– Czasem naciska, czasem nie. Zależy, w jakim stopniu Bazylemu zależy. On nie wygrywa w każdej gonitwie, tylko w niektórych, ale za to dużo. Najbardziej ze wszystkiego nie życzy sobie ujawnienia.
– Te numery drugi i czwarty powinny znać Bazylego osobiście – rzekłam w zadumie. – Ktoś się z nim przecież musi kontaktować, przez telefon mu tych wygranych pieniędzy nie dają.
– Tak się upierali przy Harcapskim, że chyba Harcapski musi być tym osobistym znajomym – zawiadomił Miecio. – Nie wiem, kto to jest Harcapski, takiego akurat nie znam. Kto to jest?
– Jeden taki – odparłam. – No dobrze, gdyby Bazyli mieszkał na Argentyńskiej i gdyby Harcapski jechał właśnie do Bazylego, to cała sprawa byłaby za prosta. Iata utrzymywania się w tajemnicy i nagle wykrycie go bez niczego…
Wszyscy troje zażądali ode mnie szczegółów. Powiedziałam o Zawiejczyku i o Karczaku. W trakcie relacji przyszło mi do głowy, że właściwie nieostrożność zainteresowanych nie wchodzi w rachubę, o Karczaku, jadącym na Saską Kępę taksówką, nie mieli najmniejszego pojęcia, Harcapskiego przegradzał od niego Zawiejczyk w swoim volkswagenie, gdyby zaś Karczak nie robił z Zawiejczykiem interesów, numer mercedesa nic by go nie obchodził. I nie przesiadałby się przy Dworkowej do taksówki jak na pożar, nie zdążyłby za nimi, nie dogoniłby ich na czerwonych światłach przy Rakowieckiej. Zawiejczyk musiał dokonać jakiegoś odkrycia, skoro został zabity, pytanie tylko, gdzie go dokonał, na Argentyńskiej czy gdzie indziej. Zabity został u siebie w domu…
Rozważaliśmy kwestię, wykańczając szampana. Z Karczakiem przytrafił się przypadek, może nawet dziwne, że dopiero po tak długim czasie, w końcu ludzie się znają i muszą ze sobą stykać, a tajemnica, którą zna więcej niż jedna osoba, przestaje być tajemnicą. W każdej chwili ktoś tam mógł kogoś rozpoznać. Bazyli kamuflował się starannie, chociaż ujawnienie, na dobrą sprawę, groziło mu tylko utratą stanowiska. Ciekawe, jakie to stanowisko…
– Ale on chyba głupi, ten Bazyli? – zauważyła Honorata. – Ten numer z uśpionymi końmi był idiotyczny. Dżokeje mu się zbuntowali, no i co z tego, nie mógł przeczekać?
Maria pokręciła głową.
– Wcale nie taki idiotyczny. Jeremiasz miał dyżur przypadkowo, zamienili się z wyznaczonym weterynarzem. Bez Jeremiasza mogłoby przejść tak jak przeszło w zeszłym roku, pamiętacie…? Co to było, Gwidon, o ile pamiętam, pierwszy faworyt w którejś nagrodzie, Produce albo Mokotowska, nie jestem pewna, został z tyłu, krzyki były, że chory, żadnej choroby nie stwierdzono i skończyło się na gadaniu, że miękki tor dla niego niedobry. Teraz mogło być tak samo.
– A po drugie, ja nie wiem, czy to Bazyli – podchwyciłam. – Mogła to wykombinować mafia łomżyńska na własną rękę. Mieciu, oni działali nie tylko na polecenie Bazylego, także sami z siebie, nie? Co on mówi, ten twój któryś numer?
– Oczywiście, że sami z siebie. Bazyli opracowywał tylko niektóre gonitwy.
– To by wskazywało raczej na rozum. Jedyną rzetelną głupotą było zabicie Derczyka. Od razu Bazylemu zrobiło się niebezpiecznie i Zawiejczyk wetknął palce między drzwi.
– Chyba że Zawiejczyka zabił i obrabował przypadkowy bandzior, taki co widział, że wziął z kasy gruby szmal.
– Musiałby za nim jechać. Tymczasem za nim jechał Karczak.
– A za Karczakiem bandzior…
– Forsę brał na wyścigach! A Karczak mówi, że z wyścigów nic absolutnie za nimi nie wyjechało. To nie była jeszcze pora wyjazdów. Nie, ja się upieram, że Zawiejczyk wykrył Bazylego i dlatego stracił życie.
– To ja się upieram, że Bazyli musiał zwariować – powiedziała stanowczo Honorata. – Kantował sobie spokojnie i nagle, ni z tego, ni z owego, zabił Derczyka, zabił Zawiejczyka i jeszcze możliwe jest, że struł konie. Szału dostał.
– Derczyk go zdenerwował szantażem – przypomniałam. – Nie odżałuję, że te jego zdjęcia przepadły, potwornie jestem ciekawa, co na nich miał!
– A już na pewno wiadomo, że przepadły?
– Tak się przypuszcza. Jest nikła szansa, że ocalał film, o ile nie miał go przy sobie, ale przeszukali już prawie wszystko i nie znaleźli. Małe to było bardzo, mógł schować wszędzie i ludzka siła nie znajdzie tego do skończenia świata, nawet jeśli zbrodniarz nie zniszczył.
– Szkoda! – westchnęła Maria z żalem.
– Znaczy, zostały spodnie, palec i ludzkie gadanie – zreasumował Miecio. – To ja bym teraz popatrzył w jutrzejszy program…
Osobnikowi, który razem z Derczykiem udał się za fontannę, usiłowano sporządzić portret pamięciowy, ale napotkało to szalone trudności. Brakowało mu wyraźnych znaków szczególnych, krzywego nosa, na przykład, względnie zeza, gębę miał zwyczajną i ani Gargulec, ani Albiniak nie potrafili jej opisać dostatecznie wyraźnie. Na wyścigach przestał się pojawiać, po tamtej sobocie już go nie było, a do znajomości nazwiska i adresu nie przyznała się ani jedna osoba.
Nadkomisarz Jarkowski był zdania, że prędzej czy później przyjdzie, bo maniactwo wyścigowe jest nie do zwalczenia i tylko czyhał. Odcisk palca na strzykawce zidentyfikowano, chłopaka, który go zostawił zaczęto pilnować, oka od niego nie odrywając. Wskazanych przez Miecia informatorów i pośredników obstawiono szczelnie. Co więcej zrobiono, nie zostałam poinformowana.
Środa była przerażająca. W charakterze fuksów poprzychodziły wszystkie faworyty, dotychczas chowane, i wygrywała wyłącznie Monika Gąsowska, bezbłędnie wydłubująca z paddocku najlepsze konie. Przestała wierzyć w istnienie jakichkolwiek mafii i uznała te wyścigi za najuczciwszą imprezę na świecie. Zygmuś Osika wygrał dwa razy, miał już trzy zwycięstwa i nie wyglądał na istotę zastraszoną. Mafia łomżyńska straciła wszelki umiar, pośrednicy nachalnie, natrętnie i niemal publicznie usiłowali wpychać jeźdźcom do rąk pieniądze, jakiś facet przy barierce ogradzającej paddock machał plikiem banknotów milionzłotowych. Nikt mu nic nie zrobił, bo nie ma zakazu machania banknotami dowolnej wartości. Wywiadowcy nadkomisarza Jarkowskiego nie mogli nadążyć z donoszeniem komunikatów o kusicielach, nakłaniających chłopaków stajennych do pojenia koni wodą przed samą gonitwą. Narkotyki nie wchodziły w rachubę, bo w tunelu stali koniuszowie i stajenni, nie odrywający oczu od przechodzących koni, a w stajniach trenerzy pilnowali jak szaleńcy. Podejrzanych osobników, których należało inwigilować, było już tylu, że policji zabrakło ludzi.
– Chyba zgłupieliście kompletnie – powiedziałam do Janusza w czwartek, nie kryjąc nagany i potępienia. – Co to za metoda przedziwna, wedle mojej wiedzy jednostki podejrzane się zatrzymuje i bierze w krzyżowy ogień pytań. Jednostki załamują się, wyznają prawdę, wskazują następnych i w ten sposób do czegoś się dochodzi. Nie pojmuję, co się dzieje tutaj, nie rozmawiacie z nikim, obstawiacie wszystkich, trwa to i trwa, co to za nowe sposoby?
– Józio chce dojść dowi zastrzyk, już się nawet przyznał, bo nie miało to skutków trwałych i nic mu nie grozi. Dostał wały od trenera i zdaje się, że więcej się nie wygłupi za nic w świecie. Powiedział, kto go namówił, owszem, stajenny Kalrypa. Kalryp o wyrzuceniu z roboty swojego stajennego nie chce słyszeć, w nic nie wierzy, twierdzi, że są to kalumnie. Stajenny się wypiera. Jego odcisków palców na strzykawce nie było, co mu zrobisz? Wszystko wiadomo, a dowodów żadnych.
– A Zawiejczyk? Na temat Zawiejczyka też z nikim nie rozmawiacie?
– Ze wszystkimi. Bardzo uprzejmie. Na Argentyńskiej mieszkają starsi państwo, Antczakowie, oboje koło sześćdziesiątki, z wyścigami nie mają nic wspólnego. Harcapskiego znają od wielu lat, bywa u nich jako gość, uczynny człowiek, Antczak na rencie, Antczakowa zajęta mężem i domem, Harcapski, młodszy od nich, stanowi czyste błogosławieństwo, pomaga, załatwia i tak dalej. Za to, jak wyjeżdża czasem do Paryża, mieszka u przyjaciółki Antczakowej i w ten sposób usługi są wzajemne. Do czego można się przyczepić?
– Do wszystkiego. Harcapski bez powodu w połowie wyścigów by nie wyjechał, a Zawiejczyk bez powodu nie pchałby się za nim. Ja bym sprawdziła, kto tam jeszcze bywa, może to jest punkt zborny albo skrzynka kontaktowa. Dużo oni miewają gości?
– Mało. Owszem, nam też ten pomysł zaświtał i sprawdza się. Czekaj, bo mnie tu coś intryguje. Zorientowałem się, że ty tam wszystkich znasz?
– Gdzie wszystkich znam?
– Na wyścigach.
– No owszem – przyznałam. – Wszystkich nie, ale dużo.
– Nie zauważyłem, żebyś się na tej imprezie bogaciła. Nie wykorzystujesz żadnych informacji od tych znajomych? Nie dowiadujesz się od nich niczego?
Pokręciłam głową i westchnęłam.
– Znam ich, to fakt, ale od dwudziestu pięciu lat nie było wypadku, żebym kogoś z nich spytała, co przyjdzie. Zdarza się rozmawiać o koniach teoretycznie, ogólnie albo też konkretnie, ale po dzwonku i praktycznego skutku to mieć nie może. Nawet Maria czasem spyta Bolka, czy siebie liczy, a ja nie.
– Dlaczego?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, uważam, że oni sami nie wiedzą i tylko mnie zmącą. A po drugie, charakter mi nie pozwala. On jest przekorny i musi odwrotnie. Klasyczny przykład był, jak kiedyś przyjechałam na wyścigi z zamiarem gry na dwa siedem w pierwszej gonitwie, zdaje się, że stawka była wtedy tysiąc złotych, postanowiłam grać za dziesięć. Tylko dwa siedem i nic innego. Obejrzałam paddock, potwierdziło się, w drodze do kasy spotkałam jednego z tych wtajemniczonych, zdążył mi wy- charkotać w ucho: „dwa siedem w pierwszej!” l jak ci się zdaje, co nastąpiło? Otrząsnęło mnie, zagrałam sto idiotyzmów z całkowitym pominięciem dwa siedem, do ręki tego porządku nie wzięłam, sparaliżowało mi struny głosowe. Dwa siedem przyszło i zapłacili bardzo dużo. Nie mogę się niczego dowiadywać, bo zawsze mnie pcha, żeby zrobić odwrotnie, to jest silniejsze ode mnie. Nie dość na tym, stoję na przykład przed kasą triplową, mam konia, wytypowany porządnie, słyszę, jak ci przede mną tego konia grają, może akurat tylko ci, może nikt inny, może to fuks, a wcale nie faworyt, nie szkodzi, wyrzucę go. Skoro oni grają tak, to ja muszę odwrotnie, i co ci na to poradzę? Pewne jest, że taki koń przychodzi, wiem o tym, trudno, przez własny charakter się nie przebiję, chyba że zmusi mnie siła obca…
Przypomniałam sobie nagle Gilhelmine w Kopenhadze. Widzieliśmy ją obydwoje z Marcinem i od razu powiedzieliśmy do siebie, że następnym razem ta Wilhelmina przychodzi jak chcąc i należy ją grać górą. W dwa tygodnie później był ten następny raz, Gilhelmine szła w trzeciej gonitwie.
– Mieliśmy ją grać górą – przypomniał Marcin. – Idź do pojedynczej.
Opór zakwitł we mnie w mgnieniu oka.
– Eeeee – powiedziałam niechętnie. – Bo to warto…?
– Mieliśmy grać, to gramy. Masz tu dwa i pół złotego, idź postaw.
– Ma to sens…? Ona pewnie nie przyjdzie…
– Przyjdzie, nie przyjdzie, gramy!
– Może lepiej co innego? Wilhelmina…? Na co nam ta Wilhelmina…?
Marcin zaczął zgrzytać zębami.
– Graj, do cholery, Wilhelminę! Ja idę do porządków! Przestań się wygłupiać, miała być Wilhelmina, to będzie! Graj!!!