178003.fb2
– Zdaje się, że ten chłopak, który chce zostać dżokejem, nazywa się Osika? l ta dziewczyna, Gąsowską, zna go od dziecka…?
– Nie wiem, czy warto te twoje talenty telepatyczne marnować na mnie – zauważyłam krytycznie. – Ona musi być u ciotki, daj telefon…
– Zygmuś Osika jest akurat tutaj u mnie – powiedziała przyciszonym głosem Monika Gąsowską w trzy minuty później. – Jak to dobrze, że pani dzwoni, bo ja nie mam pani telefonu, a cały czas tak myślę, że nie wiem co zrobić i może pani będzie wiedziała. To jest jakaś okropna historia, czy pani mogłaby tu przyjechać, ja go nie chcę spłoszyć…
– I to ma być spokojny wieczór – powiedziałam, odkładając słuchawkę. – Zawsze jakąś głupotę wymyślę w złą godzinę. Gdyby chociaż poumawiali się ze mną hurtem, nie musiałabym włazić tyle razy na te cholerne schody.
Zygmuś Osika, jak się okazało, nie był jeszcze nagabywany w kwestii wstrzymywania koni. Wiedział, rzecz jasna, o aferze, głównie dzięki temu, że Maszkarski wybrał go sobie na powiernika w pierwszej kolejności i z detalami odpłakał mu na gorsie całą swoją tragedię. Zygmuś Osika uparł się zostać dżokejem, postanowił żadnej forsy nie brać i lecieć do przodu. Wyznał, że ostatnio grał na siebie, delikatnie, za pięćdziesiąt, odrobinę się wzbogacił i teraz mu łatwiej przeczekać, ale boi się i nie wie co zrobić. Do Moniki Gąsowskiej przyszedł po radę. Skoro ściągnęła dodatkowo osobę godną zaufania, to znaczy mnie, proszę bardzo, może mówić i do mnie.
Otóż Derczyk miał jakieś fotografie. Nikt absolutnie o tym nie wiedział. Zygmuś Osika przypadkowo był świadkiem, jak je pokazywał jakiemuś, z zewnątrz facet, z dyrekcji wyszedł, razem poszli do stajni Glebowskiego i tam Derczyk wyjął z kieszeni i pokazał cały plik. Potem dał mu jedną i Osika na własne uszy słyszał, jak powiedział: „stówa albo leci na glinowo”, a tamten facet prawie zsiniał. Więcej nie podsłuchał, bo go zauważyli, Derczyk się rzucił, „czego tu?!” – wrzasnął, Zygmuś udał, że szuka Lejby, on z ich stajni, przegonili go. A oprócz tego, no dobrze, przyzna się, nie całkiem to był przypadek, bo specjalnie węszył i też słyszał, no, może mniej słyszał, a więcej wywnioskował, jak ten stajenny Kalarepy kazał koniowi dać wody. Koń, to był Wawrzyn Czerskiego, jechał na nim Skórek, ostatni wtedy przyszedł, stajenny załatwiał to z takim głupkiem od Czerskiego, Felek mu, moczymorda i element, a w ogóle Kalarepa był przy tym. Nie wtrącał się i patrzył w drugą stronę, ale pewne, że słyszał. Zygmuś tego całkiem nie zrozumiał, bo koń Kalarepy wcale w tej gonitwie żaden nie szedł, szedł dopiero w następnej i też przegrał. Dopiero potem przyszło mu na myśl, że Kalarepa robi jakiś grubszy szwindel cudzymi końmi i teraz nie wie, co z tym fantem zrobić. Boi się milczeć i boi się mówić, bo skoro Derczyka załatwili, dlaczego i jego nie mieliby załatwić, a w ogóle to wszystko razem wcale mu się nie podoba. Chciał jeździć i wygrywać, a nie cofać konie i jeszcze życie narażać, więc niech mu powie jaka rozumna osoba, co właściwie ma zrobić.
Monika Gąsowska słuchała tego w osłupieniu i ze zgrozą. W Zygmusiu Osice otworzyły się upusty i wylewał z siebie wszystko. Taki Siewka, Edzio, też chciał jeździć, na łachy go sadzali, bo na dobrych koniach u Dwójnickiego to Zameczek jeździ i raz się wreszcie zasłużył, trzy tygodnie się starał jak wściekły, za pół stajni odwalał robotę i Dwójnicki pozwolił mu pojechać na Flamingu. I załatwili go, Rowkowicz z Wiśniakiem. Flaming był najlepszy koń w stawce, wygrałby na nim jak nic, ale obaj go od pierwszej chwili pilnowali, nie dali wyjść na prowadzenie, wypchnęli na duże koło i jeszcze im się udało go zamknąć. Leciała wtedy, jak chcąc, Dominika, gdzie jej do Flaminga, ale cała gonitwa na nią czekała i dopiero jak już wyszła całkiem i celownika sięgała, poszedł za nią Rowkowicz i za porządek dali dwadzieścia pięć, a tripla była przeszło cztery miliony. Siewka na Flamingu był trzeci. Ledwo go puścili, tego Czarlinka z Wiśniakiem wziął bez mrugnięcia okiem. Jeszcze się z niego potem Zameczek natrząsał, „i gdzie się pchasz, frajerze” gadał, „gówno wiesz, nie twoja sprawa, kto ma wygrać, kozy ci doić”. To jak on ma jeździć i jak wygrywać, a jeszcze słyszał, jak o Kowalskim opowiadali, że zmówili się na niego, bo nie chciał wódki postawić i przez trzy miesiące nie dali mu wygrać ani jednego razu. Teraz już nie jeździ, na treningach tylko. Tatarski też nie jeździ, taki chłopak u Wróblewskiego, sześć razy już wygrał, a za siódmym dali mu dwójkę, dwa balony znaczy, żeby się nie pchał. Wziął, bo akurat i tak nie miał konia, więc co mu szkodziło, myślał sobie, a tu co się okazało, nikt nie jechał i o mało co się w przedzie nie znalazł. Aż spotniał, powiada, do bandy poszedł, udawał, że małym kołem chciał iść i dał się zamknąć, cud, powiada, że go nie spieszyli, ale tłumaczyć się musiał. Więcej, powiada, na taki numer nie pójdzie, no i nie idzie, i nie jeździ wcale. Kujawskiemu to wisi, ale Kujawski jest dżokej i stajenny od Kalarepy nim rządzić nie będzie, robi co chce, a Tatarski się boi. Z chłopakami to ten stajenny od Kalarepy wszystko co chce załatwia, a podobno wcale nie on, tylko właśnie sam Kalarepa…
Wieści o Kalrypie, jakoby jeszcze za dżokejskich czasów rządził kantami, krążyły od dawna. Osika je potwierdzał. Wyraźnie poczułam, że prowadzenie skutecznego śledztwa przerasta moje siły. Nowy element w postaci zdjęć Derczyka, niewątpliwy szantaż. Kalarepa ze swoim stajennym, tajemniczy człowiek z zewnątrz, powiązania Zameczka, woda dla konia, jazda na Dominikę, jazda na Tatarskiego, łomżyńska mafia, Karczak, rany boskie, za dużo tego jak dla mnie! Zaniepokoiłam się, czy cała policja da radę…
Zygmuś Osika patrzył ze śmiercią w oczach i rozpaczliwie domagał się instrukcji. Oknem wylazł z internatu i przyleciał tu w tajemnicy, ale ciągle mu się wydaje, że ktoś go śledzi. Nie wie, czy ma wracać, nie wie, jak, nie wie, co dalej robić, o piątej rano zaczyna robotę i nawalać nie chce, bo mu zależy. To co teraz…?
Pomysł pojawił się we mnie od razu, może nieco dziwny, ale na pewno nieszkodliwy. Zażądałam od Moniki jakiejś opończy, opończy nie miała, ale doskonały okazał się jej płaszcz od deszczu, ściśle biorąc, była to peleryna z kapturem. Pożyczyłam także perukę jej ciotki, dostosowaną do koloru naturalnego, to znaczy siwą. Osice kazałam na razie milczeć i symulować pogodę ducha, we właściwej chwili zaś wyjawić policji wszystko. Właściwą chwilę, a również właściwe miejsce wybiorą oni z uwzględnieniem wszelkich niebezpieczeństw. Zanim to nastąpi, ma mieć oczy otwarte, patrzeć co się dzieje i nie narażać życia i zdrowia…
Monika była wysoka, Zygmuś Osika nieduży, w jej pelerynie wyglądał jak czarna zmaza w szacie z trenem. Spod kaptura wystawały mu siwe loki. Wyprowadziłyśmy go pod ręce i sama gotowa byłabym przysiąc, że to jej ciotka zasłabła. Podejrzanych postaci, czających się w pobliżu, nie zauważyłam, sprawdziłam, czy nikt za nami nie jedzie, Zygmuś Osika wysiadł gdzie należy i już bez peleryny i peruki przemknął się na teren internatu, miałam nadzieję, że bezpiecznie.
– Przerażające – powiedziała Monika w drodze powrotnej.
– Co ten Zawiejczyk w tym robił, dwie zbrodnie, nic nie rozumiem. Czy ktoś to rozwikła?
– Mnóstwo rzeczy wyszło dzisiaj na jaw – pocieszyłam ją.
– Niech pani o tym nikomu nie mówi na wszelki wypadek. Zaraz pozałatwiam wszystkie donosy i sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie…
Spokojny wieczór skończył się tym, że ulubionego mężczyznę wymiotło mi z domu, rewelacje o zdjęciach Derczyka ocenił bowiem wysoko i potraktował poważnie. Szansę na dalszy ciąg pojawiły się przede mną dopiero w poniedziałek.
W samo południe usłyszałam gorącą pochwałę Jeremiasza.
– Przytomny facet – rzekł Janusz z uznaniem. – Załatwił wszystko jeszcze wczoraj wieczorem. Tego małego, Janczaka, rzeczywiście zamknął w lecznicy, a sam poszedł do internatu, znalazł Marcina Dalbę i zabezpieczył strzykawkę. Udawał, że szuka spirytusu, który ktoś mu rąbnął i przeprowadził śledztwo wśród wszystkich chłopaków. Moim zdaniem, nikt się nie zorientował, o którego mu naprawdę chodziło, odwalił całą robotę za Józia Wolskiego. Ten Dalba mu się przyznał, nawet z pewną ulgą, strzykawkę oddał, poza tym twierdzi, że zna tych dwóch, co prowadzili konie. Jeden z nich rzucił strzykawkę na ziemię. Dalba ją właśnie podniósł, drugi zabrał ze sobą. Jeszcze nie wiemy, co z nią zrobił, mógł wrzucić do ognia w kuźni i cześć. To jednorazówki, plastikowe…
– Trzeba spytać w kuźni, czy był ktoś ze stajennych – poradziłam.
– Siedem osób. W tym podejrzany.
– Czekaj, jak Jeremiasz poszedł do internatu, to Osika już był z powrotem? Waldemar pojechał z Janczakiem znacznie wcześniej. Zygmuś zdążył wrócić?
– Nie, wrócił w trakcie awantury. Przeszło mu ulgowo, bo więcej tam było powodów do piekła, jakieś panienki, paru pijanych, więc ten Jeremiasz miał szeroki wachlarz możliwości. Wykorzystał je koncertowo. Strzykawka jest już w laboratorium i może zachował się bodaj kawałek śladu. Ten Dalba nie jest głupi i czytuje kryminały, trzymał ją za igłę, zamazał trochę przy wpychaniu do kieszeni, ale co właściwie miał zrobić innego? l tak postąpił sensownie, bo podnosząc ją, nie rozumiał zjawiska.
– Bystry chłopiec – pochwaliłam i postanowiłam namówić Wągrowską, żeby go posadziła na dobrego konia.
– Co do tych zdjęć, które mogłyby się okazać bezcenne, sprawa wygląda marnie – kontynuował Janusz bez żadnych nacisków z mojej strony. – Derczyk był rozwiedziony i mieszkał w trzech miejscach. Trochę u rodziców, trochę u byłej żony, gdzie miał jeszcze część rzeczy, a trochę u najnowszej narzeczonej. Przeszukania ruszyły jeszcze wczoraj, w dwóch mieszkaniach niczego nie znaleziono, w trzecim nie ma lokatorki. Od ubiegłego tygodnia, dokądś wyjechała, ale nie będzie się z tym czekać na jej powrót. Istnieją obawy, że te zdjęcia miał przy sobie, zamierzał je właśnie przehandlować i oczywiście zabójca wszystko zabrał, ale może został film.
– Film też mógł mieć przy sobie…
– Naprawdę był takim kretynem?
– Nie jest powiedziane, że nie był. Miał w ogóle aparat fotograficzny?
– Miał, bardzo mały, japoński. Żona zeznała, że pokazywał jej coś, co wyglądało jak etui do papierosów i rzeczywiście były w tym papierosy. Nie rozumiała o co mu chodzi, bo chwalił się, że w takim byle czym tkwią wielkie pieniądze, a ona jeszcze pożałuje, że się z nim rozeszła. To było krótko po rozwodzie, w ubiegłym roku.
– Nie wiem, jak wygląda film z takiego czegoś, ale pewnie też jest mały?
– Mniej więcej jak twój bezpiecznik w samochodzie.
– No to mógł go wetknąć wszędzie. Schować w kawałku makaronu pod tytułem rurki. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak można znaleźć coś takiego.
– No, łatwe to nie jest…
– A sam aparat znaleźliście?
– Nie. Wiemy o nim od świadków, nie tylko żona go widziała.
– W takim razie przepadł, sprawa jest beznadziejna. I konie go nie lubiły…
– A cóż to ma do rzeczy?
– Gdyby go lubiły, mógł schować gdzieś w stajni. Tam też jest dużo możliwości.
– Poszukamy i w stajni, chociaż pewnie masz rację. Jest jeszcze nadzieja, że ta narzeczona coś powie, jak się znajdzie. Chwilowo jest nieuchwytna.
– Zostaw tego Derczyka, bo mnie przygnębia. Mów co dalej.
– Jeszcze nie wiem co dalej. Po Albiniaka pojechali do tej wsi, może go znajdą od razu i przywiozą jeszcze dziś, a może gdzieś go diabli ponieśli.
– A Karczak?
– Zająłem się czym innym i na razie nie wiem co zeznał. Musisz poczekać do wieczora.
– A Miecio?
– Miecio jest właśnie w trakcie…
Zeznania Karczaka zostały mi udostępnione. Zgłosił się dobrowolnie, jak sam stwierdził, ze strachu. Rzeczywiście z wyścigów wyjechał razem z Zawiejczykiem, miał odebrać z warsztatu swój samochód, tak był głupio umówiony, wyleciał z bramy, zamierzał złapać jakąś taksówkę, co o tej porze było raczej beznadziejne i zobaczył, że Zawiejczyk akurat jedzie. Ustawił się na jezdni przed nim, niemożliwe go było wyminąć, Zawiejczyk przyhamował, krzyknął, że się śpieszy i Karczak wsiadł, można powiedzieć, w biegu. Natychmiast potem Zawiejczyk przestał się śpieszyć, po czym znów zaczął i Karczak zorientował się, że jedzie po prostu za jakimś samochodem. Pilnuje go. Był to mercedes, Karczak zna życie, więc na wszelki wypadek postarał się zapamiętać numer tego mercedesa, nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi może przydać. WAL 2214.
Po drodze Zawiejczyk puścił farbę, dał do zrozumienia, że ten w mercedesie jedzie na jakieś spotkanie. Karczak nie zrozumiał dokładnie, czy chce dopaść tamtego, z którym ten z mercedesa ma się spotkać, czy też tylko zobaczyć miejsce. Z mamro- tań Zawiejczyka wydedukował, że może mu wystarczyć adres. Najporządniej, najwyraźniej i kilka razy Zawiejczyk powtórzył, że kroi mu się najlepszy interes w życiu. Karczak chętnie by do tego interesu przystąpił, ale śpieszył się, zależało mu na odebraniu samochodu i nie mógł z nim dalej jechać, więc wysiadł przy taksówkach na rogu Dworkowej i ma tylko nadzieję, że taksówkarz zaświadczy o jego niewinności. Wysiadł, a Zawiejczyk pojechał dalej żywy i zdrowy. Taksówką był czerwony polonez, kierowca młody, dosyć gruby z krótką brodą dookoła twarzy i akurat miał katar.
Dalej okazało się, że teraz jedzie za Zawiejczykiem. Udawał się na Saską Kępę, tamten mercedes też, a Zawiejczyk za nim. Widział ich cały czas, przyglądał się z zainteresowaniem, na Argentyńskiej zobaczył z daleka, że mercedes zatrzymuje się przed jakąś willą, a Zawiejczyk kawałek za nim. Więcej nie wie, bardzo chciał zobaczyć, co będzie, ale czasu już nie miał ani sekundy.
Ten samochód odebrał po godzinie, nawet przejechał Argentyńską, ale tamtych już nie było, w niedzielę rano wyjechał na wybrzeże, wczoraj wrócił i natychmiast się zgłasza, bo od pani Osińskiej wie, że Zawiejczyk został zamordowany. On zaś jaki jest, taki jest, nie kryształ może, ale z mokrą robotą nie życzy sobie mieć nic wspólnego. Gdyby wiedział, co z tego wszystkiego wyniknie, przydusiłby Zawiejczyka, żeby powiedział więcej, ale myślał, że jeszcze zdąży.
Mercedes WAL 2214 należał do osobnika, zajmującego się pośrednictwem handlowym, niejakiego Edmunda Harcapskiego, zamieszkałego w Wilanowie. Skoro jechał na Saską Kępę, z pewnością nie udawał się do domu. Zdaniem Karczaka, Zawiejczyk go śledził, usiłował nie rzucać się w oczy, przyzostawał z tyłu i pilnował, żeby ich rozdzielały jakieś samochody. Harcapski na razie jeszcze nie złożył żadnych zeznań i nikt nie zamierza z nim rozmawiać, bo słuszniejsze jest trochę mu się poprzyglądać.