178003.fb2
Rozmówca odparł mi na to, że kobiety są nieobliczalne i upierał się przy swoim.
Jeden tylko wybąkał coś, co miało odrobinę sensu. Nie do mnie to mówił, podsłuchałam przypadkiem.
– Za dużo wiedział – rzekł półgębkiem do pana Mariana. Pan Marian żachnął się jakoś i zmroczniał. Wyglądał jakby też za dużo wiedział i nabrał nagle obaw o siebie. Byłam pewna, że nic mi nie powie, bo uważał mnie za kobietę, a kobiety przez całe życie nie do rozmów mu służyły, kolana sobie mogłam mieć, w kwestii umysłu nie było o czym gadać.
Trzy czwarte mojego całego jestestwa zajęte było grą, jedna czwarta interesowała się napotkanym wczoraj chłopczykiem. Dziś jeszcze mogłam to dziecko rozpoznać, za parę dni zapomniałabym jak wyglądał. Progenitura pracowników pętała się po terenie w dużej ilości, dla większości tych dzieci konie stanowiły ulubione zwierzątka domowe, a tajniki totalizatora chleb powszedni. Żadne z nich jednakże nie okazało nigdy takiego śmiertelnego przerażenia, gdyby nie ten paniczny lęk, nie zwróciłabym na chłopaka żadnej uwagi. Co mu się mogło stać…?
W przerwach pomiędzy gonitwami rozglądałam się pilnie, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Znalazłam za to owego faceta, który wyszedł z budynku administracji zaraz za chłopcem, razem z jakimś drugim, obcym. Tego znałam ze wszystkiego z wyjątkiem nazwiska. Przyczepiłam się do niego.
– Pytałam pana wczoraj o Jeremiasza, przypomina pan sobie?
Facet wpatrzony był w program, spojrzał na mnie, widać było, że zbiera myśli.
– Pani mnie… A! Owszem. Chyba tak. A co…?
– Z jakimś znajomym pan wychodził, a przed wami leciał taki chłopczyk. Zauważył pan go?
– Kogo?
– Tego chłopczyka.
– Jakiego chłopczyka?
Nawet inteligentni ludzie zapadali w tym miejscu na niedorozwój umysłowy.
– Tego, co leciał przed wami. Chłopczyk, mówię, tutejsze dziecko. Zauważył pan go czy nie?
– Zaraz, niech pomyślę. Zaraz… Chłopczyk? Możliwe, zdaje się, że mignął mi jakiś chłopak…
– Kto to był?
– Ten mały? Pojęcia nie mam. A co?
– Szkoda. Coś go śmiertelnie wystraszyło. Szukam go, żeby się dowiedzieć, co to było takiego. Był tam w ogóle ktoś jeszcze, w tym biurze?
Facet patrzył na mnie jakby usiłował zrozumieć obcy język, którego uczył się w zamierzchłym dzieciństwie.
– Zaraz. O czym pani mówi? Tak, ja wychodziłem z biura… Ten chłopak, mówi pani, był wystraszony?
– Był. Ciekawe, czym.
– Siedziały tam jakieś osoby, w księgowości chyba i w sekretariacie… No, w sekretariacie na pewno. I ten chłopak był wystraszony…
Nic nie zrobił, ale dziwnie jakoś sczerwieniał na twarzy. Po krótkiej chwili ta czerwień mu przeszła. Zamknął na moment oczy, kiedy je otworzył, były bez wyrazu.
– Pojęcia o tym nie mam. Dzieciaka ledwo zauważyłem, nawet nie wiem, skąd wyleciał. Może mu tam ktoś kota popędził. Który to był?
– Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana. Próbuję go tu znaleźć, ale nie widzę, chyba go nie ma. Czyjeś dziecko, myślałam, ze pan przypadkiem wie. Ze znajomym pan wychodził?
– Nie. Obcy człowiek. Coś tam zaczęliśmy do siebie mówić i razem wyszliśmy, w ogóle nie wiem, kto to jest, od razu zszedł mi z oczu. Nie bywa tu chyba, nigdy go przedtem nie widziałem. – Ja też nie. Może przyjechał po gnój pod pieczarki. Naprawdę nie działo się tam w środku nic okropnego?
– Nic, słowo daję. Spokój był i cisza. Co tam. Lepiej niech mi pani powie, co pani liczy w piątej?
Powiedziałam co liczę w piątej, zdenerwowałam go tym bardzo, bo sam liczył co innego i odczepiłam się. Jedna czwarta mojego wnętrza, zainteresowana wczorajszym wydarzeniem, wypełniła się lekkim niepokojem. Chyba niepotrzebnie mu powiedziałam o przestrachu chłopczyka. I ten drugi, rzekomo obcy… Wcale nieprawda, niemożliwe, widziałam, jak wychodzili i jak rozmawiali, znali się. Musieli się znać. I ten drugi odpowiedział na moje pytanie o Jeremiasza, musiał znać Jeremiasza co najmniej z twarzy, nie mógł tu być pierwszy raz! Łże ten piekielnik, pojęcia nie mam dlaczego…
Przyszło mi nagle do głowy, że chłopczyk mógł ich podsłuchać. Rozmawiali o czymś takim, od czego włos się jeży na głowie, może właśnie o zabójstwie Derczyka, chłopczyk usłyszał i uciekł. Niegłupie dziecko. Nie lubię poprzestawać na przypuszczeniach, mogą być idiotyczne, jak ja mam znaleźć tego gówniarza? Zebrać do kupy wszystkie wyścigowe dzieci i obejrzeć je z bliska? Nie mam ani takiej władzy, ani pretekstu, podkomisarz Józio Wolski powinien to zrobić i wezwać mnie na konfrontację.
Poszłam do kasy. Nie zagrałam jeszcze w tej czwartej gonitwie, bo szły tu dwa faworyty, które po prostu nie mogły przegrać. Musiały przyjść razem w przedzie i nie było na to siły. Ręka mi drętwieje i język, kiedy mam zagrać taką potworną pierwszą grę, ale mimo wysiłków nie umiałam wymyślić absolutnie nic innego. Nie podobało mi się to, w dodatku paddock potwierdzał dane z programu.
– No dobrze – powiedziałam niechętnie do kasjerki. – Zagram te dwa cztery, ze wstrętem.
Za mną już stał jakiś facet, w napięciu wpatrzony w program.
– Wstręt nie idzie? – powiedział podejrzliwie i z nagłym niepokojem.
Wyraz jego twarzy wyraźnie świadczył, że wpadł w straszliwy popłoch, przeoczywszy konia imieniem Wstręt. Zlitowałam się.
– Nie, wstręt nie idzie – rzekłam, odbierając bilety. – Wstręt to jest takie uczucie. Może pan tego nie grać.
Łypnął okiem nieufnie, na ustach miał wątpliwość,,a jak to przyjdzie…?”, ale brak Wstręta w programie jakoś go uspokoił. Właściwie nie dziwiłam się mu, imiona koni bywały tak niezwykłe, że i Wstręt mógł się zdarzyć. Etażerka na przykład biegała, Wieżowiec, Frak, jeśli są to elementy ruchliwe, to ja jestem kardynał, już widzę, jak pędzi przed siebie taki Tympanon albo tez inny szczegół budowlany. Z płcią tez robiono sztuki, chociażby Erato. Jak wiadomo, jest to muza rodzaju żeńskiego, imieniem Erato obdarzony został ogier. Gracze rozwiązywali kwestię w sposób dość swoisty. „Erato było drugie”, mówili, albo „Erato straciło”. I ten rodzaj nijaki wśród osobliwości nazewnictwa plątał się obficie.
Te dwa cztery ze wstrętem wygrałam tak samo, jak cały tor. Rozzłościło mnie to do tego stopnia, ze postanowiłam włączyć się w dochodzenie. Złapałam panią Zosię, zwlokłam na dół i pokazałam podejrzanego faceta.
– Chcę wiedzieć, jak on się nazywa – zaparłam się. – Zna go pani?
– Z twarzy tak – odparła pani Zosia. – Z nazwiska tez, ale nie pamiętam.
– Niech mi pani zrobi grzeczność i obejrzy jego wejściówkę. Może pani udawać, ze chodzi pani o numer, dwa jednakowe się znalazły i musi pani sprawdzić, albo co.
– Po co to pani?
– Interesuje mnie on, a głupio pytać, jak się pan nazywa. Szczególnie, jeśli się przedstawiał, a ja zapomniałam. Mam do niego prywatną sprawę i chciałabym dyplomatycznie.
Pani Zosia z mojej strony nie dziwiła się już niczemu. Uczyniła mi uprzejmość, po piątej gonitwie uzyskałam informację, że facet nazywa się Błażej Figat. O resztę się nie czepiałam, niech się o nią martwi Józio Wolski. Tuż przed szóstą gonitwą komunikatem o Derczyku posłużył pan Edzio.
– Brał za spuszczanie gonitw – oznajmił. – Dlatego go nigdy nie było. Brał, brał, wzbogacił się i podobno pożyczał na procenty, jeden taki był mu winien półtora miliarda. Derczyk mu zagroził komornikiem, bo miał weksle i ten dłużnik w nerwach go zabił. Nie wiadomo kto to jest, bo on różnym pożyczał, ale przez te weksle może go znajdą.
Informacja była tak niezwykła, że wszyscy od tego zbaranieli. Pośpiesznie usiłowałam obliczyć, za ile gonitw Derczyk musiałby wziąć pieniądze, żeby wyszło z tego półtora miliarda, dojechałam mniej więcej do czterech sezonów, przypomniałam sobie, ze jeszcze w poprzednim stawki i ceny były przeszło dwa razy niższe, zaczęłam liczyć na nowo, zgubiłam się w tym doszczętnie i dałam spokój. Uświadomiłam sobie za to, że przecież Derczyk był dżokejem, więc musiał wygrać co najmniej sto razy w życiu, z pewnym wysiłkiem odtworzyłam początki jego kariery i przypomniało mi się, ze większość tych zwycięstw uzyskał we Wrocławiu. We Wrocławiu na wyścigach nigdy nie byłam, ale opinia o ustawianiu tam wszystkich gonitw co do jednej, od lat panowała niepodzielnie. Diabli wiedzą, może i rzeczywiście puszczali go do przodu z tajemniczych przyczyn, może się im opłacał i potem zaczął to odbijać… Wspomniałam jego jazdy, nie, niemożliwe, jeździć to on najzwyczajniej w świecie nie umiał, tylko kretyn mógłby mu płacić, bez żadnej zachęty finansowej też byłby z tyłu. Poza tym, co ten trener…? U Glebowskiego Derczyk jeździł ostatnie trzy lata, przedtem pracował w innych stajniach, wszyscy trenerzy zaślepli, czy też wszyscy w czambuł poszli na te kanty? Niemożliwe. Absolutnie wykluczone i koniec!
Pan Edzio nadal dzielił się swoją wiedzą.
– Camargo wygrywa i dali mi szóstkę, trzy sześć ma przyjść. Camargo to już wisi. Wiśniaka nie będzie, a Kujawski tu się nie liczy, tak mi powiedzieli. Gram te trzy sześć za dwieście, bo ja im nie wierzę, chociaż tam jeden od nich zagrał za półtora balona. Ale ja się boję Sarnowskiego, dograłem go po sto, tak delikatnie…
– Jak Camargo wisi, to ja też się powieszę – oznajmił z politowaniem pułkownik. – Tu Bolek wygrywa…
– Gram tego Bolka, chociaż mówił, że się nie zmieści – wyznał z troską Waldemar. – Ale ja tam nie wiem, mówi, że go nie będzie, a potem przychodzi, mówi, że przyjdzie, a potem go nie ma, trafić za nim nie można, co tam, gram na wszelki wypadek!