilku lat zaginęły setki kobiet.

Wszystkie te okropne fakty i przypuszczenia przelatywały mi przez głowę, kiedy podjeżdżałem pod dom sędziego Brendana Connolly’ego w Tuxedo Park, nieopodal rezydencji gubernatora. Była to bogata willa, replika plantatorskiej rezydencji, którymi Georgia pyszniła się w latach czterdziestych XIX wieku. Posesja miała około dwóch akrów. Na kolistym podjeździe stał porsche boxter. Wszystko to tworzyło idealny obrazek.

Drzwi otworzyła młoda dziewczyna, która nie przebrała się jeszcze po powrocie ze szkoły. Naszywka na jej bluzie wskazywała, że chodzi do prestiżowego college’u, Pace Academy. Powiedziała, że nazywa się Brigid Connolly. Nosiła aparat korekcyjny na zębach. Figurowała w materiałach Biura na temat rodziny Connollych. Hol domu był elegancki, z ozdobnym świecznikiem i wypolerowaną posadzką z jesionowych desek.

Dostrzegłem dwie młodsze dziewczynki, a raczej tylko ich głowy, zerkające ciekawie zza załomu głównego korytarza, tuż przy dwóch angielskich pastelach. Wszystkie trzy panny Connolly były śliczne. Brigid miała dwanaście lat, Meredith jedenaście, a Gwynne sześć. Z robionych na kolanie notatek pamiętałem, że młodsza chodziła do prywatnej szkoły założonej jeszcze na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku przez Evę Edwards Lovett.

– Jestem Alex Cross z FBI – powiedziałem. Brigid wydawała się niezwykle dojrzała: mimo tragedii, która dotknęła jej rodzinę, zachowała godność i spokój. – Twój ojciec chyba mnie oczekuje.

– Ojciec zaraz zejdzie, proszę pana – odparła. Odwróciła się i zbeształa młodsze siostry: – Słyszałyście, co mówił tato! Zachowujcie się, jak trzeba. Obie?…

– Ja nie gryzę – zapewniłem dziewczęta, które wciąż zerkały na mnie. Meredith zrobiła się czerwona jak burak.

– Och, przepraszamy. To nie chodzi o pana.

– Rozumiem – powiedziałem. W końcu się uśmiechnęły i okazało się, że Meredith też nosi aparat korekcyjny. To były urocze, słodkie dziewczynki.

Z góry rozległ się głos:

– Agent Cross?

Agent?, pomyślałem. Nie przywykłem jeszcze do tego, że tak się do mnie zwracano.

Podniosłem wzrok. Sędzia Brendan Connolly schodził na parter. Miał na sobie niebieską koszulę w paski, granatowe luźne spodnie i czarne mokasyny. Był zadbany i w dobrej formie, ale równocześnie wyglądał tak, jakby nie spał od co najmniej paru dni. Z materiałów FBI wiedziałem, że ma czterdzieści cztery lata, jest po politechnice stanowej w Georgii i Szkole Prawa imienia Vanderbilta.

– Więc jak to jest? – spytał i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Gryzie pan czy nie? Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Gryzę tylko tych, którzy na to zasługują – odparłem. – Jestem Alex Cross.

Brendan Connolly wskazał mi skinieniem głowy dużą, wyłożoną do sufitu książkami bibliotekę, pełniącą zarazem rolę gabinetu. Znalazło się w niej również miejsce na niewielki fortepian. Zauważyłem nuty z piosenkami Billy’ego Joela. W kącie stała kozetka z rozrzuconą pościelą.

– Kiedy agent Cross i ja załatwimy sprawy, pomyślimy o obiedzie – zapowiedział dziewczynkom ojciec. – Postaram się nie struć dzisiaj nikogo, ale będę potrzebował waszej pomocy, młode damy.

– Tak, tatusiu – odpowiedziały chórkiem. Widać było, że uwielbiają ojca. Zasunął dębowe drzwi i znaleźliśmy się sami.

– To takie trudne. Takie ciężkie. – Westchnął. – Chodzi mi o to, że przy nich muszę robić dobrą minę do złej gry. Są najlepszymi córkami na świecie. – Objął gestem wyłożony książkami pokój. – To ulubione miejsce Lizzie. Doskonale gra na fortepianie. Dziewczęta też. Oboje jesteśmy molami książkowymi, ale ona wprost przepada za tą biblioteką.

Usiadł w klubowym fotelu obitym wiśniową skórą.

– Doceniam to, że przyleciał pan do Atlanty. Słyszałem, że jest pan świetny w trudnych sprawach. Jak mogę panu pomóc? – zapytał.

Siadłem naprzeciwko niego, na kanapie od kompletu. Na ścianie nad Connollym wisiały fotografie Partenonu, Chartres, piramid i dyplom honorowy Chastain Horse Park, ośrodka jeździeckiego prowadzącego terapię dzieci z porażeniem mózgowym.

– Wielu ludzi pracuje nad znalezieniem pani Connolly. Sprawdza się różne poszlaki. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły dotyczące pańskiej rodziny. To sprawa miejscowych wywiadowców.

– Dziękuję panu – powiedział sędzia. – Odpowiadanie na te wszystkie pytania działa na mnie potwornie przygnębiająco. W kółko to samo. Nie wyobraża pan sobie.

Skinąłem głową.

– Czy jest panu wiadomo o kimś z sąsiedztwa, mężczyźnie albo nawet kobiecie, kto w nieodpowiedni sposób interesowałby się pańską żoną? Kto byłby w niej mocno zadurzony, może miał obsesję na jej punkcie? Te sprawy mnie interesują. Poza tym, czy działo się coś, co pańskim zdaniem odbiegałoby od normy? Czy ktoś obserwował pańską żonę? Czy ostatnio nie kręciło się tu więcej ludzi niż zwykle? Dostawcy? Poczta kurierska, inne usługi? Sąsiedzi, których można by o coś podejrzewać? Koledzy z pracy? Nawet znajomi, którzy mogliby miewać fantazje erotyczne na temat pani Connolly?

Brendan Connolly kiwnął głową.

– Rozumiem, do czego pan zmierza.

Spojrzałem mu w oczy.

– Czy pan i pańska żona kłóciliście się ostatnio? – spytałem. – Jeśli tak, muszę o tym wiedzieć. Potem możemy iść dalej.

Kąciki oczu Brendana Connolly’ego nagle zwilgotniały.

– Poznałem Lizzie w Waszyngtonie, kiedy pracowała dla „Post”, a ja byłem młodszym wspólnikiem w tamtejszej kancelarii prawnej, Tatę Schilling. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Prawie nigdy się nie kłóciliśmy, rzadko podnosiliśmy na siebie głos. I tak pozostało. Agencie Cross, kocham moją żonę. I córki. Proszę, niech pan pomoże nam sprowadzić ją do domu. Musi pan znaleźć Lizzie.

Rozdział 15

Nowoczesny ojciec chrzestny. Czterdziestosiedmioletni Rosjanin mieszkający w Ameryce i znany jako Wilk. Plotka mówiła, że nie boi się niczego i macza palce we wszystkich rodzajach przestępczej działalności, od handlu bronią przez wymuszenia po handel narkotykami. Zajmował się również działalnością zgodną z prawem, miał udziały w bankach i funduszach inwestycyjnych wysokiego ryzyka. Nikt chyba nie wiedział, kim jest naprawdę, nie znano jego amerykańskiego nazwiska ani miejsca zamieszkania. Spryciarz. Niewidzialny człowiek. Poza zasięgiem FBI i każdego, kto chciałby go namierzyć.

Nie miał jeszcze trzydziestki, kiedy odszedł z KGB i stał się jednym z najbardziej bezwzględnych przywódców zorganizowanej przestępczości w Rosji, czerwonej mafii. Jego imiennik, wilk syberyjski, był zręcznym myśliwym, był też jednak bezlitośnie ściganą zwierzyną. Był szybki i potrafił pokonać znacznie większe zwierzęta, ale jego mięso i futro były w cenie. Wilka w ludzkiej skórze również ścigano, tyle że policja nie wiedziała, kogo ma ścigać.

Niewidzialny. Tak jak sobie zaplanował. Ukrywał się w szczególny sposób. Tego pogodnego wieczoru człowiek zwany Wilkiem wydawał huczne przyjęcie w swoim domu o powierzchni dwudziestu tysięcy stóp kwadratowych, w Fort Lauderdale na Florydzie.

Pretekstem było pierwsze wydanie nowego czasopisma dla mężczyzn, „Instynkt”, mającego konkurować z takimi tytułami jak „Maxi” i „Stun”.

W Lauderdale Wilk był znany jako Ari Manning, bogaty człowiek interesu pochodzący z TelAwiwu. Miał inne nazwiska w innych miastach. Wiele nazwisk w wielu miastach.

Właśnie przechodził przez swój gabinet, w którym dwudziestka gości śledziła na kilku telewizorach mecz futbolowy, w tym na plazmowym sześćdziesięciojednocalowym runco. Kilku fanatycznych kibiców pochylało się nad komputerem z bazą danych. Na pobliskim stoliku umieszczono w bloku lodu butelkę stolicznej. Wódka w lodzie była jedynym rosyjskim akcentem dopuszczanym przez Wilka.

Przy wzroście sześć stóp i dwa cale Wilk ważył dwieście czterdzieści funtów, co nie przeszkadzało mu poruszać się z gracją wielkiego, potężnego zwierzęcia. Krążył między gośćmi, zawsze uśmiechnięty i sypiący dowcipami, wiedząc, że nikt z obecnych nie rozumie, dlaczego się uśmiecha; nikt z tak zwanych przyjaciół, wspólników w interesach czy znajomych nie miał pojęcia, kim jest.

Znali go jako Ariego, nie jako Paszę Sorokina, a już w żadnym wypadku nie jako Wilka. Nic nie wiedzieli o skrzyniach diamentów kupionych nielegalnie w Sierra Leone, tonach heroiny z Azji, broni, a nawet odrzutowcach sprzedawanych Kolumbijczykom czy białych kobietach zakupionych przez Saudyjczyków i Japończyków. W południowej Florydzie mówiono o nim, że chodzi własnymi ścieżkami, zarówno w życiu prywatnym, jak i w interesach. Tego wieczoru przyjmował ponad stu pięćdziesięciu gości, ale jedzenia i alkoholi było dla dwa razy większej liczby. Ściągnął szefa kuchni z nowojorskiego Le Cirque 2000 i specjalistę od sushi z San Francisco. Kelnerki były w strojach cheerleaderek, ale topless. Celowy wulgarny żart, gwarantowany policzek, wymierzony wszystkim, hołdującym poprawności obyczajowej. Deser niespodziankę – jego słodkie niespodzianki były sławne – sprowadził z Wiednia. Torty czekoladowe od samego Sachera. Tak, tak, Ariego można było tylko uwielbiać. Albo nienawidzić.

Uściskał rubasznie dawnego zawodnika Miami Dolphins i porozmawiał z prawnikiem, który zarobił dziesiątki milionów dolarów na odszkodowaniach dla ofiar nałogu tytoniowego w tak zwanej tytoniowej ugodzie florydzkiej. Wymienili dowcipy na temat gubernatora Jeba Busha. Następnie Wilk ruszył dalej w tłum. Mrowie lizodupów, karierowiczów i oportunistów przybyło do jego domu, żeby pokazać się wśród dobrze i źle widzianych. Nadęci, zepsuci egoiści, a najgorsze, że nudni jak flaki z olejem.

Przeszedł brzegiem zadaszonego basenu do drugiego, na otwartym powietrzu, dwa razy większego niż pierwszy. Porozmawiał z gośćmi i dał szczodry datek na fundację charytatywną prywatnej szkoły. Żona jednego z gości przystawiała się do niego. Normalna sprawa. Odbył poważną rozmowę z właścicielem najważniejszego hotelu w stanie, dealerem mercedesa, szefem wielkiego konglomeratu, kolesiem od wypadów myśliwskich.

Nie cierpiał tych wszystkich błaznów, szczególnie starszych, którzy wypadli już z obiegu. Żaden z nich nie podjął w życiu prawdziwego ryzyka. Niemniej jednak zarobili miliony, a nawet miliardy, i uważali się za nie byle jakich spryciarzy.

I nagle znowu pomyślał o Elizabeth Connolly, pierwszy raz, od jakiejś godziny. Jego słodka, seksowna Lizzie wyglądała jak Claudia Schiffer i z przyjemnością wspominał dni, kiedy wizęrunek niemieckiej modelki widniał na setkach billboardów w całej Moskwie. Pożądał Claudii – wszyscy mężczyźni w Rosji jej pożądali – i teraz miał na własność jej podobiznę.

Dlaczego? Bo było go na to stać! Całe życie, na każdym kroku, kierował się tą zasadą.

I właśnie dlatego trzymał Lizzie tuż przed nosem całej tej zgrai w swoim wielkim domu w Fort Lauderdale.

Rozdział 16

Lizzie Connolly nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się z nią działo. To było zbyt niewiarygodne. Wprost nierealne! A jednak prawdziwe. Została porwana!

Dom, w którym ją przetrzymywano, był pełen ludzi. Pełen! Zewsząd rozlegały się odgłosy wielkiego przyjęcia. Zrobił tu przyjęcie? Jak śmiał…?!

Czy ten chory na umyśle porywacz był do tego stopnia pewny siebie? Tak arogancki? Tak bezczelny? Czy to możliwe? Oczywiście, że możliwe. Przechwalał się, że jest gangsterem, królem gangsterów, może największym w historii. Miał odrażające tatuaże: na grzbiecie prawej ręki, na ramionach, na plecach, wokół prawego kciuka i na narządach płciowych, na mosznie i penisie.

Lizzie nie wątpiła, że słyszy odgłosy przyjęcia. Rozróżniała nawet głosy. Plotkowano o zbliżającym się wyjeździe do Aspen, o romansie niańki z tutejszą panią domu, o utonięciu dziecka w basenie, równolatki jej sześcioletniej Gwynnie. Słyszała opowieści z boiska futbolowego i świńskie męskie dowcipy, a także dowcip o kocie syjamskim i dwóch ministrantach, który już krążył w mieście.

Kim, do diabła, byli ci ludzie? Gdzie ją trzymano? Gdzie ja jestem, do cholery? – zastanawiała się.

Walczyła ze wszystkich sił, by nie utracić zdrowego rozsądku, ale to było prawie niemożliwe. Ten cały tłum. Te idiotyczne pogaduszki.

Byli niewyobrażalnie blisko, blisko miejsca, w którym leżała skrępowana i zakneblowana, więziona przez szaleńca, zapewne mordercę.

W końcu łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Nie mogła znieść tych głosów, śmiechów, bliskości tych ludzi. Wszystko to zaledwie kilka kroków od niej!

Jestem tu! Obok! Do cholery, pomóżcie mi. Pomocy! Jestem obok!

Leżała w ciemności. Ślepa.

Bawiący się po drugiej stronie grubych drewnianych drzwi ludzie to był inny świat. Ona leżała zamknięta w klitce obok garderoby; przebywała w niej już wiele dni. Cała jej swoboda kończyła się na wyjściu do toalety.

Była mocno skrępowana liną.

Zakneblowana taśmą.

Żeby nie zawołała pomocy. Nie mogła krzyczeć, tylko w myślach.

Proszę, pomóżcie mi.

Proszę, ratunku! Jestem tu! Obok! Nie chcę umierać.

Bo ten szaleniec powiedział, że jednego może być pewna tego, że ją zabije.

Rozdział 17

Ale nikt nie mógł usłyszeć Lizzie Connolly. Przyjęcie trwało, coraz liczniejsze, głośniejsze, wulgarniejsze i bardziej ekstrawaganckie. Nocą limuzyny odbyły jedenaście kursów, dowożąc zamożnych gości do tego wielkiego domu na wybrzeżu Fort Lauderdale. Potem odjechały. Nie czekały na pasażerów. Nikt tego nie zauważył, a przynajmniej nie pokazał po sobie, że zauważył.

I nikt nie zwrócił uwagi na to, że dowiezieni limuzynami goście odjechali zupełnie innymi samochodami. Bardzo drogimi samochodami, najlepszymi na świecie. Wszystkie od pierwszego do ostatniego były kradzione.

Zawodowy futbolista odjechał ciemnokasztanowym kabrioletem, rolls – royce’em corniche, wartym trzysta sześćdziesiąt trzy tysiące dolarów, wykonanym w całości na zamówienie, od lakieru karoserii, drewnianych elementów wnętrza i skóry foteli po tapicerkę. Nawet krzyżujące się „R” umiejscowiono na desce rozdzielczej zgodnie z kaprysem zamawiającego.

Biały gwiazdor rapu odjechał niebieściutkim astonem martinem vanquishem wartym dwieście dwadzieścia osiem tysięcy dolarów, przyspieszającym od zera do stu mil w niecałe dziesięć sekund.

Najdroższym samochodem był produkowany w Ameryce saleen S7 o podnoszonych do góry drzwiach, wyglądzie rekina i pięćset pięćdziesięciu koniach mechanicznych mocy.

W sumie dostarczono kupującym jedenaście bardzo drogich i bardzo nieuczciwie pozyskanych pojazdów.

Srebrna zonda pagani za trzysta siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Silnik wyprodukowanego we Włoszech sportowego samochodu szczekał, wył, ryczał.

Srebrno – pomarańczowy spyker C8 12, z podwójną turbosprężarką i sześćset dwadzieścia koni mechanicznych mocy.

Brązowy kabriolet bentley azure mulliner – za jedyne trzysta siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów.

Ferrari 575 maranello – dwieście piętnaście tysięcy dolarów.!

Porsche GT2.

Dwa bladozłote lamborghini murcielagos, dwieście siedemdziesiąt tysięcy dolarów sztuka, nazwane jak wszystkie lamborghini imieniem sławnego byka.

Hummer Hl, nie tak kosztowny jak pozostałe, ale żaden inny samochód nie śmiał wpakować mu się przed maskę.

W sumie wartość ukradzionych samochodów przekraczała trzy miliony, cena sprzedaży nie sięgała dwóch.

Było czym zapłacić za torty od Sachera. I jeszcze troszkę zostało.

Poza tym Wilk uwielbiał szybkie, piękne samochody… uwielbiał wszystko, co szybkie i piękne.

Rozdział 18

Następnego dnia wróciłem samolotem do Waszyngtonu. Do domu dotarłem o szóstej wieczorem, zakończywszy pracę na ten dzień. W takich chwilach wydawało mi się, że moje życie prawie wróciło do normy. Może dobrze zrobiłem, wstępując do FBI, może… Kiedy wysiadałem z wiekowego czarnego porsche, zobaczyłem na frontowej werandzie Jannie. Ćwiczyła na skrzypcach. Chciała być drugą Midori. Jej gra robiła wrażenie – przynajmniej na mnie. Kiedy Jannie na czymś zależało, nie odpuszczała.

– Co to za piękna dama trzyma tak idealnie tego juzka* [Jan Juzek – czeski lutnik, wytwarzający w Pradze od 1911 r. skrzypce i inne instrumenty]? – zawołałem, idąc przez trawnik.

Jannie spojrzała w moim kierunku. Nic nie odpowiedziała. Uśmiechała się z wyższością, jakby tylko ona znała ten sekret. Zgodnie z zaleceniami Suzukiego Nana i ja uczestniczyliśmy w jej zajęciach. Zmodyfikowaliśmy nieco harmonogram, aby robić wszystko razem z dziećmi. Obecność rodziców oraz opiekunów przynosiła korzyści w nauce. Suzuki kładł wielki nacisk na unikanie współzawodnictwa i jego negatywnych skutków. Rodzice powinni słuchać taśm i towarzyszyć dziecku w zajęciach. Ja brałem udział w wielu z nich. Nana uczestniczyła w pozostałych. Przyjęliśmy na siebie rolę „domowego nauczyciela”.

– Jakie to piękne. Co za cudowna melodia powitalna – stwierdziłem. Uśmiech Jannie był wart wszystkiego, przez co musiałem przejść w pracy tego dnia.

– Poskromienie dzikiej bestii – powiedziała, gdy skończyła. Włożyła skrzypce pod pachę, opuściła smyczek i ukłoniła się. A potem wróciła do gry.

Usiadłem na stopniach werandy i słuchałem. Byliśmy tylko my, zachodzące słońce i muzyka. Bestia poskromiona – pomyślałem.

Po zakończeniu ćwiczeń zjedliśmy lekką kolację i pojechaliśmy do Kennedy Center na darmowy program w Grand Foyer. Wieczór nosił tytuł: „Liszt i wirtuozeria”. Ale nie myślcie, że to koniec. Zgodnie z planem podjęliśmy atak na nową ścianę w Capital Y. A potem wraz z Damonem szaleliśmy przy grach wideo: Wieczny Mrok, Requiem dla Zdrowego Rozsądku i Sztuka Wojenna III: Królestwo Chaosu.

Miałem nadzieję, że tak już będzie zawsze. Nawet gdybym był skazany na gry wideo. Znalazłem się na właściwym kursie i podobało mi się to. Nanie i dzieciom również.

Około wpół do jedenastej zadzwoniłem do Jamilli, by zakończyć dzień jak należy. Na odmianę była w domu o przyzwoitej porze.

– Hej – powiedziała, usłyszawszy mój głos.

– I tobie hej. Możesz rozmawiać? Czy dzwonię nie w porę?

– Może uda mi się wygospodarować dla ciebie chwilkę albo dwie. Mam nadzieję, że dzwonisz z domu? No jak? – Wróciłem o szóstej. Potem pojechaliśmy rodzinnie do Kennedy Center. Wieczór się udał.

– Zazdroszczę.

Porozmawialiśmy o jej planach, potem o moim wielkim wieczorze z dziećmi i wreszcie o wydarzeniach w moim życiu prywatnym i zawodowym. Ale nie zapominałem tego, co Jamilla powiedziała na początku rozmowy. Że ma dla mnie chwilę, może dwie. Nie spytałem, dokąd się wybiera. Gdyby chciała mi powiedzieć, zrobiłaby to.

– Tęsknię za tobą, kiedy jesteś w San Francisco – westchnąłem, ale nie drążyłem tematu. Miałem nadzieję, że nie zabrzmiało to obojętnie. Bo moje uczucia wobec Jam to przeciwieństwo obojętności. Nie było chwili, żebym o niej nie myślał.

– Muszę biec, Alex. Pa – powiedziała.

– Pa.

Musiała gdzieś biec. A ja właśnie próbowałem przystopować.

Rozdział 19

Następnego przedpołudnia kazano mi wziąć udział w konferencji dotyczącej porwania pani Connolly. Przyjęto, że sprawa łączy się z innymi porwaniami z ostatniego roku. Została uznana za priorytetową i nadano jej kryptonim „Biała Dziewczyna”.

Do Atlanty wysłano już Zespół Przyspieszonego Otwarcia. Zażądano zdjęć satelitarnych Phipps Plaza, licząc na to, że uda się zidentyfikować pojazd, którym nieznani sprawcy dotarli na miejsce, zanim odjechali kombi ofiary.

W pozbawionej okien sali spraw priorytetowych w Biurze siedziało około dwudziestu agentów. Po przybyciu na miejsce dowiedziałem się, że oddziałem – matką tej sprawy będzie Waszyngton, co oznaczało, że dyrektor Burns interesuje się nią osobiście. Wydział Dochodzeniowy Spraw Kryminalnych już przygotował raport dla niego. O uznaniu sprawy za priorytetową przesądził fakt, że znikła żona sędziego federalnego.

Obok mnie usiadł Ned Mahoney z HRT. Był nawet nie tyle wylewny, co wręcz przyjacielski. Puścił do mnie oko i powiedział:

– Witam, gwiazdo.

Z drugiej strony klapnęła drobna brunetka w czarnym kombinezonie. Powiedziała, że nazywa się Monnie Donnelley, jest analitykiem przestępstw przeciwko życiu i że skierowano ją do sprawy. Mówiła jak karabin maszynowy i miała nieprawdopodobną energię.

– Wygląda na to, że będziemy razem pracować – powiedziała, ściskając mi rękę. – Słyszałam o tobie wiele dobrego. Znam twoje resume. Też robiłam studium doktoranckie u Hopkinsa. Co ty na to?

– Monnie to nasza najlepsza z najlepszych – wtrącił Mahoney. – Najskromniej mówiąc.

– Masz sto procent racji – zgodziła się z nim. – Rozkolportuj to dalej, proszę. Mam dość statusu tajnej broni.

Zauważyłem, że mój opiekun, Gordon Nooney, nie znalazł się w grupie pięćdziesięciu agentów, którzy tymczasem zgromadzili się w sali. Rozpoczęła się konferencja poświęcona Białej Dziewczynie.

Przed nami pojawił się starszy agent Walter Zelras i zaczął prezentować slajdy. Wyrażał się w sposób profesjonalny, ale bardzo suchy. Czułem się prawie tak, jakbym wylądował w IBM albo Chase Manhattan Bank, a nie w FBI. Monnie szepnęła:

– Nie przejmuj się, będzie gorzej. On dopiero się rozkręca.

Zelras miał buczący głos, przypominający mi mojego starego wykładowcę z Hopkinsa. I tamten, i Zelras przykładali do wszystkiego tę samą wagę, nigdy nie okazywali ekscytacji ani przygnębienia prezentowanym materiałem. Zelras skupił się na ewentualnych związkach porwania Connolly z kilkoma innymi porwaniami dokonanymi w poprzednich miesiącach. Teoretycznie temat zapierający dech w piersiach.

– Gerrold Gottlieb – szepnęła znów Monnie Donnelley. Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Gottlieb był tamtą piłą z Hopkinsa.

– W ciągu ostatniego roku liczba zaginięć zamożnych, atrakcyjnych białych kobiet – mówił Zelras – trzykrotnie przekroczyła normę statystyczną. Odnosi się to zarówno do Stanów Zjednoczonych, jak i do Europy Wschodniej. Zaraz puszczę w obieg katalog kobiet wystawionych na sprzedaż około trzech miesięcy temu. Niestety nie udało się znaleźć osoby lub osób, które stworzyły ten katalog. Wydawało się nam, że trafiliśmy na pewien ślad w Miami, ale okazało się, że prowadzi donikąd.

Kiedy katalog dotarł do mnie, zobaczyłem, że jest czarnobiały, zapewne został ściągnięty z Internetu. Przejrzałem go szybko. Prezentował siedemnaście nagich kobiet. Zawierał takie szczegóły jak rozmiar biustu, obwód talii, oryginalny kolor włosów i kolor oczu. Kobiety występowały pod pseudonimami typu:

Cukierek, Czarnulka, Sexy, Madonna i Soczysta. Były wycenione w granicach od trzech i pół do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Żadnych danych. Ani biograficznych, ani osobowych.

– Podejrzewamy, że chodzi o handel białymi niewolnicami. Podjęliśmy w tej sprawie ścisłą współpracę z Interpolem. Białe niewolnice to kobiety kupowane i sprzedawane w jednym celu, do prostytucji. Najczęściej chodzi o Azjatki, Meksykanki, Latynoski i kobiety z krajów Europy Wschodniej. Tylko te ostatnie są naprawdę białe. Zauważcie również, że w dzisiejszych czasach niewolnictwo uległo globalizacji i wiąże się z większą wymianą informacji niż kiedykolwiek w historii. Niektóre państwa azjatyckie udają, że nie widzą handlu kobietami i dziećmi, zwłaszcza gdy ofiary są kierowane do Japonii i Indii.

W ciągu ostatnich kilku lat gwałtownie wzrósł handel białymi kobietami, szczególnie blondynkami. Ceny zaczynają się od kilkuset dolarów i sięgają pięćdziesięciu tysięcy, a możliwe, że wyżej. Jak powiedziałem, znaczący rynek to Japonia. Kolejny to oczywiście Bliski Wschód. Największą grupę kupujących stanowią Saudyjczycy. Wierzcie lub nie, ale popyt na tego rodzaju towar jest nawet w Iraku i Iranie. Jakieś pytania?

Padło trochę pytań, w większości sensownych, świadczących o tym, że zebrano grupę ludzi znających się na rzeczy.

Początkowo milczałem, mając świadomość, że jestem tu nowy, ale w końcu też zabrałem głos:

– Czemu zakładamy, że porwanie Elizabeth Connolly wiąże się z innymi przypadkami? – Objąłem gestem zebranych. – Mam na myśli związek, który tu omawiano. Zelras miał gotową odpowiedź.

– Porywacze działali w zespole. Gangi porywaczy to znana sprawa w handlu niewolnikami, szczególnie w Europie Wschodniej. Są doświadczone i bardzo sprawne, mają kanały przerzutowe. W przypadku takiej osoby jak pani Connolly zwykle cała sprawa zaczyna się od kupca. Porwanie osoby o wysokiej pozycji jest bardzo ryzykowne, ale gwarantuje wielki zysk. Magnesem jest również to, że nie ma niebezpieczeństwa wpadki, grożącego podczas wymiany ofiary za okup. Porwanie Connolly odpowiada naszej charakterystyce.

Ktoś zapytał:

– Czy kupiec może zażądać konkretnej kobiety? Czy jest taka możliwość? Zelras skinął głową.

– Jeśli zapłata jest odpowiednia, to tak, jak najbardziej. Cena może iść w setki tysięcy. Rozpracowujemy ten motyw. Reszta spotkania obracała się wokół porwania pani Connolly i tego, czy uda się ją szybko znaleźć. Przeważały opinie negatywne. Zwłaszcza jeden szczegół był niepokojący: dlaczego dokonano porwania w miejscu publicznym? Wydawało się, że sprawcom może chodzić o okup, ale przecież nie pozostawili listu z żądaniem zapłaty. Czy ktoś zapragnął właśnie Elizabeth Connolly? Jeśli tak, to kto? Dlaczego właśnie jej? I dlaczego centrum handlowe? Były miejsca bardziej sprzyjające porywaczom. Podczas gdy rozmawialiśmy, na ekranie prezentowano zdjęcie pani Connolly i jej trzech córek. Wszystkie cztery wyglądały na bardzo zżyte ze sobą i szczęśliwe. Widząc je i wiedząc, co je spotkało, czułem strach i smutek. Nagle przyłapałem się na tym, że wspominam chwile spędzone wczoraj z Jannie na werandzie.

Ktoś zapytał:

– Czy znaleziono którąś z porwanych?

– Nie – odparł agent Zelras. – Obawiamy się, że nie żyją, że porywacze lub ich zleceniodawcy uznali, iż mogą się ich pozbyć.

Rozdział 20

Kiedy tego dnia wróciłem po lunchu na zajęcia, miałem okazję wysłuchać kolejnej serii koszmarnych dowcipów Horowitza. Uniósł w górę kartki z przygotowanym materiałem.

– Oto zweryfikowana lista ulubionych piosenek Davida Koresha* [Yernon Howell, przywódca sekty religijnej, który wraz z siedemdziesięcioma czterema zwolennikami zginął w 1993 r, podpaliwszy swoją wiejską posiadłość, gdy otoczyła ją policja.]: Rozpal moje życie, Płonę, Wielkie kule ognia. Moja ulubiona to Palę dom. Uwielbiam Talking Heads.

Doktor Horowitz chyba wiedział, że jego dowcipy są marne, ale czarny humor pasuje do funkcjonariuszy policji. Trzeba było mu też przyznać, że umiał zachować kamienną twarz, kiedy nas „zabawiał”. I wiedział, kto nagrał Palę dom.

Mieliśmy zajęcia z następujących przedmiotów: kierowanie połączonych spraw, wymiana informacji między agencjami policyjnymi, dynamiczna osobowość wielokrotnych morderców. Podczas tych ostatnich zajęć dowiedzieliśmy się, że to, iż wielokrotni zabójcy są „dynamiczni”, oznacza, że są coraz lepsi w zabijaniu. Tylko „cechy rytualne” nie ulegają zmianie. Nie zawracałem sobie głowy notatkami.

Następne były zajęcia praktyczne w terenie. Wszyscy włożyliśmy sportowe kurtki z osłonami na gardło, maski na twarz i udaliśmy się do Hogans Alley. Trzy samochody goniły czwarty. Wyły syreny, padały rozkazy z megafonów:

– Stop! Zjechać na pobocze! Wysiadać z rękami w górze.

Amunicja była ćwiczebna, pociski z końcówkami z kolorowym płynem.

Zanim skończyliśmy, zrobiła się piąta. Wziąłem prysznic, przebrałem się i przechodząc z hali treningowej do stołówki, przy której miałem swoją klitkę, natknąłem się na Nooneya. Wezwał mnie skinieniem dłoni. A co, jeśli nie chcę?, pomyślałem.

– Wracasz do stolicy? – spytał.

Kiwnąłem głową i powiedziałem sobie w duchu, że mam panować nad nerwami.

– Za chwilę. Najpierw muszę zapoznać się z pewnymi raportami dotyczącymi porwania w Atlancie.

– Ho, ho. Jestem pod wrażeniem. Reszta twoich kolegów śpi tutaj. Niektórzy z nich uważają, że to pomaga w budowaniu więzi koleżeńskich. Ja też tak uważam. Czyżby twoje przybycie zapowiadało jakieś zmiany?

Pokręciłem głową i spróbowałem rozbroić Nooneya uśmiechem. Bezskutecznie.

– Powiedziano mi, że mogę wracać na noc do domu. Większość pozostałych nie ma takiej możliwości.

Nooney zaczął dobierać mi się do skóry, próbując wzbudzić stare antypatie.

– Słyszałem, że miałeś pewne kłopoty ze swoim szefem w Waszyngtonie – powiedział.

– Każdy miał kłopoty z szefem wywiadowców Pittmanem. Odpowiedział mi nieprzeniknionym spojrzeniem. Wyraźnie miał inne podejście do sprawy.

– Tutaj też prawie każdy ma ze mną kłopoty. Ale to nie znaczy, że moje poglądy na pracę zespołową są mylne. Ja się nie mylę, Cross.

Nie wdałem się w pyskówkę. Nooney znów chciał mi dopiec.

Dlaczego? Chodziłem na te zajęcia, na które mogłem; dodatkowo miałem pracę przy Białej Dziewczynie. Czy mi się podobało, czy nie, dostałem przydział. I nie były to kolejne zajęcia praktyczne. To było na serio. I było ważne.

– Muszę zająć się pracą – powiedziałem w końcu. Potem zostawiłem go samego. Byłem pewien, że właśnie zrobiłem sobie pierwszego wroga w FBI. Na dodatek poważnego. Ale jak już, to już.

Rozdział 21

Zapewne starcie z Gordonem Nooneyem obudziło we mnie poczucie winy, gdyż pracowałem do późna w mojej klitce, obok pomieszczeń specjalistów od analizy zachowań. Niskie sufity, złe jarzeniowe oświetlenie i nagie ściany sprawiły, że poczułem się jak w moim komisariacie. Ale bogactwo materiałów archiwalnych i dokumentacji FBI było godne podziwu. Żadna policja miejska nie miała archiwów porównywalnych z bazą danych Biura.

Przejrzenie jednej czwartej akt dotyczących handlu białymi niewolnicami zajęłoby mi dobrych kilka godzin, a były to tylko sprawy w USA. Jeden przypadek zwrócił moją szczególną uwagę; chodziło o waszyngtońską adwokatkę, Ruth Morgenstern. Ostatni raz widziano ją około wpół do dziesiątej wieczorem dwudziestego sierpnia. Przyjaciółka podrzuciła Ruth pod jej mieszkanie w Foggy Bottom.

Pani Morgenstern liczyła sobie dwadzieścia sześć lat, ważyła sto jedenaście funtów, miała niebieskie oczy i długie do ramion blond włosy. Dwudziestego ósmego sierpnia w okolicach bazy marynarki wojennej Anacostia znaleziono jeden z jej dokumentów identyfikacyjnych. Dwa dni później na ulicy znaleziono jej przepustkę sądową.

Ale samej Ruth Morgenstern nie odnaleziono. W aktach sprawy widniał zapis: „Prawdopodobnie nie żyje”.

Zastanawiałem się, czy to prawda.

A co z panią Elizabeth Connolly?

Około dziesiątej, kiedy już ziewałem na potęgę, trafiłem na raport, który mnie obudził. Przeczytałem go raz, potem drugi.

Dotyczył porwania sprzed jedenastu miesięcy. Ofiarą była niejaka Jilly Lopez z Houston. Przestępstwa dokonano przy hotelu Houstonian. Widziano zespół. Dwóch mężczyzn kręciło się w garażu koło SUV – a ofiary. Pani Lopez była podobno „bardzo pociągająca”.

Parę minut potem rozmawiałem z funkcjonariuszem prowadzącym tamto dochodzenie. Wywiadowca Steve Bowen był zdziwiony moim zainteresowaniem, ale chętny do współpracy. Powiedział, że od porwania wszelki słuch o pani Lopez zaginął. Nie zażądano okupu.

– To była prawdziwa dama. Każdy człowiek, z którym o niej rozmawiałem, mówił, że była naprawdę urocza.

W Atlancie usłyszałem to samo o Elizabeth Connolly.

Już nie cierpiałem tej sprawy, ale nie mogłem przestać o niej myśleć. Biała Dziewczyna. Wszystkie zaginione kobiety były urocze, zgadza się? To była wspólna cecha wszystkich porwań. Więc może na ten wzorzec zwracali uwagę kidnaperzy.

Urocze ofiary. Jak daleko sięgały granice tej potworności?

Rozdział 22

Kiedy wróciłem do domu, była dwudziesta trzecia piętnaście, ale czekała mnie niespodzianka. Przyjemna niespodzianka. Na schodkach siedział John Sampson. Całe sześć stóp dziewięć cali i dwieście pięćdziesiąt funtów Johna Sampsona. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak wysłannik piekieł, ale kiedy się uśmiechnął, miałeś przed sobą Świętego Mikołaja.

– Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Wywiadowca Sampson – przywitałem go, uśmiechając się.

– Jak leci, stary? – spytał John, kiedy szedłem przez trawnik. – Znów harujesz do późna. Ten sam stary Cross. Nigdy się nie zmienisz, człowieku.

– To pierwszy zarwany wieczór, od kiedy jestem w Quantico – odpowiedziałem, trochę się tłumacząc. – Nie zaczynaj.

– Czy ja coś mówię? Nawet nie powiedziałem „pewnie pierwszy z wielu”, chociaż miałem to na języku. Milczę jak zaklęty. Jestem grzeczny. Ale może porozmawiamy przy czymś, co?

– Masz ochotę na zimne piwo? – spytałem i otworzyłem drzwi kluczem. – Gdzie twoja młoda żona?

Sampson wszedł za mną. Wzięliśmy sobie po dwa heinekeny i wróciliśmy na werandę. Ja usiadłem na ławce, a John opadł na bujany fotel, który ugiął się pod jego ciężarem. John jest moim najlepszym przyjacielem na świecie, odkąd mieliśmy po dziesięć lat. Byliśmy tajniakami w wydziale zabójstw i partnerami, dopóki nie przeszedłem do FBI. Wciąż był lekko wkurzony z tego powodu.

– Billie ma się świetnie. Dziś i jutro jest na nocnej zmianie u Świętego Antoniego. Dobrze nam ze sobą. – Jednym łykiem opróżnił pół puszki. – Żadnych narzekań, partnerze. Bynajmniej. Masz przed sobą szczęśliwego żonkosia.

Musiałem się roześmiać.

– Wydajesz się tym zaskoczony – powiedziałem. Sampson też się roześmiał.

– Nie myślałem, że nadaję się do małżeńskiego kieratu. Teraz tylko chciałbym być z Billie. Jest mi z nią wesoło i nawet śmieje się z moich dowcipów. A jak tobie układa się z Jamillą? Wszystko gra? No a jak nowa robota? Dobrze ci w klubie federalnych?

– Właśnie chciałem zadzwonić do Jam – odparłem. Sampson poznał Jamillę, zaaprobował ją i wiedział, co do niej czuję. Jamie też była wywiadowcą w zabójstwach i znała policyjny fach od podszewki. Naprawdę fajnie mi z nią było. Na nieszczęście mieszkała w San Francisco i uwielbiała to miasto. – Sama prowadzi dochodzenie w sprawie o morderstwo. W San Francisco też zabijają. W Biurze do tej pory wszystko gra. – Otworzyłem drugie piwo. – Z tym, że muszę się przyzwyczaić do biuroważniaków.

– Ho, ho – powiedział Sampson. Uśmiechnął się złośliwie. – Jakieś rysy na pięknym rysunku? Biuroważniacy. Nie spodobałeś się władzy? Ale czemu pracujesz do tak późnej pory? Przecież chyba wciąż jesteś na szkoleniu początkowym i czy jak to się tam nazywa.

Opowiedziałem mu w skrócie o porwaniu Elizabeth Connolly, a potem przeszliśmy do przyjemniejszych tematów. Do Billie i Jamilli i uroków romansowania, do ostatniej powieści George’a i Pelecanosa, do naszego przyjaciela tajniaka, który chodził ze swoją służbową partnerką i myślał, że nikt o tym nie wie. Ale wszyscy wiedzieliśmy. Kiedy spotykałem się z Sampsonem, zawsze tak było. Żałowałem że nie pracujemy razem. To nasunęło mi kolejną myśl. Musiałem spróbować wciągnąć go do FBI.

Mój ogromny przyjaciel odchrząknął.

– Chciałem jeszcze o czymś porozmawiać, coś ci powiedzieć. Dlatego dziś wpadłem… – zaczął.

Uniosłem brew.

– O co chodzi?

Unikał mojego wzroku.

– To trochę trudne dla mnie, Alex.

Pochyliłem się ku niemu. Trzeba przyznać, wziął mnie pod włos.

Uśmiechnął się i wiedziałem, że to musi być dobra wiadomość.

– Billie jest w ciąży – powiedział i gruchnął swoim najbardziej basowym, najgłośniejszym śmiechem. Podskoczył, a potem uściskał mnie tak, że mało mi nie połamał żeber. – Będę ojcem!!!

Rozdział 23

– No i znów robota, moja droga Zoju – szepnął konspiracyjnie Sława. – Tak przy okazji, wyglądasz na bardzo zamożną. W sam raz na dzisiejszy dzień.

Ślubni wyglądali jak inni klienci z klasy średniej, chodzący po zatłoczonym King of Prussia Mali, „drugim pod względem wielkości centrum handlowym w Ameryce”, jak głosiły napisy przed wszystkimi wejściami. Popularność centrum była zrozumiała. Chciwi klienci przyjeżdżali do niego z sąsiednich stanów, bo Pensylwania nie nakładała podatku na tekstylia.

– Ci ludzie wyglądają na bardzo bogatych. Mają się za panów sytuacji – powiedział Sława. – Nie wydaje ci się? Znasz to powiedzenie: „pan sytuacji”?

Zoja prychnęła pogardliwym śmiechem.

– Za jakąś godzinę zobaczymy, jacy z nich panowie. Kiedy już załatwimy nasz biznes. Oni tylko maskują swój strach. Jak każdy w tym zgniłym kraju, boją się własnego cienia. Boją się bólu, a nawet najmniejszej przykrości. Nie widzisz tego na ich twarzach, Sława? Oni się nas boją. Tylko jeszcze tego nie wiedzą.

Sława rozejrzał się po głównym budynku, zdominowanym przez Nordstroma i Neimana Marcusa. Wszędzie wisiały reklamy w stylu czasopisma „Teen People” – „Tańcz i kupuj”.

Tymczasem ich ofiara właśnie kupiła u Neimana pudełko czekoladek za pięćdziesiąt dolarów! Niesamowite! Potem kupiła coś równie absurdalnego, amerykańskie czasopismo o psach „Red, White and Blue Dog”, którego cena była zapewne tak samo niewspółmierna do wartości.

Głupi, głupi ludzie, pomyślał Sława. Kupować gazety o psach?

Ich ofiara znów się pokazała. Wychodziła od Skechera, holując dwójkę dzieci.

Miał wrażenie, że kobieta okazuje lekki niepokój. Dlaczego? Może się bała, że ktoś ją pozna i poprosi o autograf albo będzie chciał z nią porozmawiać? Cena sławy, pomyślał. Szła teraz szybko, prowadząc swoje ukochane maleństwa do Dick Clark’s American Bandstand Grill. Pewnie na lunch, ale może tylko chciała ukryć się przed tłumem.

– Dick Clark pochodzi z Filadelfii. To niedaleko stąd – powiedział Sława. – Wiedziałaś o tym?

– Kogo, do diabła, obchodzi Dick Clark, Dick Trący czy inny palant – zawarczała Zoja i walnęła Sławę w biceps kułakiem. – Przestań zajmować się tymi głupotami. Głowa mnie od ich boli. Od kiedy cię poznałam, głowa bolała mnie bilion razy.

Wygląd ofiary pasował do opisu przekazanego przez kontrolera: wysoka blondynka, Królowa Śniegu, pewna siebie. Ale smakowita do najmniejszego palca u nogi, pomyślał Sława. To trzymało się kupy. Klient, który ją zamówił, posługiwał się pseudonimem „Kierownik Artystyczny”.

Ślubni odczekali około kwadransa. W atrium śpiewał chór ze szkoły średniej z Broomall w Pensylwanii. Ofiara i jej dwoje dzieci wyszli z restauracji.

– Do roboty – zarządził Sława. – Zapowiada się ciekawie, no nie? Obecność tych gnojków to będzie prawdziwe wyzwanie.

– Nie – burknęła Zoja. – Gnojki to wariactwo. Niech no tylko Wilk się o tym dowie.

Rozdział 24

Kobietą, która stanowiła przedmiot transakcji, była Audrey Meek. Stała się sławna po tym, jak założyła cieszący się sporym powodzeniem dom mody i akcesoriów dla kobiet. Nazywał się Meek. Tak brzmiało nazwisko panieńskie jej matki i takiego używała również sama.

Ślubni obserwowali ją uważnie od parkingu w garażu, nie budząc żadnych podejrzeń. Zaatakowali, kiedy wkładała reklamówki z towarami od Neimana Marcusa, Hermesa i inne do lśniącego czarnego lexusa SUV – a z tablicami rejestracyjnymi New Jersey.

– Dzieci, uciekajcie! Uciekajcie! – Audrey Meek stawiała zacięty opór, gdy Zoja przyciskała do jej ust i nosa śmierdzącą kwasem gazę. Wkrótce zobaczyła przed oczami kręgi, gwiazdy i kolorowe plamy. Po kilku sekundach osunęła się w potężne ramiona Sławy.

Zoja rozejrzała się po garażowym parkingu. Nie było tu wiele do oglądania – tylko betonowe ściany z wymalowanymi na nich liczbami i literami. W pobliżu nikogo. Nikt nie zauważył, że coś się wydarzyło, chociaż dzieci wrzeszczały i płakały.

– Zostawcie mamę! – krzyczał Andrew Meek i okładał piąstkami Sławę, który tylko uśmiechał się do chłopca.

– Dzielny maluch – pochwalił go. – Bronisz mamusi. Byłaby z ciebie dumna. Ja jestem z ciebie dumny.

– Zjeżdżajmy stąd, durniu! – krzyknęła Zoja. Jak zawsze zajęła się tym, co istotne. Tak było, od kiedy przestała być nastolatką mieszkającą w oblasti Moskowskaja pod Moskwą i doszła do wniosku, że życie robotnicy albo prostytutki to nie dla niej.

– Co z dziećmi? Nie możemy ich tu zostawić – powiedział Sława.

– Zostaw je! Tak ma być, idioto. Potrzebujemy świadków. Tak zaplanowano. Czy ty nie potrafisz zapamiętać niczego jak trzeba?

– Zostawić je w garażu? Tutaj?

– Nic im nie będzie. Albo będzie. Jakie to ma znaczenie? Rusz się. Musimy jechać. No, już!

Odjechali lexusem ze swoją nieprzytomną ofiarą na tylnym siedzeniu. Dzieci płakały rozdzierająco na garażowym parkingu. Zoja nie spiesząc się objechała centrum handlowe i skręciła w Dekalb Pike.

Przejechali tylko do odległego o kilka minut Yalley Forge National Historical Park i zmienili samochody.

Pokonali kolejne osiem mil do opustoszałego parkingu i znów zmienili pojazd.

Następnie pojechali do powiatu Bucks w Pensylwanii. Niebawem Audrey Meek miała poznać Kierownika Artystycznego. Był w niej zakochany do szaleństwa. Musiał być zakochany – zapłacił dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za rozkoszowanie się jej towarzystwem bez względu na to, jak Audrey go potraktuje.

A porwania dokonano w obecności świadków, żeby je spieprzyć. Celowo.