177948.fb2 Wielki Z?y Wilk - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Wielki Z?y Wilk - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

CZĘŚĆ TRZECIA. WILCZE TROPY

Rozdział 52

Do Waszyngtonu wróciłem dopiero o dziesiątej w nocy i wiedziałem, że mam przechlapane u Jannie. I pewnie u wszystkich poza małym Alexem i kotką. Obiecałem, że pójdziemy na basen, a zrobiło się tak późno, że można było jedynie iść do łóżka.

Kiedy wszedłem, Nana siedziała nad filiżanką herbaty w kuchni. Nawet na mnie nie spojrzała. Uciekłem na górę przed kazaniem. Miałem nadzieję, że Jannie może jeszcze nie śpi.

Nie spała. Moja ukochana córeczka siedziała na łóżku z kilkoma czasopismami, w tym „American Girl”. Na kolanach miała swojego starego ulubieńca, misia Theo. Zaczęła usypiać z Theo, kiedy nie miała jeszcze roku i kiedy jej matka jeszcze żyła.

W kącie pokoju Ruda zwinęła się na stosie brudnej odzieży Jannie. Nana ustaliła, że starsze dzieci mają same prać swoje rzeczy.

Pomyślałem o Marie. Moja żona była dobrą, odważną, wyjątkową kobietą. Została zastrzelona w tajemniczych okolicznościach przez nieznanego sprawcę na południowym wschodzie Stanów. Nie udało mi się rozwiązać tej sprawy. Nigdy jej nie zamknąłem. Zawsze coś mogło wyjść na światło dzienne. Tak bywało. Tęskniłem za Marie niemal każdego dnia. Czasem nawet rozmawiałem z nią w myślach: „Mam nadzieję, że mi wybaczasz, Marie. Staram się, jak mogę. Tyle że czasem to wydaje się za mało; przynajmniej mnie się tak wydaje. Kochamy cię bardzo”.

Jannie zapewne wyczuła, że stoję w drzwiach i przyglądam się jej, rozmawiając z jej matką.

– Wiedziałam, że to ty – powiedziała.

– Skąd? – zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

– Po prostu wiedziałam. Ostatnio mój szósty zmysł działa fantastycznie.

– Czekałaś na mnie? – spytałem, wślizgując się do pokoju. Dawniej była to gościnna sypialnia, ale zeszłego roku została zamieniona na pokój Jannie. Zbiłem jej półkę na glinianą menażerię z „epoki licealnej”: stegozaura, wieloryba, czarną wiewiórkę, żebraka i wiedźmę przywiązaną do pala. Stały tam też ulubione książki Jannie.

– Nie, nie czekałam. W ogóle nie spodziewałam się ciebie w domu.

Usiadłem na brzegu łóżka. Nad nim wisiała oprawiona reprodukcja Magritte’a. Obrazek przedstawiający fajkę z napisem: To nie fajka.

– Będziesz mnie torturować, co? – spytałem.

– Oczywiście. To jasne. Przez cały dzień cieszyłam się na ten basen.

– Zasłużyłem. – Przykryłem jej ręce swoją dłonią. – Przykro mi. Naprawdę mi przykro, Jannie.

– Wiem. Nie musisz tego mówić. I nie musi ci być przykro. Rozumiem, że miałeś coś ważnego do zrobienia. Całkowicie rozumiem. Nawet Damon to rozumie.

Ścisnąłem dłoń mojej córki. Była tak podobna do Marie.

– Dziękuję ci, kochanie. Potrzebowałem tego.

– Wiem – szepnęła. – To widać.

Rozdział 53

Tego wieczoru Wilk był w Waszyngtonie w interesach. Zjadł późny obiad w Ruth’s Chris Steak House przy Connecticut Avenue koło Dupont Circle.

Towarzyszył mu Franco Grimaldi, mocno zbudowany trzydziestoośmioletni włoski capo z Nowego Jorku. Rozmawiali o obiecującym zamierzeniu: o utworzeniu nad Tahoe mekki hazardzistów, która rywalizowałaby z Vegas i Atlantic City; rozmawiali również o lidze hokejowej, ostatnim filmie Van Disela i planowanej robocie Wilka, który spodziewał się zarobić miliard dolarów na jednym skoku. Potem Wilk oświadczył, że musi iść. Czekało go jeszcze jedno spotkanie. Nie żadne przyjemności, spotkanie w interesach.

– Z prezydentem? – spytał Grimaldi.

Rosjanin roześmiał się głośno.

– Nie. Jemu nic nie wychodzi. To zupełny stronzate. Czemu miałbym do niego iść? To on powinien przyjść do mnie w sprawie Osamy bin Ladena i terrorystów. Zrobiłbym porządek.

– Poczekaj – powiedział Grimaldi, zanim Wilk odszedł. – Czy to ty załatwiłeś Palumbo w tym więzieniu o zaostrzonym rygorze w Kolorado? To twoja robota?

Wilk pokręcił przecząco głową.

– Bzdura. Jestem człowiekiem interesu, nie szumowiną, nie jakimś rzeźnikiem. Nie wierz wszystkiemu, co o mnie usłyszysz.

Szef mafii przyglądał się nieobliczalnemu Rosjaninowi wychodzącemu z restauracji i był prawie pewien, że ten człowiek zabił Palumbo, jak również tego, że prezydent powinien skontaktować się z Wilkiem w sprawie al – Kaidy.

Około północy Wilk wysiadł z czarnego dodge’a vipera przy Potomac Park. Dostrzegł zarys SUV – a na tle Ohio Drive. Zamigotało światło przy lusterku wstecznym i z samochodu wysiadł jeden człowiek.

– Chodź, chodź, gołąbku – szepnął Wilk.

Mężczyzna, który szedł przez Potomac Park, był funkcjonariuszem FBI. Pracował w budynku imienia Hoovera, ale jego prawdziwym szefem był Wilk. Poruszał się sztywno i podrygiwał, jak wielu funkcjonariuszy państwowych przykutych do biurka. Nie miał kocich ruchów pewnych siebie agentów operacyjnych. Wilka ostrzeżono, że nie ma co liczyć na przekupienie agenta wysokiej rangi, a jeśli nawet mu się to uda, nie może ufać pozyskanym informacjom. Ale nie uwierzył tym ostrzeżeniom. Pieniądze zawsze potrafiły rozwiązywać języki, nawet najbardziej opornym, zwłaszcza jeśli byli pomijani przy podwyżkach i awansach; to była żelazna reguła, zarówno w Ameryce, jak w Rosji. Tu nawet bardziej niż tam, bo cynizm i gorzkie poczucie zawodu coraz głębiej przenikały życie Amerykanów.

– No i jak? Czy ktoś gada o mnie na czwartym piętrze Hoovera? – spytał.

– Nie chcę się tak spotykać. Następnym razem daj ogłoszenie w „Washington Times”.

Wilk uśmiechnął się, ale nagle wbił palce w szczękę agenta.

– Zadałem ci pytanie. Czy ktoś o mnie wspomniał?

Agent pokręcił głową.

– Jeszcze nie, lecz to tylko sprawa czasu. Skojarzyli zamordowanie tamtej pary na Long Island z Atlantą i King of Prussia Mali.

Wilk skinął głową.

– Było oczywiste, że to zrobią. Ci ludzie to nie durnie. Tylko nie potrafią ogarnąć całego obrazu sprawy.

– Nie lekceważ ich – ostrzegł go agent. – Biuro się zmienia. Dobiorą się do ciebie wszelkimi możliwymi sposobami.

– Wszelkie możliwe sposoby to za mało – stwierdził Wilk. – A poza tym może to ja się do nich dobiorę… wszelkimi sposobami. Chuchnę, dmuchnę i zmiotę ich domki z powierzchni ziemi.

Rozdział 54

Następnego wieczoru wróciłem do domu przed szóstą. Zjadłem kolację z Naną i dziećmi, które były zaskoczone, ale wyraźnie uradowane, że zjawiłem się tak wcześnie.

Pod koniec posiłku zadzwonił telefon. Nie chciałem rozmawiać. Może znowu ktoś został porwany, nie chciałem się jednak tym zajmować. Nie tego wieczoru.

– Ja odbiorę – powiedział Damon. – To pewnie do mnie. Pewnie moja dziewczyna. – Złapał słuchawkę, wiszącą na ścianie w kuchni, i przerzucił ją z ręki do ręki.

– Już lepiej, żeby to była dziewczyna – zakpiła z brata Jannie. – Ale w czasie kolacji? To pewnie agent ubezpieczeniowy albo bankowy. Oni zawsze odrywają ludzi od jedzenia.

Damon przywołał mnie. Nie uśmiechał się. W ogóle nie wyglądał za dobrze, jakby nagle dostał mdłości.

– Tato – powiedział cicho. – Do ciebie.

Wstałem od stołu i wziąłem słuchawkę.

– Nic ci nie jest? – spytałem.

– To pani Johnson – szepnął Damon. Przez chwilę nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Teraz to mnie zrobiło się mdło i poczułem zamęt w głowie.

– Halo? Tu Alex.

– Tu Christine, Alex. Przyjechałam do Waszyngtonu.

Na kilka dni. Skoro już tu jestem, chciałabym zobaczyć się z małym Alexem – powiedziała. Zabrzmiało to jak przygotowana mówka.

Oblał mnie rumieniec. Czemu dzwonisz? Czemu teraz? – chciałem ją zapytać, ale ugryzłem się w język.

– Chcesz wpaść do nas dzisiaj? Jest trochę późno, ale możemy go zająć, żeby nie zasnął. Zawahała się.

– Prawdę mówiąc, myślałam o jutrze. Może wpół do dziewiątej, za kwadrans dziewiąta? Może być?

– Świetnie, Christine. Będę w domu – odparłem.

– Och… – powiedziała i przez chwilę szukała słów. – Nie musisz zostawać w domu ze względu na mnie. Słyszałam, że pracujesz w FBI.

Poczułem ucisk w brzuchu. Christine Johnson i ja zerwaliśmy ze sobą ponad rok temu, głównie z powodu mojej pracy w wydziale zabójstw. Christine została porwana przez ludzi, którzy byli na bakier z prawem. Znaleźliśmy ją na Jamajce, w szopie na bezludziu. Tam urodził się Alex. Wcześniej nie wiedziałem, że Christine jest w ciąży. Od tamtego czasu przestało się między nami układać. Uważałem, że to moja wina. Potem ona przeprowadziła się do Seattle. Sama uznała, że Alex powinien zostać przy mnie. Przechodziła kurację psychiatryczną i emocjonalnie nie nadawała się do roli matki. Teraz była w Waszyngtonie. „Na kilka dni”.

– Co cię tu sprowadza? – spytałem wreszcie.

– Chciałam zobaczyć naszego syna – odparła. Ton jej głosu wyraźnie złagodniał. – I spotkać się z przyjaciółmi.

Kiedyś bardzo ją kochałem i pewnie to uczucie jeszcze się tliło, ale pogodziłem się z tym, że nie będziemy razem. Christine nie mogła znieść tego, że jestem gliną, a ja chyba nie potrafiłem zrezygnować ze swojej pracy.

– Więc dobrze, będę u ciebie jutro około wpół do dziewiątej – powtórzyła.

– Będę czekał.

Rozdział 55

Wpół do dziewiątej co do minuty.

Przed nasz dom przy 5 Ulicy zajechał lśniący srebrzysty taurus z wypożyczalni.

Wysiadła z niego Christine Johnson i pomyślałem, że z włosami ściągniętymi w kok sprawia wrażenie nieco surowej kobiety, ale musiałem przyznać, że jest piękna. Wysoka, szczupła, o wyrazistych jak u posągu rysach, których nie mogłem zapomnieć, chociaż się starałem. Na jej widok serce stanęło mi w piersiach, mimo wszystkiego, co się między nami wydarzyło.

Czułem napięcie, ale równocześnie znużenie. O co jej chodziło? Zastanawiałem się, ile energii straciłem w ciągu ostatniego półtora roku. Zaprzyjaźniony lekarz ze Szpitala imienia Johnsa Hopkinsa miał zabawną teorię, że nasze życie jest zapisane na dłoniach. Przysięgał, że potrafi odczytać historię chorób, dawnych i przyszłych, z linii dłoni. Kilka tygodni temu złożyłem mu wizytę i Bernie Stringer stwierdził, że jestem w doskonałym zdrowiu, jeśli chodzi o stan fizyczny, ale w ciągu ostatniego roku przeszedłem psychiczne katusze. Tak zapłaciłem za Christine, za nasz związek i zerwanie.

Stałem za siatkowymi drzwiami, z Alexem w ramionach. Kiedy Christine znalazła się blisko domu, wyszedłem jej na spotkanie. Była w szpilkach i granatowej sukience.

– Powiedz „cześć” – zachęciłem Alexa i pomachałem rączką mojego synka w kierunku jego matki.

Spotkanie z Christine było czymś bardzo dziwnym i czułem się kompletnie wytrącony z równowagi. Łączyła nas niezwykle skomplikowana przeszłość. Mąż Christine został zabity w domu w trakcie śledztwa, które prowadziłem. Związek ze mną mało nie kosztował Christine życia. Teraz na co dzień dzieliło nas tysiące mil. Po co przyjechała znów do Waszyngtonu? Oczywiście na spotkanie z małym Alexem. Ale czy miała jeszcze inny cel?

– Witaj, Alex – powiedziała, uśmiechając się. Na moment zawirowało mi w głowie i miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło między nami. Pamiętałem, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy, kiedy jeszcze była dyrektorką szkoły imienia Sojourner Truth. Wtedy zaparło mi dech. Na nieszczęście wciąż tak reagowałem na jej obecność.

Christine uklękła u stóp schodów i rozłożyła szeroko ramiona.

– Cześć, przystojniaku – powiedziała do małego Alexa.

Postawiłem go na nogach, by mógł sam zdecydować, co zrobić. Popatrzył na mnie i roześmiał się. Potem wybrał zapraszający uśmiech Christine, wybrał jej ciepło i urok – i pobiegł prosto w jej ramiona.

– Witaj, maleńki – szepnęła. – Strasznie za tobą tęskniłam. Ale urosłeś.

Nie przywiozła ze sobą prezentów, żadnej łapówki. Zachowała się w porządku. Po prostu się zjawiła, nie stosując żadnych sztuczek ani nieczystych chwytów, ale to wystarczyło. Alex po sekundzie śmiał się i paplał jak najęty. Dobrze razem wyglądali, matka i syn.

– Będę w środku – powiedziałem, poprzyglądawszy się im chwilę. – Wejdź, jeśli chcesz. Jest świeża kawa. Nana zrobiła. Śniadanie, jeśli nie jadłaś.

Christine spojrzała na mnie i znów się uśmiechnęła. Wyglądała na bardzo szczęśliwą, kiedy tak ściskała naszego synka.

– Na razie niczego nam nie trzeba – odparła. – Dziękuję. Przyjdę na kawę. Oczywiście.

Oczywiście. Christine zawsze i wszędzie zachowywała pewność siebie. Pod tym względem na pewno się nie zmieniła.

Wszedłem do środka, niemal wpadając na Nanę, która przyglądała się wszystkiemu zza siatki.

– Och, Alex – szepnęła. Nie musiała nic więcej mówić.

Poczułem nóż, wbijający się w moje serce. Bolesny cios, ale tylko jeden z wielu ciosów. Zamknąłem drzwi, zostawiając ich samych.

Christine weszła po chwili z dzieckiem i usiedliśmy w kuchni, przy kawie, przyglądając się Alexowi, pijącemu sok jabłkowy z butelki. Opowiedziała trochę o swoim życiu w Seattle; przeważnie o szkole, nic osobistego ani wykraczającego poza banalną wymianę zdań. Wiedziałem, że jest spięta i zdenerwowana, ale nie okazała tego nawet przez moment.

Okazała jednak ciepło, od którego tajało serce. Wciąż spoglądała na małego Alexa.

– Jaki on słodki – powiedziała. – Jaki z niego słodki, kochany chłopczyk. Och, Alex, mój malutki Alex, tęskniłam za tobą. Nie masz pojęcia jak bardzo.

Rozdział 56

Christine Johnson znów w Waszyngtonie.

Czemu wróciła? Czego od nas chciała?

Te pytania dudniły mi w głowie i wprawiały w łomot serce. Przyprawiały mnie o lęk, zanim uświadomiłem sobie jasno, czego się lękam. Oczywiście przypuszczałem, że Christine zmieniła zdanie na temat małego Alexa. To musiało być to, nic innego. Jaki inny powód mógł ją tu ściągnąć? Z pewnością nie chęć spotkania się ze mną. A może?

Byłem wciąż na autostradzie, ale miałem jeszcze kilka minut do Quantico?, kiedy Monnie Donnelley zadzwoniła na komórkę. Słuchałem Milesa Davisa przez radio. Próbowałem się uspokoić przed pracą.

– Znów się spóźniasz – powiedziała i chociaż wiedziałem, że żartuje, zirytowałem się.

– Dobra, dobra. Wczoraj wieczorem imprezowałem. Wiesz, jak to jest.

Monnie od razu przystąpiła do rzeczy.

– Alex, słyszałeś, że oni wczoraj wieczorem zgarnęli jeszcze paru podejrzanych?

Znów „oni”. Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę nie mogłem wykrztusić słowa. Nic mi nie powiedziano!

– Chyba nie słyszałeś – odpowiedziała sama na swoje pytanie. – W Beaver Falls w Pensylwanii. To nie tam urodził się Joe Namath? Dwóch podejrzanych, wiek lat czterdzieści, właściciele księgarni dla dorosłych. Ta księgarnia nazywa się jak miasteczko. Media zwęszyły sprawę kilka minut temu.

– Czy znaleziono którąś z zaginionych kobiet? – spytałem.

– Nie wydaje mi się. Telewizja milczy na ten temat. U nas nikt nic nie wie.

Nie mogłem się w tym połapać.

– Wiesz, od jak dawna byli obserwowani? Nieważne, Monnie, właśnie zjeżdżam z autostrady. Za kilka minut wpadnę do ciebie.

– Wybacz, że tak wcześnie zepsułam ci dzień – powiedziała.

– Już przedtem został zepsuty – zamruczałem.

Pracowaliśmy przez cały dzień, ale o siódmej wieczorem obraz aresztowania w Pensylwanii nadal był bardzo niejasny. Dowiedziałem się tylko kilku przeważnie nieistotnych szczegółów. To dopiero było frustrujące. Dwaj zatrzymani figurowali w kartotekach policyjnych za sprzedaż pornografii. Agenci oddziału filadelfijskiego dostali wiadomość, że faceci mają na sumieniu porwanie. Nie było jasne, kto z ludzi wydających rozkazy w FBI wiedział o podejrzanych. Wyglądało na to, że łączność pomiędzy różnymi szczeblami dowodzenia FBI nie jest najlepsza. Lata wcześniej słyszałem o tego rodzaju wpadkach, zanim się pojawiłem w Quantico.

Tego dnia kilkakrotnie rozmawiałem z Monnie, ale mój kumpel, Ned Mahoney, nie pisnął słówka na temat aresztowania. Także gabinet Burnsa nie próbował się ze mną skontaktować. Byłem wstrząśnięty. Na dodatek na parkingu w Quantico pojawili się reporterzy. Z mojego okna widziałem van „USA Today” i ciężarówkę CNN. To był bardzo dziwny dzień. Bardzo niepokojący.

Późnym popołudniem przyłapałem się na tym, że myślę o wizycie Christine Johnson. W głowie wciąż miałem jej obraz, ściskającej dziecko i bawiącej się z nim. Rozważałem, czy to możliwe, że przyjechała tylko po to, by zobaczyć Alexa i odwiedzić starych znajomych. Serce krajało mi się na myśl o tym, że stracę „wielkoluda”, jak go zawsze nazywałem. Mój wielkolud! Ile radości przyniósł mnie, dzieciom i Nanie. To byłaby niepowetowana strata. Po prostu nie mogłem sobie tego wyobrazić. Ale również nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, że na miejscu Christine nie próbowałbym go odzyskać. Te rozważania przypomniały mi o złożonej obietnicy.

Sędzia Brendan Connolly podniósł słuchawkę po kilku dzwonkach.

– Tu Alex Cross – powiedziałem. – Na razie nie mamy nic nowego. Chodzi o te dzisiejsze wiadomości, które pewnie pan już zna.

Sędzia Connolly zapytał mnie, czy znaleziono jego żonę, czy nie ma żadnych wieści o niej.

– Jeszcze jej nie odnaleziono. Ale nie sądzę, by ci dwaj ludzie byli zamieszani w porwanie pańskiej żony. Nadal mamy gorącą nadzieję, że ją znajdziemy.

Zaczął coś mruczeć niezrozumiale. Słuchałem go przez chwilę, próbując dojść, o co mu chodzi, i powiedziałem, że nadal będę go informował. Jeśli sam będę informowany.

Po tej trudnej rozmowie siedziałem chwilę bez ruchu przy biurku. Nagle coś do mnie dotarło: moja grupa miała dzisiaj promocję! Zostaliśmy oficjalnie mianowani agentami. Moi koledzy dostali uprawnienia i przydzielono im zadania. W tej chwili w sali galowej serwowano ciastka i poncz. Nie poszedłem na przyjęcie. Wydało mi się to niestosowne. Zamiast iść na jubel, pojechałem do domu.

Rozdział 57

Ile czasu jej zostało?

Dni? Godzin?

To chyba nie miało znaczenia, prawda? Lizzie Connolly uczyła się akceptować wszystko, co przyniosło życie; uczyła się, kim naprawdę jest i jak należy zachować równowagę umysłu.

Oczywiście poza tymi chwilami, w których była przerażona do utraty zmysłów.

Pływała w marzeniach. Od czwartego roku życia była zapaloną pływaczką. Powtarzalna praca rąk i nóg bez żadnego udziału woli zawsze przenosiła ją w inny czas, inne miejsce, pozwalała jej uciec. Tak więc teraz pływała w marzeniach, tkwiąc w pomieszczeniu, w którym ją więziono, garderobie czy pokoju.

Pływała.

Uciekała.

Wyrzuć daleko przed siebie lekko stulone dłonie, ręce ugięte nieznacznie w łokciach, pociągnij w dół, zagarniając wodę. Ręce w dół, do pępka i dalej. Ciągnij!, ciągnij!, kopnięcie nogami, drugie, czujesz w sobie żar, ale woda chłodzi, odświeża, pobudza. Dodaje pewności siebie, dodaje sił.

Myślała o ucieczce przez większą część dnia, jeśli to był dzień. Teraz przeszła do rozważań na inny temat.

Jeszcze raz zastanowiła się, co wie o tym miejscu: o garderobie i o tej bestii, tym przerażającym człowieku, który ją więził. O Wilku. Tak drań mówił na siebie. Dlaczego „Wilk”?

Więził ją w jakimś mieście. Była niemal pewna, że jest to miasto na południu Stanów, wielkie, bogate. Może na Florydzie? Ale nie wiedziała, dlaczego tak uważa. Może coś usłyszała i zarejestrowała podświadomie. Od czasu do czasu dochodziły do niej odgłosy wydawanych w tym domu przyjęć albo skromniejszych spotkań towarzyskich. Ale ten robak, jej porywacz, na pewno mieszkał sam. Kto wytrzymałby z takim potworem? Żadna kobieta.

Znała na pamięć niektóre jego żałosne zwyczaje. Kiedy wracał do domu, zwykle włączał telewizję: czasem ESPN, ale częściej CNN. Nieustannie oglądał wiadomości. Lubił też programy policyjne, takie jak Law and Order, CSI, Homicide. Telewizor chodził zawsze do późna w noc.

Był duży, silny i miał sadystyczne skłonności, ale dbał przy tym, by nie wyrządzić jej poważnej krzywdy, w każdym razie jak do tej pory. Co znaczyło – czy na pewno? – że zamierza więzić ją dłużej.

Jeśli Lizzie wytrzyma tu jeszcze kolejną minutę. Jeśli się nie załamie i nie rozzłości go tak, że skręci jej kark, czym groził jej kilka razy dziennie. „Skręcę ci kark. Ot, tak! Nie wierzysz mi? Powinnaś, Elizabeth”. Zawsze nazywał ją Elizabeth, nie Lizzie. Powiedział, że Lizzie to za mało piękne imię jak na nią. „Kurwa, skręcę ci kark, Elizabeth!”.

Wiedział, kim ona jest, i znał różne szczegóły z jej życia, a także z życia Brendana, Brigid, Merry, Gwynnie. Zapowiedział jej, że jeśli go rozzłości, to skrzywdzi nie tylko ją, ale zrobi to samo jej rodzinie. „Pojadę do Atlanty. Dla przyjemności, dla samej zabawy. To sprawi mi największą frajdę w życiu. Mogę wymordować całą twoją rodzinę, Elizabeth”.

Coraz bardziej jej pożądał. Umiała to wyczuć u mężczyzn. Więc jednak miała nad nim pewną władcę, no nie?

I co ty na to, koleś?, pytała go w myślach. Też cię pierdolę!

Czasem rozluźniał trochę więzy i nawet pozwalał jej pochodzić po domu. Oczywiście związanej, prowadzonej na łańcuchowej smyczy, której koniec zawsze trzymał w ręce. To było potwornie poniżające. Powiedział jej, że wie, co ona o nim myśli. Że będzie delikatniejszy i łagodniejszy, ale żeby żadne głupie myśli nie przychodziły jej do głowy.

Ale cóż innego, do diabła, jej pozostawało? Mogła tylko roztrząsać różne pomysły. Nie miała niczego innego do roboty, siedząc sama przez cały dzień, zamknięta w ciemności. Więc…

Drzwi garderoby otworzyły się gwałtownie. Huknęły o ścianę.

Wilk wrzasnął prosto w twarz Lizzie:

– Myślałaś o mnie, no nie?! Zaczynasz popadać w obsesję, Elizabeth. Myślisz o mnie na okrągło!

Niech to diabli, masz rację, dodała w myślach.

– Nawet cieszysz się, że masz towarzystwo. Tęskniłaś za mną, prawda?

Co do tego się mylisz, kompletnie się mylisz, odpowiedziała mu w duchu.

Nienawidziła Wilka do tego stopnia, że wyobrażała sobie niewyobrażalne: że go zabije. Może ten dzień kiedyś nastąpi.

Niech to sobie wyobrażę, pomyślała. Boże, jeśli mi na czymś zależy, to na tym, żeby zabić go własnymi rękami. To byłaby najdoskonalsza ucieczka. Nigdy by mnie nie złapał.

Rozdział 58

Tej samej nocy Wilk miał spotkanie z dwoma hokeistami w hotelu Caesar w Atlantic City w New Jersey. Apartament, w którym się zatrzymał, był cały wyłożony złotą tapetą i miał okna wychodzące na Atlantyk. Z szacunku dla swoich gości, gwiazd sportu, włożył drogi ciemny garnitur od Prady.

Rolę łącznika pełnił bogaty właściciel sieci kablowej. Zjawił się w apartamencie „Neron”, prowadząc dwóch hokeistów: Aleksieja Dobuszkina i Ilię Teptewa. Obaj grali w Philadelphia Flyers. Byli najwyższej klasy obrońcami i mieli opinię twardzieli, ponieważ byli ogromnymi szybkimi facetami, którzy potrafili narobić wiele szkód przeciwnikowi. Wilk niezbyt wierzył w tę ich twardość, ale był wielkim fanem samej gry.

– Uwielbiam amerykański hokej – powiedział, witając ich szerokim uśmiechem i wyciągniętą ręką.

Aleksiej i Ilia skinęli mu głową, ale żadna z gwiazd nie była łaskawa podać mu ręki. Wilk poczuł się obrażony, nie okazał tego jednak. Uśmiechał się nadal i uznał, że gwiazdy są zbyt głupie, by zrozumieć, z kim mają do czynienia. Zbyt wiele razy dostali hokejowymi kijami w łeb.

– Ktoś ma chęć na drinka? – zapytał swoich gości. – Stolicznaja? Na co macie ochotę?

– Ja pasuję – powiedział właściciel kablówki, niewiarygodnie nadęty facet, ale Wilk przywykł do tego, że Amerykanie z reguły mieli wygórowane mniemanie na swój temat.

– Niet – odparł pogardliwie Ilia, jakby gospodarz był barmanem lub kelnerem. Ilia pochodził z Woskriesienska i liczył sobie dwadzieścia dwa lata. Miał sześć stóp pięć cali wzrostu, krótko obcięte włosy, kilkudniowy zarost i wielką jak głaz głowę na niezwykle grubej szyi.

– Nie piję stolii – oświadczył Aleksiej, który jak Ilia nosił czarną skórzaną marynarkę na ciemnym golfie. – Masz może absoluta? Albo bombay gin?

– Oczywiście. – Wilk skinął kordialnie głową i podszedł do barku. Nalewając drinki, rozważał następne posunięcie. Sytuacja zaczęła go bawić. To było coś innego. Nikt z przybyłych się go nie bał.

Opadł na miękką kanapę, między Ilię i Aleksieja. Spojrzał na jednego i na drugiego, znów uśmiechając się szeroko.

– Długo nie byliście w Rosji, co? Może zbyt długo. Pijecie bombay gin? Zapomnieliście o dobrych manierach?

– Słyszeliśmy, że jesteś prawdziwym twardzielem – powiedział Aleksiej, który miał około trzydziestu lat i najwyraźniej pakował na siłowni, często i dużo. Miał sześć stóp wzrostu i ważył dwieście dwadzieścia funtów.

– Gdzie tam. To pozory – wyjaśnił Wilk. – Teraz jestem po prostu amerykańskim biznesmenem. Zwykłym facetem. Żaden ze mnie twardziel. No więc, czy dobijemy targu w związku z tym meczem z Montrealem?

Aleksiej spojrzał na operatora kablówki.

– Powiedz mu – polecił.

– Aleksiej i Ilia myślą o trochę poważniejszym ruchu, niż pierwotnie rozważaliśmy – wyjaśnił tamten. – Rozumiesz, co mówię? Poważny ruch, kapujesz?

– Aaa – powiedział Wilk i uśmiechnął się szeroko. – Uwielbiam poważne ruchy – rzekł, spoglądając na Amerykanina. – I kocham szalit. U mnie w kraju to oznacza rozróbę. Szalit.

Zerwał się na nogi szybciej, niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić. Wyszarpnął spod poduszek kanapy krótką ołowianą rurkę i przyłożył nią w policzek Dobuszkinowi. Następnie tą samą rurką złamał nos Teptewowi. Dwie gwiazdy hokeja spłynęły krwią jak szlachtowane świnie.

Dopiero wtedy Wilk wyciągnął pistolet. Wycelował go między oczy właściciela kablówki.

– Wiesz, nie są tacy twardzi, jak myślałem. Ja rozpoznaję to w kilka sekund. A teraz przejdźmy do interesów. Jeden z tych wielkich misiów pozwoli Montrealowi strzelić w pierwszej tercji. Drugi pójdzie na ławkę kar w drugiej. Zrozumiano? Flyersi przegrają mecz, w którym są faworytami. Zrozumiano? Jeśli z jakiegoś powodu będzie inaczej, wszyscy umrą. A teraz wynocha. Nie mogę się doczekać tego meczu. Jak już mówiłem, uwielbiam amerykański hokej.

Zaczął się śmiać, kiedy wielkie gwiazdy hokeja wychodziły na miękkich nogach z apartamentu „Neron”.

– Miło było cię poznać, Aleksiej – powiedział, kiedy drzwi się zamknęły. – Złam kark.

Rozdział 59

Zwołano wielkie spotkanie grupy specjalnej. Miało się odbyć w apartamentach SIOC, sanktuarium Biura, na czwartym piętrze Hoovera. SIOC oznacza Ośrodek Informacji Operacji Strategicznych i w jego pomieszczeniach przeprowadzano najważniejsze narady wojenne, od Waco po 11 września.

Zostałem zaproszony i zastanawiałem się, komu powinienem być za to wdzięczny. Przybyłem o dziewiątej i do środka wprowadził mnie agent – ochroniarz.

Przekonałem się, że apartamenty SIOC składają się z czterech pokoi, z których trzy były wypełnione stanowiskami komputerowymi, ostatnim krzykiem mody w dziedzinie informatyki. Służyły zapewne analitykom i pracownikom wyszukującym dane i materiały źródłowe. Wprowadzono mnie do dużej sali konferencyjnej. W środku stał długi stół z metalu i szkła. Na ścianach wisiały zegary wskazujące różne strefy czasowe, kilka map i ekranów telewizyjnych. Było już kilkunastu agentów, ale panowała cisza.

W końcu pojawiła się Stacy Pollack, szefowa SIOC, i zamknięto drzwi. Pollack przedstawiła obecnych agentów oraz dwóch wysłanników CIA. W Biurze cieszyła się opinią zdroworozsądkowej administratorki, która nie cierpiała głupców i miała wyniki w pracy. Liczyła sobie trzydzieści jeden lat i była pupilką Burnsa.

Ekrany przekazywały ostatni hit medialny, relację na żywo głównych sieci telewizyjnych. Podpisy pod zdjęciami informowały: Beaver Falls, Pensylwania.

– To stare dzieje. Mamy nowy pasztet – oświadczyła Pollack. – Nie jesteśmy tu z powodu pomyłki w Beaver Falls. To sprawa wewnętrzna, więc tym gorsza. Chłopcy, chyba znamy nazwisko osoby odpowiedzialnej za przeciek z Quantico. – W tym momencie spojrzała mi prosto w oczy. – Reporter z „Washington Post” zaprzecza, ale czemu miałby mówić prawdę? Autorem przecieku jest analityk kryminalny, Monnie Donnelley. Pan z nią pracuje, doktorze Cross?

Nagle sala konferencyjna zrobiła się bardzo mała i duszna. Wszyscy odwrócili się ku mnie.

– Czy dlatego tu jestem? – spytałem.

– Nie – odparła Pollack. – Jest pan tu, ponieważ ma pan doświadczenie w sprawach przestępstw na tle seksualnym. Ale nie o to pytałam.

Po chwili zastanowienia odpowiedziałem:

– To nie jest sprawa na tle obsesji seksualnej. A Monnie Donnelley nie jest źródłem przecieku.

– Chciałabym, by wyjaśnił pan oba te stwierdzenia – zażądała natychmiast Pollack. – Proszę, śmiało. Słucham z wielką ciekawością.

– Zrobię, co w mojej mocy – odparłem. – Porywacze, grupa lub większa organizacja, robią to dla pieniędzy. Nie widzę innego wytłumaczenia ich działań. Rosyjskie małżeństwo zamordowane na Long Island to klucz do sprawy. Nie uważam, żeby należało się skupiać na sprawdzaniu byłych przestępców seksualnych. Pytanie powinno brzmieć: kto ma środki i doświadczenie, by porywać mężczyzn i kobiety dla pieniędzy, prawdopodobnie bardzo dużych pieniędzy? Kto ma wprawę w tej dziedzinie? Monnie Donnelley zna się na sprawach tego rodzaju i jest doskonałym analitykiem. Ale nie ona jest źródłem przecieku do prasy. Co miałaby na tym zyskać?

Stacy Pollack opuściła wzrok i przełożyła swoje papiery. Nie skomentowała niczego, co powiedziałem.

– Przejdźmy do następnych spraw – zaproponowała.

Spotkanie potoczyło się dalej i nie wracano już do Monnie i oskarżeń pod jej adresem, rozwinęła się natomiast długa dyskusja na temat czerwonej mafii. Poinformowano nas między innymi, że ofiary z Long Island niewątpliwie miały powiązania z rosyjskimi gangsterami. Słyszeliśmy także plotki, że na wybrzeżu wschodnim szykuje się włosko – rosyjska wojna gangów.

Po ogólnej naradzie rozdzieliliśmy się na mniejsze grupki. Kilku agentów siadło do komputerów. Stacy Pollack odciągnęła mnie na bok.

– Słuchaj, o nic cię nie oskarżam – powiedziała. – Nie sugerowałam, że masz udział w tych przeciekach, Alex.

– Więc kto oskarżył Monnie? – spytałem. To chyba ją zaskoczyło.

– Tego ci nie powiem. Nie wysunięto jeszcze oficjalnych oskarżeń.

– Co to znaczy, że „nie wysunięto jeszcze oficjalnych oskarżeń?” – spytałem.

– Nie podjęto żadnych kroków wobec pani Donnelley. Niemniej jednak odsuniemy ją od tego śledztwa. Na razie to wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Możesz wracać do Quantico.

To oznaczało chyba odmaszerować!

Rozdział 60

Najszybciej jak mogłem zadzwoniłem do Monnie i opowiedziałem jej, co się wydarzyło. Była wściekła i nic dziwnego. Ale po chwili wzięła się w garść.

– W porządku. Teraz już wiesz, że nie jestem taka opanowana, na jaką wyglądam – powiedziała. – No i pieprzyć ich. Nie wypaplałam niczego prasie, Alex. To absurd. Z kim miałam gadać, z naszym gazeciarzem?

– Wiem, że nic nie wypaplałaś – odparłem. – Słuchaj, muszę zatrzymać się w Quantico, więc co byś powiedziała na to, żebym zabrał dziś wieczorem ciebie i twoich chłopaków na niezobowiązującą kolację? Tanią – dodałem i udało mi się ją rozbawić.

– W porządku. Znam dobrą knajpę. Nazywamy ją Stanowiskiem Dowodzenia. Chłopcy za nią przepadają. Przekonasz się dlaczego.

Wytłumaczyła mi, jak tam dojechać. Okazało się, że to blisko Quantico, przy Potomac Avenue. Wpadłem do mojego prowizorycznego biura w Klubie Federalnych, a potem pojechałem po Monnie i jej synów. Matt i Will mieli nie więcej niż jedenaście, dwanaście lat. Odziedziczyli jednak wzrost po ojcu, byli sporymi dryblasami.

– Mama mówi, że jesteś w porządku – rzekł Matt, wymieniając ze mną uścisk dłoni.

– To samo mówi o tobie i Willu – odparłem.

Wszyscy przy stoliku roześmieli się. Potem zamówiliśmy zdrożne rozkosze podniebienia: hamburgery, skrzydełka kurczaków, frytki serowe. Monnie uznała, że zasłużyła, sobie na to. Jej synowie byli dobrze wychowani i mili, co powiedziało mi sporo na temat Monnie.

Lokal też był ciekawy. Wisiało w nim wiele pamiątek korpusu piechoty morskiej, flagi, zdjęcia, a kilka stolików miało ślady po kulach. Monnie powiedziała, że wspomina o nim Tom Clancy w swoich Grach patriotów, ale twierdzi, że na ścianie wisi zdjęcie George’a Pattona, co wzburzyło stałych bywalców lokalu, jako że kariera Clancy’ego opierała się na sławie człowieka znającego od poszewki świat amerykańskich sił zbrojnych. Tymczasem Stanowisko Dowodzenia było knajpą piechoty morskiej, a nie zwykłych piechociarzy!

Kiedy wychodziliśmy, Monnie odciągnęła mnie na bok. Kilku przechodzących komandosów spojrzało na nas podejrzliwie.

– Bardzo jestem ci wdzięczna, Alex. Twoja postawa wiele dla mnie znaczy – powiedziała. – Wiem, że możesz mi nie uwierzyć, ale nie przekazałam niczego „Washington Post”. Ani Rushowi Limbaughowi* [konserwatywny dziennikarz amerykański]. Ani O’Reilly'emu* [dziennikarz amerykański o niezależnych poglądach]. Ani żadnemu innemu pieprzonemu pismakowi. Nigdy tego nie zrobiłam i nie zrobię. Będę lojalna do ostatniego dnia pracy w Agencji, który pewnie zbliża się szybkimi krokami.

– To właśnie powiedziałem na konferencji – zapewniłem ją. – Że jesteś lojalnym pracownikiem.

Monnie stanęła na palcach i cmoknęła mnie w policzek.

– Masz u mnie dług wdzięczności za fantastyczny wieczór, szanowny panie. Poza tym musisz wiedzieć, że zrobiłeś na mnie wrażenie jak cholera. Nawet Matt i Will mają wobec ciebie stosunek obojętno – pozytywny, chociaż należysz do grupy ich naturalnych wrogów: dorosłych.

– Pracuj dalej nad tą sprawą – poradziłem jej. – Masz dokładnie taką postawę jak trzeba.

Zrobiła zdziwioną minę, ale po chwili zrozumiała.

– No pewnie. Pieprzę ich!

– To Rosjanie – powiedziałem, zanim rozstałem się z nią za progiem Stanowiska Dowodzenia. – To muszą być oni. Na pewno się nie mylimy.

Rozdział 61

Para zakochanych. Zwykle to piękny widok. Ale nie w tym przypadku, nie w tę gwiaździstą noc na wzgórzach środkowego Massachusetts.

Kochankowie nazywali się Vince Petrillo i Francis Deegan i byli uczniami drugiego roku college’u Świętego Krzyża w Worcester. Nie rozstawali się od pierwszego tygodnia pierwszego roku. Poznali się w akademiku Mulledy przy Easy Street. Nawet pracowali razem przez ostatnie dwa letnie sezony w tej samej restauracji rybnej w Provincetown. Planowali, że po ukończeniu college’u wezmą ślub i zrobią wielki objazd Europy.

Święty Krzyż był szkołą prowadzoną przez jezuitów i słusznie bądź nie miał reputację placówki, w której patrzono krzywym okiem na związki męsko – męskie. Studenci winni tego wykroczenia bywali zawieszani lub nawet wydalani z uczelni, zgodnie z prawem o naruszaniu porządku publicznego, które zakazuje „czynów lubieżnych i nieprzyzwoitych”. Oficjalnie Kościół katolicki nie potępiał „pociągu” wobec osób tej samej płci, ale uważał, że czyny o charakterze homoseksualnym są „z istoty wynaturzone” i wprowadzają „głęboki moralny chaos”. Ponieważ jezuici potępiali stosunki homoseksualne, przynajmniej wśród studentów, Vince i Francis trzymali swój związek w jak najściślejszej tajemnicy. Ostatnio jednak doszli do wniosku, że to nic tak bardzo zdrożnego, biorąc pod uwagę skandale wśród katolickiego duchowieństwa.

Arboretum w kampusie Świętego Krzyża od dawna było ulubionym miejscem spotkań studentów szukających samotności, często samotności we dwójkę. Rosły w nim setki różnych drzew i krzewów, a w dole rozciągała się panorama śródmieścia Worcester, nazywanego czasem przez studentów Wormtownem* [dosł. miasto robaków].

Tego wieczoru Vince i Francis włożyli spodenki gimnastyczne, T – shirty, biało – czerwone baseballówki i poszli na spacer Easy Street do Wheeler Beach, placyku otoczonego trawnikami. Był zatłoczony, więc szukając spokojniejszego zakątka, udali się do arboretum.

Tam położyli się na kocu pod prawie pełnym księżycem i niebem obsypanym gwiazdami. Trzymali się za ręce i rozmawiali o poezji W. B. Yeatsa, którego Francis uwielbiał, a Vince, przyszły student medycyny, tolerował najlepiej, jak potrafił. Dwaj mężczyźni byli niezwykłą parą pod względem fizycznym. Vince miał nieco ponad pięć stóp i siedem cali wzrostu i ważył sto osiemdziesiąt funtów. Większość z tego stanowiły mięśnie, zasługa obsesyjnej pracy w siłowni, ale efekty były wyraźnie widoczne. Czarne kędziory okalały delikatną, niemal anielską twarz, prawie taką samą, jaką Vince miał w czasach dzieciństwa, co poświadczała fotografia, którą jego kochanek nosił w portfelu.

Na widok Francisa śliniły się obie płcie, co budziło radość Vince’a, kiedy byli w mieszanym towarzystwie. „Ślinią się cioty i dziewczynki!” – szeptał w ucho Francisowi, który miał sześć stóp i jeden cal wzrostu i ani uncji tłuszczu. Jasne, prawie białe włosy strzygł identycznie od pierwszego roku Akademii Chrześcijańskich Braci w New Jersey. Uwielbiał Vince’a całym sercem, a Vince czcił go bezgranicznie.

Tamci oczywiście zjawili się po Francisa.

Został namierzony i zakupiony.

Rozdział 62

Trzej potężnie zbudowani mężczyźni mieli na sobie luźne dżinsy, buty do kostek na grubej podeszwie i ciemne kurtki. Byli zbirami. Baklany lub bandity, jak nazywano ich w Rosji. Budzące lęk demony, potwory z Moskwy, służące Wilkowi w Ameryce.

Zaparkowali swojego pontiaka grand prix przy ulicy i wspięli się na wzgórze do głównego kampusu Świętego Krzyża.

Jeden z nich się zasapał i zaczął narzekać po rosyjsku na stromiznę stoku.

– Zamknij się, dupku – rozkazał mu przywódca, Maxin, który lubił mówić o sobie, że jest osobistym przyjacielem Wilka, chociaż oczywiście wcale nim nie był. Żaden pahan nie miał prawdziwych przyjaciół, zwłaszcza Wilk. Miał tylko wrogów i prawie nigdy nie spotykał się z tymi, którzy dla niego pracowali. Nawet w Rosji miał opinię tajemniczego czy wręcz niewidzialnego człowieka. W USA nikt nie znał go z widzenia.

Trzech osiłków obserwowało studentów leżących na kocu. Trzymali się za ręce, a potem całowali i pieścili.

– Całują się jak dziewczyny – zauważył jeden z Rosjan, śmiejąc się chrapliwie. – Jak dziewczyny, których ja nigdy nie całowałem.

Cała trójka roześmiała się i pokręciła głowami z obrzydzeniem. Potężnie zbudowany przywódca ruszył przed siebie, mimo swojej wagi i rozmiarów pokonując błyskawicznie przestrzeń. Wskazał bez słowa Francisa i dwaj pozostali bandyci oderwali chłopca od Vince’a.

– Hej, co to ma być, do diabła?! – krzyknął Francis. Uciszył go szeroki plaster szorstkiej taśmy, którym zaklejono mu usta. Nie przedostawał się przez niego żaden dźwięk.

– Teraz sobie krzycz – powiedział ze śmiechem jeden z osiłków. – Krzycz jak dziewczyna. Ale nikt cię nie usłyszy.

Działali szybko, byli zgrani. Jeden z bandytów owinął Francisowi nogi w kostkach następnym odcinkiem czarnej taśmy, drugi skrępował mu ciasno ręce na plecach. Potem wepchnęli go do wielkiej torby, przypominającej worek marynarski i zwykle służącej do przenoszenia sprzętu sportowego, kijów baseballowych lub piłek do koszykówki.

Przywódca wyjął cienki, bardzo ostry sztylet i podciął gardło drugiemu chłopcu, dokładnie takim samym ruchem, jakim zarzynał świnie i barany w ojczystym kraju. Vince nie został kupiony i widział zespół porywaczy. W przeciwieństwie do Ślubnych ci oprawcy nie uprawiali żadnych gierek, nie zamierzali zdradzić Wilka ani sprawić mu zawodu. Koniec z obsuwami. Wilk dał im to jasno do zrozumienia, tak jasno i wyraźnie, jak tylko on potrafił.

– Ładować pięknego. Szybko – rozkazał przywódca zespołu. Pobiegli do auta, cisnęli wypchaną torbę do bagażnika pontiaka i wyjechali z miasta.

Robota na medal.

Rozdział 63

To mi się nie wydarzyło! myślał Francis, kiedy usiłował spojrzeć chłodno i logicznie na cały ten koszmar. Nie mógł zostać porwany kilka godzin temu z kampusu Świętego Krzyża przez trzech przerażających drabów.

To po prostu niemożliwe!

Niemożliwe było również to, że został przewieziony Bóg wie gdzie, że jazda trwała cztery, może pięć godzin, i że był transportowany w bagażniku samochodowym.

Przecież nie mógł zostać zabity. Tamten okrutny, pozbawiony serca gnój nie poderżnął mu gardła.

To się nie wydarzyło.

To wszystko było tylko nieprawdopodobnym, potwornym snem, kolejnym koszmarem, które ostatni raz nawiedzały Francisa Deegana, kiedy był małym dzieckiem. I ten człowiek, który stał teraz przed nim, z wyłysiałą czaszką okoloną wianuszkiem wijących się jasnych włosów, ubrany w ciasny kombinezon z czarnej skóry, on też nie był prawdziwy. Nie ma mowy.

– Gniewam się bardzo na ciebie! Jestem dobrym człowiekiem, ale mnie wkurzyłeś! – ryczał w twarz Francisowi Pan Potter. – Dlaczego mnie zostawiłeś? – zaskrzeczał. – Dlaczego? Mów. Nigdy więcej nie wolno ci zostawiać mnie samego. Bez ciebie bardzo się boję. Wiesz o tym. Znasz mnie. To było bezmyślne z twojej strony, Ronaldzie!

Francis próbował przemówić do rozsądku temu szaleńcowi, Porterowi, jak sam siebie nazywał, przy czym nie chodziło o Harry’ego Pottera, lecz Pana Pottera. Było to jednak rzucanie grochem o ścianę. Powiedział kilka razy temu szalejącemu świrowi, że widzi go pierwszy raz w życiu. Nie jest Ronaldem. Nie zna żadnych Ronaldów! Zarobił tylko kilka policzków, tak mocnych, że puściła mu się krew z nosa. Ten skretyniały świr o wyglądzie Billy’ego Idola był o wiele silniejszy, niż na to wyglądał.

Rozpacz i poczucie bezradności doprowadziły do tego, że Francis przeprosił szeptem świra:

– Przepraszam. Bardzo przepraszam. To się więcej nie powtórzy.

Pan Potter uściskał go serdecznie i Francis rozbeczał się jak dziecko, zalewając łzami pierś świra. To już był szczyt wszystkiego.

– O Boże, jak się cieszę, że wróciłeś. Bardzo martwiłem się o ciebie! Nigdy więcej nie wolno ci mnie zostawiać, Ronaldzie.

Ronaldzie? Kim, do diabła, był ten Ronald? I kim jest Pan Potter? Co jeszcze miało się wydarzyć? Czy Vince naprawdę nie żył? Czy zabito go tej nocy w college’u? Wszystkie te pytania były jak race wybuchające w pulsującej głowie Francisa, więc nic dziwnego, że rozpłakał się w ramionach Pottera i nawet ściskał go jak swojego wybawcę. Wtulił twarz w pachnącą czarną skórę i szeptał raz za razem:

– Bardzo przepraszam. Bardzo, bardzo przepraszam. O mój Boże, przepraszam.

Pan Potter odpowiedział:

– Ja też cię kocham, Ronaldzie. Uwielbiam cię. Nigdy więcej nie zostawisz mnie samego, prawda?

– Nie. Obiecuję. Nigdy cię nie zostawię. Pan Potter wybuchnął śmiechem i gwałtownie odsunął się od chłopca.

– Francis, drogi Francis – szepnął. – Do diabła, kim jest ten Ronald? Ja tylko się z tobą bawię, chłopcze. To tylko taka moja gra. Chodzisz do college’u, więc musiałeś się tego domyślić. No, to zabawmy się, Francis. Wyjdźmy z tej stodoły i pobawmy się.

Rozdział 64

Monnie Donnelley przysłała dziwnego maila do mojego tymczasowego biura. Napisała, że nie została zawieszona. W każdym razie do tej pory. Miała też dla mnie świeże wiadomości. „Muszę zobaczyć się z tobą dziś wieczorem. Ten sam lokal, ta sama pora. To bardzo ważne”.

Wobec tego zaraz po siódmej przyjechałem do Stanowiska Dowodzenia i rozejrzałem się za Monnie. Jakie tajemnicze wiadomości miała na myśli? Przy barze było tłoczno, ale dostrzegłem ją bez problemu, była tam jedyną kobietą. Zauważyłem również, że Monnie i ja jesteśmy jedynymi klientami Stanowiska Dowodzenia niesłużącymi w piechocie morskiej.

– Nie mogłam porozmawiać z tobą przez telefon w Quantico. Gorzej już być nie może. Komu człowiek ma ufać? – powiedziała, kiedy podszedłem do niej.

– Mnie możesz ufać. Ale oczywiście nie spodziewam się, że zaufasz temu, co mówię, Monnie. Masz jakieś wiadomości?

– Jasne. Z przyjemnością zrzucę ten ciężar z barków. Na dodatek to chyba dobra wiadomość.

Usiadłem na wysokim stołku obok niej. Podszedł barman i zmówiliśmy piwo. Monnie zaczęła mówić, kiedy tylko się oddalił.

– Mam dobrego znajomego w ERF – powiedziała. – Chodzi o Techniczny Zakład Badań w Quantico.

– Wiem, o co chodzi. Wygląda na to, że masz wszędzie znajomych.

– Zgadza się. Poza Hooverem. W każdym razie ten znajomy zwrócił mi uwagę na informację, która przyszła do Biura kilka tygodni temu, ale została uznana za głupi telefon i odrzucona. Ktoś doniósł o forum internetowym Wilcze Gniazdo. Podobno można tam sobie zamówić kochankę lub kochanka albo zlecić porwanie dowolnej osoby. Tyle że nie można się tam włamać. W tym sęk.

– Więc jak ten człowiek się włamał? Nasz haker?

– Nie on, ale ona. Uważa się za geniusza. Dlatego ją zignorowano. Chcesz ją poznać? Ma czternaście lat.

Rozdział 65

Monnie miała adres tej młodocianej hakerki. Dale City w Wirginii, zaledwie dwanaście mil od Quantico. Agent, który odebrał wiadomość, zanadto się nią nie przejął, więc doszliśmy do wniosku, że nie weźmie nam za złe naszej inicjatywy. Postanowiliśmy odwalić robotę za niego. On sam nie był nam potrzebny do szczęścia.

Tak naprawdę wcale nie planowałem zabierać ze sobą Monnie, ale uparła się, że musi mi towarzyszyć. Odstawiła swojego SUV – a do domu i pojechała ze mną do Dale City. Zadzwoniłem wcześniej, uprzedzając matkę dziewczyny. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, ale wyraziła zadowolenie, że w końcu zjawi się FBI i porozmawia z nią. Dodała, że: „Lili zawsze postawi na swoim. Zobaczy pan, o co mi chodzi”.

Drzwi otworzyła nam młoda dziewczyna w czarnym dresie. Sądziłem, że to Lili, ale się pomyliłem. Annie była jej dwunastoletnią siostrą. Wyglądała na czternastolatkę. Zaprosiła nas do środka i weszliśmy.

– Lili jest u siebie, w laboratorium – oświadczyła. – Gdzież by indziej?

Z kuchni wyłoniła się pani Olsen i przedstawiliśmy się. Miała na sobie gładką białą bluzkę i zielony sztruksowy fartuszek. W ręce trzymała zatłuszczoną łopatkę do przewracania mięsa na patelni. Trudno o większy kontrast tej typowo domowej scenerii z tym, na co podobno trafiła Lili. Czy to możliwe, że czternastolatka znalazła ślad, który mógł nas zaprowadzić do porywaczy? Słyszałem o sprawach, których rozwiązanie było jeszcze dziwniejsze. Niemniej jednak…

– Nazywamy ją doktorem Hawkingiem. Lubicie Stephena Hawkinga? Ma taaki iloraz inteligencji – powiedziała matka cudownego dziecka, unosząc wysoko rękę z przyrządem kuchennym. – Niby strasznie mądra, ale odżywia się tylko sprite’em i cukrowymi laseczkami. Nie mogę przemówić jej do rozumu, żeby zaczęła jeść normalnie.

– Czy moglibyśmy teraz z nią porozmawiać? – spytałem.

Pani Olsen skinęła głową.

– Chyba bierzecie ją na serio. To dobrze o was świadczy. Wierzcie mi, niczego nie zmyśliła.

– Hm… chcemy tylko z nią porozmawiać. Na wszelki wypadek. Tak naprawdę nie wiemy, co o tym myśleć. – Było to bliskie prawdy.

– To już coś – pochwaliła nas pani Olsen. – Lili nigdy się nie pomyliła. Przynajmniej do tej pory. – Wskazała łopatką schody. – Pierwsze piętro, a potem na prawo. Wyjątkowo zostawiła otwarte drzwi, bo się was spodziewa. Zakazała nam mieszać się do tego.

Poszedłem z Monnie na górę.

– Nie mają pojęcia, co to może być, prawda? – szepnęła. – Prawie się modlę, żeby nic z tego nie wynikło. Żeby to był fałszywy trop.

Zastukałem w drewniane drzwi. Rozległ się głuchy odgłos, jakby były w środku puste.

– Otwarte – odpowiedział cienki dziewczęcy głos. – Właźcie.

Kiedy pchnąłem drzwi, zobaczyłem sypialnię z meblami z sosnowego drewna. Pojedyncze łóżko, zmięta pościel we wzorek w krówki, na ścianach postery z MIT, Yale, Stanforda.

Za niebieską halogenową lampą siedziała przy laptopie nastolatka: ciemne włosy, okulary, aparat korekcyjny na zębach.

– Nie mogłam się was doczekać – powiedziała. – Jestem Lili. Siedziałam nad deszyfracją. Wszystko sprowadza się do znalezienia luk w algorytmach.

Monnie i ja uścisnęliśmy dłoń Lili, bardzo drobną i kruchą jak skorupka jajka.

– Lili, w mailu napisałaś nam, że masz informację – zaczęła Monnie – która może pomóc nam odnaleźć osoby zaginione w Atlancie i Pensylwanii.

– Zgadza się. Ale już znaleźliście panią Meek.

– Włamałaś się na doskonale zabezpieczoną stronę. Czy tak? – spytała Monnie.

– Użyłam programu do tajnego skanowania protokołu data – gramów użytkownika. Potem podrobiłam adres sieciowy. Ich serwer administrujący łyknął podrabiane pakiety. Podsunęłam kod źródłowy szperaczowi. W końcu włamałam się, podsuwając fałszywe dane serwerowi nazw. Wszystko to było trochę bardziej skomplikowane, ale w gruncie rzeczy o to chodzi.

– Kojarzę – powiedziała Monnie. Nagle poczułem się bardzo zadowolony, że Monnie jest ze mną.

– Oni pewnie wiedzą, że się włamałam. Nawet jestem tego pewna – dodała Lili.

– Dlaczego? – spytałem.

– Powiedzieli to.

– Nie podałaś zbyt wielu szczegółów agentowi Tiezzi. Podobno „wydawało ci się”, że na tym forum można kogoś kupić?

– No. Dałam ciała, nie? Ten Tiezzi mi nie uwierzył. Przyznałam się, że mam czternaście lat i jestem dziewczyną. Głupia byłam, nie?

– Według mnie to nie minusy – powiedziała Monnie i uśmiechnęła się ciepło.

Lili też w końcu zdobyła się na uśmiech.

– Mocno się naraziłam, co? No, wiem. Oni chyba już wiedzą, kim jestem.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, Lili – zapewniłem ją. – Nie wiedzą, kim jesteś ani gdzie mieszkasz. Na pewno.

Gdyby wiedzieli, już byś nie żyła, dodałem w myślach.

Rozdział 66

Czułem się dziwnie nierealnie, przebywając w pokoju tej genialnej dziewczynki, świadom, że jej życiu i życiu jej rodziny grozi wielkie niebezpieczeństwo. Lili pewnie nie brzmiała zbyt przekonująco, gdy kontaktowała się z Biurem, więc puszczono jej rewelacje koło uszu. Poza tym naprawdę miała czternaście lat. Ale kiedy się spotkaliśmy i porozmawialiśmy osobiście, nabrałem pewności, że trafiła na autentyczny ślad, który może nam pomóc.

Słyszała ich, kiedy się kontaktowali.

Ktoś został kupiony, gdy słuchała.

I teraz bała się o siebie i swoją rodzinę.

– Chcesz się z nimi połączyć on – line – spytała podekscytowana Lili. – Da się zrobić! Sprawdzę, czy są razem. Siedziałam nad jednym anonimizatorem. Jest w porzo. Chyba zaskoczy. Chociaż nie na pewno. Ale myślę, że zaskoczy.

Uśmiechnęła się szeroko, pokazując swój zabawny aparat korekcyjny.

Bardzo chciała nam udowodnić, że sama też jest w porzo.

– Czy to dobry pomysł? – spytała Monnie, pochylając się do mnie.

Odciągnąłem ją na bok i ściszyłem głos:

– Musimy ukryć ją i jej rodzinę. Teraz nie mogą zostać w domu, Monnie. – Spojrzałem na Lili. – No dobrze. Czemu nie spróbować się z nimi połączyć? Zobaczmy, do czego się szykują. Będziemy przy tobie.

Lili tymczasem pokonywała różne zabezpieczenia i wpisywała hasła dostępu, cały czas opowiadając, co robi. Dla mnie była to czarna magia, ale Monnie orientowała się z grubsza, co robi czternastolatka. Była życzliwa i chętna do pomocy. Lili najwyraźniej zrobiła na niej wrażenie.

Dziewczynka nagle się zaniepokoiła i uniosła ku nam wzrok.

– Coś jest nie tak – zamruczała i wróciła do komputera. – O cholera! Niech ich diabli porwą! – zaklęła. – Świry pieprzone. Nie do wiary.

– Co się stało? – spytała Monnie.

– Zmienili klucze?

– Gorzej – odparła Lili, nie przestając szybko wprowadzać poleceń. – O wiele gorzej. Aaa, żeby to obesrało. Nie wierzę. – W końcu odwróciła się od ekranu laptopa. – Po pierwsze, w ogóle nawet nie mogłam znaleźć tego ich forum. Stworzyli niesamowicie dynamiczną sieć i wszystko skakało od Detroit przez Boston do Miami. A kiedy w końcu ich namierzyłam, nie mogłam wejść. Nikt nie może wejść na to forum poza nimi.

– Dlaczego? – spytała Monnie. – Co się tam wydarzyło od twojej ostatniej wizyty?

– Zainstalowali skaner tęczówki! To bramka nie do przejścia. Całym tym interesem rządzi facet, który nazywa siebie Wilkiem. Straszny gość. Rosjanin. Jest jak wilk syberyjski. I zdaje się, że jest nawet cwańszy ode mnie. A to znaczy, że jest kurewsko cwany.

Rozdział 67

Następnego dnia pracowałem w salach SIOC. Monnie Donnelley również, traktowana trochę jak zadżumiona, skazana na kwarantannę. Nie rozgłaszaliśmy tego, czego dowiedzieliśmy się od Lili Olsen, ponieważ chcieliśmy sprawdzić kilka rzeczy. Siedzieliśmy w głównej sali. Otaczał nas ruch i gwar. Sprawa porwań znalazła się w centrum zainteresowania mediów. W ciągu ostatnich kilku lat poddano FBI niewiarygodnej presji i teraz zwycięstwo było potrzebne do przeżycia Biuru jak powietrze tonącemu. Nie, pomyślałem, nie Biuru. Nam.

Wiele szych zjawiło się na wieczornym spotkaniu, w tym szefowie Zespołów Analizy Zachowań (BAU) Wschód i Zachód, szef Ośrodka Danych Wielokrotnych Morderców i Porwań Niepełnoletnich (CASMIRC), i kierownik Niewinnych Wizerunków z Baltimore, wydziału szukającego i eliminującego seksualnych drapieżników, buszujących w Internecie. Stacy Pollack znów prowadziła dyskusję. Najwyraźniej została wyznaczona do kierowania śledztwem.

Zaginął student płci męskiej z college’u Świętego Krzyża w Massachusetts, a na terenie kampusu znaleziono ciało jego zamordowanego przyjaciela. Fizyczne podobieństwo Francisa Deegana do Benjamina Coffeya, studenta porwanego w Newport, przekonało wielu z nas, że wybrano go zamiast tamtego, prawdopodobnie już nieżyjącego.

– Proszę o zgodę na wyznaczenie nagrody, może pół miliona – powiedział Jack Arnold, szef BAU – Wschód. Nikt nie skomentował tej propozycji. Część agentów robiła notatki, część pracowała przy laptopach. Panował nastrój przygnębienia.

– Myślę, że coś mamy – powiedziałem. Siedziałem w głębi sali.

Stacy Pollack spojrzała w moim kierunku. Podniosło się kilka głów, ale zareagowano raczej na to, że w ogóle przerwałem ciszę, niż na moje słowa.

Wstałem z krzesła.

Pieprzony nowy miał okazję przemówić do grupy. Przedstawiłem Monnie jak na dobrego kolegę przystało. Potem opowiedziałem im o Wilczym Gnieździe i o naszym spotkaniu z czternastoletnią Lili Olsen. Wspomniałem również o Wilku, który zgodnie z wynikami poszukiwań Monnie mógł być rosyjskim gangsterem, Paszą Sorokinem. Jego wcześniejsza historia była trudna do wyśledzenia, zwłaszcza pobyt w ZSrR.

– Jeśli uda się nam jakoś dostać do Gniazda, to sądzę, że dowiemy się czegoś o tych zaginionych kobietach. Na razie powinniśmy wziąć pod lupę niektóre miejsca w Internecie już zidentyfikowane przez Niewinne Wizerunki. To logiczne, że zboczeńcy wykorzystujący Wilcze Gniazdo odwiedzają inne witryny porno. Potrzebujemy pomocy. A jeśli się okaże, że Wilk to Pasza Sorokin, będziemy potrzebować znacznej pomocy.

Stacy Pollack podjęła wyzwanie i poprowadziła dyskusję, podczas której zadano Monnie i mnie wiele pytań. Niektórzy agenci obecni na sali wyraźnie poczuli się zagrożeni. Ale Pollack już podjęła decyzję.

– Dostaniecie środki działania – oświadczyła. – Będziemy obserwować witryny porno dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Rzecz w tym, że na razie nie mamy nic lepszego. Chcę, żeby nasza nowojorska grupa od spraw rosyjskiej mafii też się tym zajęła. Nie wierzę, by Pasza Sorokin był w to osobiście zaangażowany, ale jeśli tak, to uczyniliśmy wielki postęp w śledztwie. Interesujemy się Sorokinem od sześciu lat! I jesteśmy bardzo zainteresowani Wilkiem.

Rozdział 68

W ciągu następnej doby ponad trzydziestu agentów przystąpiło do nadzorowania czternastu pornograficznych witryn i czatów. To była jedna z najintensywniejszych „obserwacji” w historii Biura. Nie wiedzieliśmy dokładnie, kogo szukamy – wypatrywaliśmy jedynie wzmianek o Wilczym Gnieździe lub o samym Wilku. Równocześnie Monnie i ja zbieraliśmy informacje o czerwonej mafii, a zwłaszcza o Paszy Sorokinie.

Po południu musiałem wyjść. Trudno sobie wyobrazić gorszy zbieg okoliczności. Ale to, co mnie czekało, zawsze byłoby niemiłe. Zaproszono mnie na wstępne spotkanie z prawnikami Christine Johnson w Blake Building przy Dupont Circle. Christine chciała mi zabrać małego Alexa.

Zjawiłem się tam kilka minut przed piątą i musiałem pokonać strumień pracowników, wylewający się z niezwykłej jedenastopiętrowej budowli, mieszczącej się na rogu Connecticut Avenue 1. Przejrzałem spis najemców i dowiedziałem się, że w budynku są biura Mazdy, Barona, National Safety Council i kilku kancelarii prawniczych, w tym Mark, Haranzo i Denyeau, reprezentującej Christine.

Powlokłem się do wind i wcisnąłem guzik. Christine żądała opieki nad Alexem juniorem. Jej adwokatka zaaranżowała to spotkanie, licząc na porozumienie stron bez rozprawy sądowej lub uciekania się do innych rozwiązań prawnych. Przed południem rozmawiałem z moim adwokatem i zrezygnowałem z jego obecności na spotkaniu, jako że miało mieć charakter nieformalny. Jadąc windą na szóste piętro, powtarzałem sobie w kółko: „Liczy się tylko dobro małego Alexa”.

Bez względu na to, co mogło mnie spotkać i ile miało mnie kosztować.

Kiedy wysiadłem z windy, przywitała mnie Gilda Haranzo, szczupła atrakcyjna kobieta w ciemnym kostiumie i białej bluzce, wiązanej pod szyją. Mój adwokat stawał przeciwko pani Haranzo i poinformował mnie, że jest dobrą prawniczką i traktuje swój zawód jak misję. Rozwiodła się z mężem lekarzem i dostała opiekę nad ich dwójką dzieci. Była droga, ale chodziła z Christine do Villanova i pozostały przyjaciółkami.

– Christine jest już w sali konferencyjnej, Alex – powiedziała, przedstawiwszy się. – Przykro mi, że do tego doszło. To trudna sprawa. Nie ma w niej złych ludzi. Zechcesz pójść za mną?

– Mnie też jest przykro, że do tego doszło – odparłem.

Ale nie byłem tak bardzo pewien, czy w tej sprawie nie ma złych ludzi. Niebawem mieliśmy się o tym przekonać.

Pani Haranzo zaprowadziła mnie do średniej wielkości pomieszczenia, pomalowanego na fabryczny błękit, z szarą wykładziną na podłodze. Pośrodku stał szklany stół i sześć modnych czarnych skórzanych foteli. Na stole umieszczono tylko dzban z zimną wodą, szklanki i laptop.

Rząd wysokich okien wychodził na Dupont Circle. Christine stała przy jednym z nich i nie odezwała się, kiedy wszedłem, ale po chwili podeszła do stołu i usiadła.

– Cześć, Alex – powiedziała wreszcie.

Rozdział 69

Gilda Haranzo wśliznęła się na fotel przy laptopie, a ja wybrałem miejsce naprzeciwko Christine. Nagle utrata małego Alexa stała się czymś bardzo realnym. Na myśl o tym zabrakło mi oddechu. Bez względu na to, czy była to dobra decyzja, czy zła, uczciwa czy nie, Christine odeszła od nas, wyjechała tysiące mil dalej i ani razu nie odwiedziła małego. Zrezygnowała świadomie ze swoich praw rodzicielskich. Teraz zmieniła zdanie. A co, jeśli zmieni je kolejny raz?

– Dziękuję ci za przybycie, Alex – powiedziała Christine. – Przykro mi ze względu na okoliczności naszego spotkania. Musisz uwierzyć, że jest mi przykro.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Rzecz nie w tym, że byłem na nią wściekły, ale… może byłem zły. Miałem małego Alexa przez całe jego życie i nie mogłem znieść myśli, że teraz go utracę. Żołądek poleciał mi w dół jak winda zerwana z lin. Czułem się tak, jakbym widział moje dziecko wybiegające na ulicę prosto pod koła ciężarówki, a ja nie mogłem zapobiec, nieszczęściu, nie mogłem nic zrobić. Siedziałem jak skamieniały, dusząc w gardle pierwotny wrzask, który roztrzaskałby całe szkło w tej sali.

Potem zaczęło się spotkanie. Nieformalna narada. Bez żadnych złych ludzi na sali.

– Doktorze Cross, dziękuję panu za to, że poświęcił pan swój czas na przybycie – oświadczyła Gilda Haranzo i uśmiechnęła się do mnie serdecznie.

– Czemu miałbym nie przyjść? – spytałem.

Kiwnęła głową i znów się uśmiechnęła.

– Wszyscy chcemy rozwiązać po przyjacielsku ten problem. Okazał się pan doskonałym opiekunem i nikt temu nie zaprzecza.

– Jestem ojcem Alexa, pani Haranzo – poprawiłem ją.

– Oczywiście. Ale teraz Christine może zająć się opieką nad chłopcem. Jest jego matką. Jest również dyrektorką szkoły podstawowej w Seattle.

Poczułem, jak rumieniec obejmuje moją twarz i szyję.

– Zostawiła Alexa rok temu.

– To nieuczciwe, Alex – wtrąciła się Christine. – Powiedziałam, że na razie możesz go wziąć. Nasze ustalenie zawsze miało charakter tymczasowy.

– Doktorze Cross, czy to prawda, że dzieckiem przeważnie zajmuje się pańska osiemdziesięciodwuletnia babka? – spytała Haranzo.

– Wszyscy się nim zajmujemy – odparłem. – A poza tym nie była za stara zeszłego roku, kiedy Christine wyjechała do Seattle, prawda? Nana jest całkowicie sprawna i nie sądzę, by kiedykolwiek miała pani ochotę zobaczyć ją w sądzie na miejscu dla świadka.

– Pańskie zajęcia zmuszają pana do częstego przebywania poza domem? – kontynuowała prawniczka.

Skinąłem głową.

– Wyjeżdżam od czasu do czasu. Ale Alex zawsze ma dobrą opiekę. To szczęśliwe, zdrowe, inteligentne dziecko. Cały czas jest uśmiechnięty. I jest kochany. Jest ośrodkiem życia naszego domu.

Haranzo odczekała, aż skończę, i znów zaatakowała. Poczułem się jak na rozprawie.

– Pańska praca, doktorze Cross, jest dość ryzykowna. Poprzednio pańska rodzina była narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Poza tym od kiedy pani Johnson odeszła, utrzymywał pan intymne związki z innymi kobietami. Czy tak?

Westchnąłem i powoli podniosłem się z fotela.

– Przykro mi, ale to spotkanie jest już skończone. Proszę. wybaczyć. Muszę wyjść. – Przy drzwiach odwróciłem się do Christine. – Nie masz racji.

Rozdział 70

Musiałem stamtąd wyjść i przez jakiś czas zająć głowę czymś innym. Wróciłem do Hoovera i odniosłem wrażenie, że moja nieobecność przeszła niezauważona, nikt mnie nie potrzebował. Nie mogłem opędzić się od myśli, że niektórzy agenci gnieżdżący się w tych biurowych pokojach nie mają pojęcia, jak rozwiązuje się sprawy kryminalne w realnym świecie. Jakby wierzyli, że wystarczy wrzucić dane do komputera, a on poda ci sprawcę na tacy. Miałem ochotę krzyknąć: „Musicie stąd wyjść! Wyjdźcie z tego»pokoju kryzysowego«bez okien, pełnego śmierdzącego powietrza. Idźcie między ludzi!”.

Nie odezwałem się jednak. Usiadłem przy komputerze i przeczytałem najświeższe doniesienia na temat rosyjskiej mafii. Nie natrafiłem na żadne obiecujące powiązania. Poza tym po spotkaniu z adwokatką Christine nie mogłem się skupić. Tuż po siódmej spakowałem się i wyszedłem z budynku.

Chyba nikt nie zauważył mojego odejścia. Ale pomyślałem sobie: czy to naprawdę takie złe?

Kiedy przyjechałem pod dom, Nana czekała przy drzwiach wejściowych. Ruszyłem po stopniach. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

– Pilnuj małego Alexa, Damon! Za chwilę wrócimy – zawołała przez siatkę.

Kulejąc zeszła po schodach. Poszedłem za nią.

– Dokąd się wybieramy? – spytałem.

– Jedziemy na przejażdżkę – oznajmiła. – Mamy do pomówienia, ty i ja.

O cholera, pomyślałem.

Wsiadłem z powrotem do starego porsche i zapaliłem silnik. Nana opadła na fotel pasażera.

– Jedź.

– Tak jest, panno Daisy.

– Tylko mi tu nie schlebiaj ani nie sil się na te twoje żałosne dowcipy.

– Tak jest, szanowna pani.

– To właśnie doskonały przykład twojego schlebiania.

– Wiem, szanowna pani.

Postanowiłem jechać w kierunku zachodnim, ku Shenandoah Mountains. Były to piękne okolice, ulubione okolice Nany. Przez pierwszą część przejażdżki oboje głównie milczeliśmy, co było niezwykłe jak na nas.

– Co się wydarzyło w tej kancelarii? – spytała w końcu Nana, kiedy zjechałem na drogę numer sześćdziesiąt sześć.

Przedstawiłem jej bardzo rozbudowaną wersję, prawdopodobnie dlatego, że musiałem sobie ulżyć. Słuchała bardzo spokojnie, a potem zrobiła coś zupełnie niezwykłego jak na nią. Zaklęła.

– Do diabła z Christine Johnson! Nie ma racji!

– Trudno mi ją całkiem winić – zaoponowałem. Choćbym bardzo nie chciał, nie mogłem nie rozumieć jej punktu widzenia.

– A ja ją winie. Zostawiła tę słodką kruszynkę i wyskoczyła sobie do Seattle. Nie musiała jechać tak daleko. Jej decyzja. Niech teraz z nią żyje.

Zerknąłem na Nanę. Zaciskała mocno usta, twarz miała jak maskę.

– Nie wiem, czy w dzisiejszych oświeconych czasach uznano by ten pogląd za poprawny. Zbyła moje słowa machnięciem ręki. – Nie sądzę, żeby dzisiejsze czasy były tak bardzo oświecone. Wiesz, że wierzę w prawa kobiet, prawa matek i to wszystko, ale tak samo wierzę, że trzeba odpowiadać za swoje czyny. Christine zrzekła się tego chłopczyka. Zrzekła się odpowiedzialności.

– Skończyłaś? – zapytałem.

Nana skrzyżowała mocno ręce na piersi.

– Tak. I lepiej mi się zrobiło. Dużo lepiej. Czasem powinieneś tego spróbować. Upuść pary, Alex. Strać nad sobą panowanie. Wyrzuć to z siebie.

Nie mogłem się nie roześmiać.

– Całą drogę z pracy słuchałem radia na pełny regulator. Połowę drogi się darłem. Jestem bardziej wyprowadzony z równowagi niż ty, Nana.

Ten jeden jedyny raz pozwoliła mi mieć ostatnie słowo.

Rozdział 71

Jamilla zadzwoniła tego wieczoru około jedenastej – o ósmej jej czasu. Nie rozmawiałem z nią od kilku dni i prawdę mówiąc, nie była to najlepsza chwila na nasze kląskanie. Przyjazd Christine do stolicy i spotkanie z jej adwokatką wyprowadziły mnie z równowagi, podłamały i pozbawiły pewności siebie. Starałem się nie okazywać, co czuję, ale to też był zły pomysł.

– Ani się nie odezwiesz, ani nie zadzwonisz – powiedziała Jamilla i roześmiała się po swojemu, swobodnie i kusząco. – Tylko mi nie mów, że już tkwisz po uszy w jakiejś sprawie. Ale tkwisz po uszy, no nie?

– No, w wielkiej, ohydnej sprawie. Tak się jakoś składa, że raz jestem w niej, a raz poza nią – odparłem, a potem szybko wyjaśniłem Jam, co się robi, a czego się nie robi w Hooverze, nadmieniając przy tym o moich mieszanych uczuciach na temat przeniesienia mnie do Biura – o tym wszystkim w moim życiu, co teraz tak naprawdę się nie liczyło.

– Jesteś nowy – powiedziała. – Odczekaj trochę.

– Staram się zachować cierpliwość. Tylko rzecz w tym, że nie przywykłem do takiego marnowania energii i środków.

Roześmiała się.

– Do tego nie przywykłeś, ale przywykłeś być w środku uwagi, no nie? Było się gwiazdą, Alex.

Uśmiechnąłem się.

– Racja, racja. O to też chodzi.

– Widziałeś z zewnątrz, jak wygląda Biuro. Wiedziałeś, w co się pakujesz. Nie wiedziałeś?

– Jasne, chyba powinienem wiedzieć. Ale kiedy się zgłaszaliśmy, wysłuchałem masy obietnic.

Jamilla westchnęła.

– Wiem, że wczuwanie się w sytuację innych to nie moja najsilniejsza strona. Wręcz przeciwnie.

– Nie, nie. To moja wina.

– No. – Znów się roześmiała. – Tak jest. Jeszcze nigdy do tej pory nie byłeś taki załamany i apatyczny. Poszukajmy czegoś, co podniosłoby cię na duchu.

Porozmawialiśmy o sprawie, nad którą pracowała, a potem Jamilla spytała o dzieci. Jak zawsze chciała wiedzieć o nich wszystko. Ale ja byłem w kwaśnym nastroju i nie mogłem się z niego otrząsnąć. Zastanawiałem się, czy Jam wyczuwa mój stan ducha i dowiedziałem się.

– No cóż – westchnęła – chciałam tylko usłyszeć, jak się czujesz. Zadzwoń, kiedy coś się wydarzy. Zawsze czekam na twój telefon. Tęsknię za tobą, Alex.

– Ja też za tobą tęsknię – rzekłem.

Zakończyła rozmowę delikatnym:

– Pa.

Siedziałem przez chwilę, kręcąc głową. Do diabła. Czasem wyłaził ze mnie prawdziwy osioł. Winiłem Jamillę za to, co zrobiła mi Christine, zgadza, się? Świat nie widział większego durnia ode mnie.

Rozdział 72

– Cześć. Tęsknię za tobą – powiedziałem i uśmiechnąłem się.

– I przepraszam.

Pięć minut po tym, jak Jamilla odłożyła słuchawkę, zadzwoniłem do niej, by ocieplić oziębione stosunki, a przynajmniej spróbować je ocieplić.

– Powinieneś przeprosić, ty soplu lodu. Cieszę się, że twój sławny nos jeszcze działa – oświadczyła.

– Nie tak trudno było mu wyczuć, że narozrabiałem. Główny dowód miałem przed oczami, na wyświetlaczu aparatu. To była nasza najkrótsza rozmowa telefoniczna. Dodatkowo najmniej przyjemna, ale za to najbardziej frustrująca. Mój sławny nos musiał zareagować.

– Więc o co chodzi, mój wspaniały zwiadowco? O pracę czy coś innego? O mnie, Alex? Możesz mi powiedzieć prawdę. Muszę cię tylko ostrzec, że jestem uzbrojona.

Roześmiałem się, po czym zrobiłem powolny wdech i wydech.

– Christine Johnson wróciła. A teraz naprawdę złe wieści. Przyjechała po małego Alexa. Chce go zabrać, dostać opiekę nad nim i pewnie wywieźć go do Seattle.

Usłyszałem, jak Jamilla gwałtownie wciąga powietrze. Potem powiedziała:

– Och, Alex, to potworne. Potworne. Czy rozmawiałeś z nią o tym?

– Pewnie. Po południu byłem u jej adwokatki. Christine trudno być twardą, ale jej prawniczce nie sprawia to kłopotu.

– Alex, czy Christine widziała was razem? Ciebie i Alexa? Jaki ma do ciebie stosunek? To zupełnie tak, jak w tym starym filmie Kramer kontra Kramer. Dustin Hoffman i tamten śliczny chłopczyk.

– Nie, tak naprawdę to nie widziała nas razem, ale ja widziałem ją z Alexem. Podziałał na nią swoim urokiem. Przywitał ją bez żadnych wyrzutów. Mały zdrajca.

– Taki jest mały Alex. Zawsze dżentelmen – stwierdziła Jamilla. Była zła. – Jak jego ojciec.

– Chyba to dobrze… ona jest jego matką. Tych dwoje coś łączy, Jam. To skomplikowane.

– Nie, nie dla mnie. Nie dla mnie, nie dla kogoś, kto ma trochę oleju w głowie. Ona go zostawiła, Alex. Oddaliła się o trzy tysiące mil. Kto ci zagwarantuje, że nie wytnie tego numeru po raz drugi?

Do tego wszystko się sprowadzało, no nie?

– Co o tym myślisz? Co byś zrobiła? Parsknęła śmiechem.

– Och, znasz mnie, walczyłabym jak wszyscy diabli. W końcu się uśmiechnąłem.

– I to właśnie zamierzam zrobić. Pokażę Christine, jak wygląda piekło.

Rozdział 73

Na tym nie skończyły się telefony tej nocy. Kiedy tylko rozłączyłem się z Jamillą, a drugi raz rozmawialiśmy minutę, piekielne urządzenie zaczęło dzwonić. Zastanawiałem się, czy to Christine. To naprawdę nie był dobry moment, żeby rozmawiać o Aleksie. Co mogłaby mi powiedzieć i co ja mógłbym powiedzieć jej?

Ale telefon nie przestawał hałasować. Spojrzałem na zegarek. Było po północy. Co teraz? Wahałem się chwilę, zanim w końcu podniosłem słuchawkę.

– Alex Cross – powiedziałem.

– Alex, tu Ron Burns. Wybacz, że niepokoję cię tak późno. Właśnie lecę do Waszyngtonu z Nowego Jorku. Kolejna konferencja na temat zwalczania terroryzmu. Cholera, teraz nikt nie wie naprawdę, co znaczy to słowo. Ani nikt nie ma pojęcia, jak wykończyć tych drani. Za to każdy ma swoją teorię na ich temat.

– Dajcie im bobu. Jak oni nam – zaproponowałem. – Oczywiście to zburzy spokój sumienia niektórych ludzi. I z pewnością nie jest poprawne politycznie ani społecznie.

Burns się roześmiał.

– Trafiłeś w sedno – odparł. – I nie grzeszysz skromnością…

– Skoro już o pomysłach mowa… – zacząłem.

– Wiem, że jesteś trochę wkurzony – przerwał mi. – Trudno mieć do ciebie pretensje po tym, co się wydarzyło. Biuro wodzi ludzi za nos, powtarzają się stare grzechy, przed którymi cię ostrzegano. Ale musisz coś zrozumieć, Alex. Próbuję obrócić bardzo ociężały transatlantyk, który płynie Potomakiem. Zaufaj mi jeszcze trochę. A przy okazji, czemu wciąż jesteś w Waszyngtonie? Nie w New Hampshire?

Zamrugałem, nic nie rozumiejąc.

– Co się dzieje w New Hampshire? O cholera, niech mi pan nie mówi.

– Mamy podejrzanego. Nikt ci nie powiedział, co? Twój pomysł, żeby śledzić wzmianki w Internecie o Wilczym Gnieździe, wypalił. Mamy kogoś!

Nie mogłem uwierzyć, że słyszę o tym dopiero teraz.

– Nikt nie pisnął mi o tym słówka. A po przyjeździe z pracy cały czas siedziałem w domu.

W słuchawce zapadła cisza. Wreszcie Burns powiedział:

– Zaraz zatelefonuję tu i tam. Rano wsiadaj w samolot. Będą cię oczekiwać w New Hampshire. Na pewno będą. I, Alex, zaufaj mi jeszcze trochę.

– No, zaufam. – Jeszcze trochę.

Rozdział 74

Wydawało się to nieprawdopodobne i zwariowane, ale obiektem obserwacji oddziału FBI z New Hampshire był szanowany wykładowca literatury angielskiej w Dartmouth. Niedawno pojawił się w czacie Tabu i chełpił się, że zna pewne szczególne forum internetowe, na którym można kupić, co się chce, „jeśli się ma dość pieniędzy”.

Agent z SIOC nagrał dziwną rozmowę z Panem Potterem… Twój Chłopak: Ile dokładnie trzeba pieniędzy, żeby móc kupić „co się chce”?

Pan Potter: Więcej niż masz, przyjacielu. Zresztą jest skaner siatkówki, żeby nie dopuścić żuli twojego pokroju.

Paczka: To zaszczyt, że taka persona jak ty odwiedza dziś nasz chlew.

Pan Potter: Wilcze Gniazdo jest dostępne tylko przez dwie godziny tygodniowo. Oczywiście żaden z was nie jest zaproszony.

Okazało się, że „Pan Potter” to pseudonim używany przez doktora Homera Taylora. Winny czy nie, doktor Taylor znalazł się pod mikroskopem. Dwanaście dwuosobowych zespołów agentów, pracujących przez osiem godzin na dobę, obserwowało każdy jego krok w Hanowerze. Od poniedziałku do piątku mieszkał w małym wiktoriańskim domku niedaleko college’u i wykładał na uczelni. Był chudym, łysiejącym, starannie ubranym mężczyzną, noszącym angielskie garnitury, kolorowe muszki i celowo niedobrane szelki. Zawsze miał minę człowieka zadowolonego z siebie. Od władz college’u dowiedzieliśmy się, że nauczał dramatu okresu elżbietańskiego i restauracji, prowadził również seminarium szekspirowskie.

Był niezwykle popularny. Miał opinię wykładowcy utrzymującego żywe kontakty ze studentami, również z tymi, którzy nie chodzili na jego zajęcia. Był znany z błyskotliwego, zjadliwego poczucia humoru. Często odgrywał różne postaci dramatyczne, tak męskie jak i żeńskie, ale zawsze improwizował, ściągając, jak mówił, pełną widownię.

Uważano go za geja, nikt jednak nie słyszałby kiedykolwiek związał się z kimś na poważnie. Miał wiejski dom pięćdziesiąt mil od Hanoweru, w Webster w New Hampshire, i przeważnie jeździł tam na weekendy. Od czasu do czasu wpadał do Bostonu lub Nowego Jorku i spędził kilka letnich sezonów w Europie. Nigdy nie był zamieszany w żaden incydent ze studentem, chociaż niektórzy chłopcy nazywali go zgredem, kilku mówiło mu to w oczy.

Obserwacja Taylora była niełatwa, biorąc pod uwagę rozmiary uczelnianego miasteczka. Ale do tej pory nasi agenci prawdopodobnie nie zostali zauważeni. Nie mogliśmy jednak być tego pewni. Nie stwierdzono, by robił cokolwiek poza prowadzeniem zajęć i kursowaniem między domem i college’em.

Drugiego dnia pobytu w Hanowerze tkwiłem w samochodzie obserwacyjnym, granatowym crown vicu, razem z agentką Peggy Katz. Moja towarzyszka pochodziła z Lexington w Massachusetts. Była bardzo poważną osobą i do tego zaciekłą fanką koszykówki. Mogła rozprawiać godzinami o NBA lub WNBA i tym właśnie zajmowała się podczas obserwacji.

Poza tym tamtego wieczoru towarzyszyli mi Roger Nielsen, Charles Powiesnik i Michelle Bugliarello. Agent specjalny Powiesnik dowodził. Nie byłem do końca pewien, jaka jest moja pozycja, ale tamci wiedzieli, że zostałem przysłany przez Waszyngton przez samego Rona Burnsa.

– Zacny doktor Taylor wychodzi. To może być ciekawe – usłyszeliśmy w krótkofalówce. Z naszego miejsca nie widzieliśmy jego domu.

– Idzie w waszym kierunku. Wy bierzecie go pierwsi – powiedział agent specjalny Powiesnik.

Katz włączyła światła i podjechaliśmy do rogu. Czekaliśmy, aż Taylor nas minie. Jego toyota 4Runner pojawiła się po minucie.

– Jedzie w kierunku międzystanowej osiemdziesiątki – dziewiątki – zgłosiła Katz. – Porusza się czterdzieści pięć mil na godzinę, nie przekraczając dozwolonej prędkości, co wedle mojego podręcznika każe go podejrzewać. Może jedzie na tę swoją farmę w Webster. Chyba jednak trochę późno na zbieranie pomidorów.

– Każemy Nielsenowi jechać przed nim osiemdziesiątką – dziewiątką. Wy trzymajcie się z tyłu. Michelle i ja będziemy zaraz przy was – powiedział Powiesnik.

Zabrzmiało mi to znajomo i chyba agentce Katz również, ponieważ kiedy tylko się rozłączyła, zamruczała:

– Zaraz.

Po zjeździe z międzystanowej numer osiemdziesiąt dziewięć Taylor skręcił w wąską boczną drogę, a potem w kolejną. Jechał z prędkością blisko sześćdziesięciu mil na godzinę.

– Teraz chyba trochę mu się spieszy – zauważyła Peggy.

Toyota Taylora zjechała na szutrową drogę. Musieliśmy zostać z tyłu, aby nas nie zauważył. Na polach leżała mgła i jechaliśmy powoli, aż udało się nam zaparkować bezpiecznie na poboczu, inne pojazdy FBI jeszcze się nie pojawiły; przynajmniej nie w naszym polu widzenia. Wysiedliśmy z sedana i cofnęliśmy się między drzewa.

Widzieliśmy toyotę Taylora stojącą przed całkowicie ciemnym wiejskim domem. W końcu zamigotało tam jedno światło, po chwili drugie. Agentka Katz milczała i zadawałem sobie pytanie, czy wcześniej uczestniczyła w tak poważnej sprawie. Podejrzewałem, że nie.

– Widzimy toyotę Taylora przed domem – zgłosiła Powiesnikowi. Odwróciła się do mnie i spytała szeptem: – Co teraz?

– Nie nam decydować – odpowiedziałem.

– A jeśli będziemy musieli?

– Poszedłbym tam pieszo. Sprawdziłbym, czy chłopak ze Świętego Krzyża jest w środku. Nie wiemy, jakie niebezpieczeństwo mu zagraża.

Powiesnik znów nawiązał z nami kontakt:

– My się rozejrzymy, a ty i agent Cross zostańcie, gdzie jesteście, i miejcie oczy otwarte.

Katz odwróciła się do mnie i parsknęła śmiechem, mówiąc:

– Chyba chciał powiedzieć: „Uczcie się”.

– „I podziwiajcie” – dodałem.

– „I klaszczcie” – mruknęła Katz. Może wcześniej nie uczestniczyła w żadnej akcji, ale chyba miała ochotę się sprawdzić. A ja miałem przeczucie, że życzeniom agentki Katz stanie się zadość.

Rozdział 75

– Idzie do stodoły – powiedziałem, wskazując ręką. – To Taylor. Co on robi?

– Powiesnik jest po drugiej stronie domu. Pewnie nie widzi, że Taylor jest na zewnątrz – zauważyła Katz.

– Sprawdźmy, co zamierza.

Zawahała się.

– Ale nie zaprowadzisz mnie pod kule, no nie?

– Nie – odpowiedziałem szybko. Nagle sytuacja się skomplikowała. Chciałem śledzić Taylora, ale czułem również, że muszę ochraniać Katz.

– Chodźmy – zadecydowała w końcu. – Taylor jest poza domem. Idzie w kierunku południowo – zachodnim – zawiadomiła Powiesnika. – Śledzimy go.

Przebiegliśmy około stu jardów. Mieliśmy jeszcze spory dystans do pokonania i nie chcieliśmy stracić z oczu Taylora. Świecił księżyc w drugiej kwadrze, co ułatwiało nam zadanie, ale równocześnie utrudniało, ponieważ Taylor mógł nas dostrzec, kiedy się zbliżaliśmy. Gdyby był czujny, nietrudno byłoby go spłoszyć.

Wydawał się jednak nieświadomy tego, co działo się wokół – przynajmniej do tej pory. To nasunęło mi podejrzenie, że nocą często opuszczał farmę, nie przejmując się tym, iż ktoś go może zobaczyć. To był jego zamknięty rezerwat, no nic? Wszedł do stodoły.

– Powinniśmy znów się połączyć z naszymi ludźmi – zasugerowała Katz.

To nie był zły pomysł, ale obawiałem się, że nadchodzący agenci narobią hałasu. Ilu z nich miało doświadczenie bojowe? W końcu uległem.

– No to się połącz – powiedziałem.

Dotarcie do naszego stanowiska obserwacyjnego zajęło innym agentom kilka minut. Ze stodoły przez szpary między deskami sączyło się światło. Skuleni za wysokimi drzewami, niewiele widzieliśmy i słyszeliśmy.

Nagle ze stodoły gruchnęła muzyka. Rozpoznałem chóralny śpiew Queen. Piosenkę o jeżdżeniu rowerem. Brzmiało to zupełnie absurdalnie w środku nocy, wśród pustych pól.

– Nie wiemy, czy popełnił jakieś przestępstwo – rzekł Powiesnik, przykucając obok mnie.

– Ani czy kogoś porwał – dodałem. – Ale może przetrzymywać kogoś w tej stodole. Może tego chłopaka ze Świętego Krzyża. Taylor wie o istnieniu Wilczego Gniazda, wie nawet o skanowaniu siatkówki. Raczej nie jest niewiniątkiem.

– Bierzemy go – rozkazał starszy agent. – Może być uzbrojony – powiedział do pozostałych. – Jeśli okaże się, że ma broń, macie postępować zgodnie z instrukcjami.

Wyznaczył Nielsena i Bugliarella do pilnowania drugiej strony stodoły, na wypadek gdyby Taylor próbował się tamtędy wydostać. Powiesnik, Katz i ja mieliśmy wejść drzwiami, którymi wszedł podejrzany.

– Jesteś przekonany, że mamy go teraz zaatakować?

– To już zdecydowane – powiedział ściśniętym głosem.

Ruszyliśmy do drzwi stodoły. Queen śpiewał głośno: want to ride my bicycle! Bicycle! Bicycle! W całej tej akcji było coś dziwnego. Biuro miało znakomity dopływ informacji, jego personel był fantastycznie przygotowany teoretycznie i dobrze wyszkolony, ale dawniej zawsze wkraczałem na miejsce przestępstwa z ludźmi, których znałem i którym ufałem.

Drewniane wrota nie były zamknięte na skobel ani na kłódkę. Widzieliśmy to, kucając w wysokich krzewach, w odległości kilku stóp od stodoły.

Nagle muzyka ucichła.

Usłyszałem głosy dobiegające ze środka. Głosy, nie głos. Ale nie potrafiłem zrozumieć słów.

– Powinniśmy go obezwładnić. Teraz, zaraz – szepnąłem Powiesnikowi. – Nie ma odwrotu. Musimy zaatakować.

– Nie mów mi…

– Właśnie ci mówię – powiedziałem.

Zamierzałem przejąć dowodzenie. Powiesnik za długo się wahał. Kiedy już znaleźliśmy się tak blisko celu, nie powinniśmy się ociągać.

– Wchodzę pierwszy. Wy za mną – poleciłem.

Powiesnik nie odrzucił mojej decyzji, nie kłócił się.

Katz nie odezwała się.

Szybko pobiegłem do stodoły, wyciągając broń z kabury. W kilka sekund dotarłem do wrót. Kiedy je otwierałem, zaskrzypiały ciężko. Ze środka trysnęło ostre światło, oślepiając mnie na chwilę.

– FBI! – krzyknąłem ile sił w płucach.

FBI, Jezu!, pomyślałem.

Taylor spojrzał na mnie zaskoczony i przestraszony. Trzymałem go na muszce. Nie miał pojęcia, że jest śledzony. Działał w swojej własnej bezpiecznej strefie, no nie?

W cieniach stodoły dojrzałem jeszcze kogoś. Młodego mężczyznę przywiązanego skórzanymi rzemieniami do drewnianego słupa, wspierającego belkę strychową. Nie miał na sobie ubrania. Niczego. Jego klatka piersiowa i genitalia były zakrwawione. Ale Francis Deegan żył!

– Jesteś aresztowany… Panie Potter!

Rozdział 76

Pierwsze przesłuchanie Pottera odbyło się w małej bibliotece jego wiejskiego domu. Była przytulna i urządzona ze smakiem. W tym niewinnie wyglądającym pomieszczeniu trudno było sobie wyobrazić, że kilka kroków dalej działy się takie straszliwe potworności. Potter siedział na ciemnej drewnianej ławce, skuty, z rękami przed sobą. Spoglądał na mnie. W jego ciemnych oczach gotowała się wściekłość.

Siedziałem naprzeciwko niego na krześle. Przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, a potem rozejrzałem się po pomieszczeniu. Robione na zamówienie regały i szafki zasłaniały wszystkie ściany. Na dużym dębowym biurku komputer, drukarka, szuflady na pisma przychodzące i wychodzące, stosy niepoprawionych prac. Za biurkiem drewniana zielona deseczka z napisem: „Pobłogosław Naszą Mszę”. Nic nie zdradzało prawdziwego charakteru Taylora czy „Pana Pottera”.

Przeleciałem wzrokiem nazwiska na grzbietach książek. Richard Russo, Jamaica Kincaid, Zadie Smith, Martin Amis, Stanley Kunitz.

Krążyła opinia, że Biuro ma zgromadzony niewiarygodny zasób informacji i często wie dużo o zatrzymanym jeszcze przed przesłuchaniem. Tak było w przypadku Taylora. Wiedziałem o jego chłopięcych latach w Iowa, o studiach na uniwersytecie w rodzinnym stanie i w Nowym Jorku. Nikt nie podejrzewał go o jakieś mroczne tajemnice. Tego roku miał awansować i podpisać stałą umowę o pracę, kończył książkę poświęconą Rajowi utraconemu Miltona i artykuł o Johnie Donnie. Wersje robocze tych literackich przedsięwzięć leżały na biurku.

Wstałem i przerzuciłem kartki.

Jest zorganizowany – pomyślałem. Każda część życia w innej przegródce. Coś pięknego.

– Interesujący materiał – powiedziałem.

– Uważaj, nie zrób mi bałaganu – ostrzegł mnie.

– Och, przepraszam. Będę uważał. – Obiecałem to takim tonem, jakby nic, co napisał na temat Miltona czy Donne’a, nie miało już znaczenia. Przejrzałem kolejne półki. Stały tam: Oxford English Dictionary, The Riverside Shakespeare, kwartalniki poświęcone Szekspirowi i Milionowi, Gravity’s Rainbow i Merck Manual.

– To przesłuchanie jest nielegalne. Sam to wiesz. Chcę zobaczyć się z moim adwokatem – powiedział, kiedy znów usiadłem. – Zaraz.

– Och, to tylko taka luźna rozmówka – odparłem. – Towarzyskie gadu – gadu. Czekamy na przyjazd twojego adwokata. Chodzi tylko o to, żeby się poznać.

– Dzwoniono do mojego adwokata? Do Ralpha Guilda w Bostonie? – spytał Taylor. – Nie rób sobie ze mnie jaj.

– Z tego co wiem, dzwoniono. Jak to było? Zwinęliśmy cię około ósmej rano. A do niego zatelefonowano o wpół do dziewiątej.

Taylor spojrzał na swój zegarek. Jego ciemne oczy zapłonęły.

– Jest dopiero pół godziny po północy! Wzruszyłem ramionami.

– No to nic dziwnego, że twój adwokat jeszcze nie dotarł. Nawet nie zostałeś zatrzymany. Więc uczysz literatury angielskiej, zgadza się? W szkole lubiłem literaturę, masę czytałem, wciąż czytam, ale wolałem nauki ścisłe.

Taylor nie spuszczał ze mnie rozwścieczonego spojrzenia.

– Zapominasz, że zabrano Francisa do szpitala. Na formularzu jest dokładny czas odjazdu karetki. Pstryknąłem palcami i skrzywiłem się.

– Zgadza się. Oczywiście. Zabrali go trochę po dziewiątej. Sam podpisałem formularz. Mam doktorat jak ty. Z psychologii, u Johnsa Hopkinsa, w tym… tam… Baltimore.

Homer Taylor zakołysał się w przód i w tył.

Pokręcił głową.

– Nie zastraszysz mnie, pierdolony dupku. Taki człowieczek jak ty nie zapędzi mnie w kozi róg. Jeszcze się przekonasz. Już wierzę w ten twój doktorat. Może w jakimś wsiowym stanie. Na uniwerku dla buraków.

Zignorowałem te szyderstwa.

– Zabiłeś Benjamina Coffeya? Myślę, że tak. Zaczniemy szukać ciała trochę później, rano. Czemu nie zaoszczędzisz nam zachodu?

Taylor się uśmiechnął.

– Zaoszczędzić wam zachodu? Dlaczego miałbym to zrobić?

– Tak się składa, że jest na to świetne wytłumaczenie. Bo później będziesz potrzebował mojej pomocy.

– No to później zaoszczędzę wam zachodu, kiedy mi pomożesz. – Na jego twarzy ukazał się złośliwy uśmieszek. – Co ty robisz w FBI? – spytał w końcu. – Służysz za żywy dowód zniesienia niewolnictwa?

Uśmiechnąłem się.

– Nie. Tak naprawdę jestem twoją ostatnią deską ratunku. Lepiej z niej skorzystaj.

Rozdział 77

W bibliotece wiejskiego domu byliśmy tylko Potter i ja. Siedział skuty, całkowicie opanowany i pewny siebie, spoglądając na mnie ze złością i groźbą.

– Chcę się widzieć z moim adwokatem – powtórzył.

– Jasne. Ja też bym chciał na twoim miejscu. Zrobiłbym prawdziwą scenę.

Taylor znowu się uśmiechnął. Zęby miał pożółkłe od tytoniu.

– Co z papierosem? Tego chyba mi nie odmówisz? Poczęstowałem go papierosem. Nawet mu go przypaliłem.

– Gdzie pogrzebałeś Benjamina Coffeya? – spytałem po raz drugi.

– Więc naprawdę ty tu rządzisz? – spytał. – To ciekawe. Świat się zmienia, co? Czarno to widzę. Zignorowałem te zaczepki.

– Gdzie Benjamin Coffey? – powtórzyłem. – Zakopałeś go gdzieś tutaj? Na pewno.

– Po co pytasz, jeśli z góry znasz odpowiedź?

– Bo nie chcę tracić czasu, rozkopując pola albo osuszając staw.

– Naprawdę nie mogę ci pomóc. Nie znam żadnego Benjamina Coffeya. A Francis był tu oczywiście z własnej woli. Nie mógł wytrzymać w college’u Świętego Krzyża. Nie cierpiał tych ludzi. Jezuici nas nie lubią. No, przynajmniej niektórzy.

– Kogo nie lubią jezuici? Kto oprócz ciebie jest w to wmieszany?

– Jesteś naprawdę zabawny jak na policyjnego nudziarza. Taki kostyczny humor od czasu do czasu to fajna rzecz.

Kopnąłem go w tors, przewracając wraz z ławką. Walnął głową o podłogę. Był zszokowany, a w każdym razie zaskoczony. Przynajmniej trochę go zabolało.

– To ma mnie wystraszyć? – spytał, kiedy tylko odzyskał oddech. Był wściekły, czerwony na twarzy, żyły nabiegły mu krwią. – Żądam mojego adwokata…! A – dwo – ka – ta! – zawył. – Adwokata! Adwokata! Adwokata! Czy ktoś mnie słyszy?!

Darł się tak ponad godzinę, jak niesforny dzieciak, który nie dostaje tego, czego chce. Pozwoliłem mu się wywrzeszczeć i wyprzeklinać, aż zachrypł. Wyszedłem na dwór rozprostować nogi, napić się kawy i pogadać z Charliem Powiesnikiem, który okazał się równym gościem.

Kiedy wróciłem, Potter jakby się zmienił. Miał czas przemyśleć wszystko, co wydarzyło się na farmie. Wiedział, że rozmawialiśmy z Francisem Deeganem i że znajdziemy Benjamina Coffeya. Może kilku innych również.

Westchnął głośno.

– Uważam, że moglibyśmy zawrzeć jakieś porozumienie, które może przypadłoby mi do gustu. Obustronnie korzystne porozumienie.

Skinąłem głową.

– Jestem pewien, że moglibyśmy dojść do porozumienia. Ale w zamian potrzebuję czegoś konkretnego. Jak dostałeś tych chłopców? Jak to działa? Muszę się tego dowiedzieć.

Zanim się odezwał, minęło kilka minut.

– Powiem ci, gdzie jest Benjamin – rzekł w końcu.

– Pewnie, że mi powiesz.

Odczekałem jeszcze chwilę i znów wyszedłem na dwór pogawędzić z Charliem. Wróciłem do biblioteki.

– Kupiłem chłopców przez Wilka – wydusił z siebie w końcu Potter. – Ale pożałujesz, żeś się o to spytał. I ja pewnie też. Już on się o to postara. W mojej skromnej opinii, a pamiętaj, rozmawiasz tylko z wykładowcą college’u, Wilk to najbardziej niebezpieczny człowiek, jaki chodzi po ziemi. To Rosjanin. Czerwona mafia.

– Gdzie go znajdziemy? – spytałem. – Jak się z nim skontaktować?

– Nie wiem, gdzie on jest. Nikt tego nie wie. To taki człowiek. Taki ma styl, to jego znak rozpoznawczy. Myślę, że skrytość go podnieca.

Potrzeba było jeszcze kilku godzin rozmów, targów i negocjacji, ale w końcu Potter powiedział mi to, czego chciałem się dowiedzieć o Wilku, tajemniczym Rosjaninie, który zrobił na nim tak wielkie wrażenie. Później zanotowałem: „To na razie nie ma sensu. Tak naprawdę to nic nie ma sensu. Plan Wilka wydaje się szalony. No nie?”.

I napisałem w tymczasowym podsumowaniu:

„Może na tym polega doskonałość tego planu, że wydaje się bez sensu”.

Nam.

Mnie.