178023.fb2
Steve przeszedł przez podjazd do stacji benzynowej, niezdarnie kuśtykając. Zbyt szybko wkładał buty, tak że prawa skarpetka podwinęła się i uwierała go w stopę. Doreen szła za nim, zasuwając zamek błyskawiczny przy kurtce. Dwóch policjantów z patrolu było już na miejscu. Mieli czerwone nosy i denerwowali się, podobnie jak cztery czy pięć osób, które przypadkowo tędy przejeżdżały, dwóch kierowców ciężarówek i chłopak z łosiowatym nosem, ubrany w lśniącą niebieską kurtkę sieci handlowej, do której należała stacja benzynowa.
Ciało leżało na plecach, a wypływająca z głowy krew wiła się zamarzniętym zygzakiem na betonie. Ubranie trupa było już pokryte śniegiem, na jego brwiach też zebrała się cienka warstwa białego puchu. Oczy miał otwarte i wpatrywał się w dal ze zdziwieniem, jakby nie rozumiał, dlaczego nie może się podnieść.
Steve popatrzył na zwłoki, następnie obszedł je dookoła, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Był potężnym mężczyzną; miał co najmniej sześć stóp i cztery cale wzrostu, rzadkie czarne włosy i ogorzałą twarz z głęboko osadzonymi oczami. Poruszał się jednak zwinnie, jakby tańczył walca, stawiając kroki dokładnie w zaznaczonych miejscach.
Podszedł do niego jeden z policjantów, ocierając nos wierzchem rękawiczki. Steve wyciągnął z kieszeni identyfikator i machnął mu nim przed twarzą, zbyt blisko i zbyt szybko, by ten mógł cokolwiek zobaczyć.
– Jestem detektyw Steven Wintergreen, gdyby pan przypadkiem nie wiedział. A to jest detektyw Doreen Rycerska.
– Tak, jasne. Melduje się posterunkowy Baxter Patrick. A to jest posterunkowy Willy Jones.
Obaj policjanci wyglądali na siedemnastolatków, mieli mleczną młodzieńczą cerę i zaróżowione policzki. Baxter Patrick miał rudawe włosy, a Willy Jones cieniutkie czarne wąsiki, które zapewne z wielkim zacięciem zapuszczał od co najmniej pół roku.
– Posterunkowy, czy wiemy dokładnie, co się wydarzyło?
– Mniej więcej. Razem z Willym poszukiwaliśmy skradzionego motocykla. Byliśmy mniej więcej pięć minut drogi stąd, w Allen’s Corners.
– Rozmawialiście już z kimś? – zapytał Steve, wskazując na gromadzących się gapiów. – Czy są wśród nich naoczni świadkowie zdarzenia?
– Właściwie tylko kasjer ze stacji wszystko widział. Małżonka ofiary była w momencie strzału w samochodzie, ale patrzyła w innym kierunku.
– A pozostali?
– Zatrzymali się, chcąc udzielić pomocy, kiedy się zorientowali, że wydarzyło się nieszczęście.
– Czy nikt niczego nie dotykał?
– Żona zabitego próbowała zrobić mu masaż serca.
– Niektórzy ludzie oglądają zbyt wiele telewizji – stwierdziła Doreen. Była drobną kobietą o ziemistej cerze, ostrych rysach i niespotykanie bladych oczach. – Masaż serca niewiele pomoże facetowi, z którego wypłynęło pół mózgu.
Steve zlustrował wzrokiem stację benzynową i drugą stronę autostrady: opuszczony zajazd i las.
– Czy ktoś w ogóle coś widział? Może słyszał strzał?
Posterunkowy Patrick potrząsnął głową.
– Według kasjera facet po prostu padł na beton. – Otworzył notes i po chwili dodał: – Ofiara to Howard Stanton, lat czterdzieści siedem, pośrednik w handlu nieruchomościami, mieszka w Sherman, przy Pine Vista numer 1441.
Z oddali dobiegł odgłos syreny. Dźwięk z każdą chwilą narastał. Wkrótce na stację wjechał ambulans, a za nim jeep z biura koronera. Steve podszedł do forda explorera, w którym w fotelu pasażera siedziała okryta kocem Sylvia Stanton. Jakaś młoda ubrana po cywilnemu kobieta, o tłustych blond włosach, próbowała ją uspokajać. Sylvia miała dzikie, rozbiegane oczy i nie mogła opanować drżenia, jakby cierpiała na chorobę Parkinsona. – Pani Stanton? Jestem detektyw Steven Wintergreen z policji stanowej Connecticut, a to jest detektyw Doreen Rycerska. Bardzo pani współczujemy, pani Stanton.
– Może zawiozę ją do domu? – zapytała blondynka.
– To nie będzie konieczne, dziękujemy pani. Jest w szoku. Odwieziemy ją do szpitala i wszystkim się zajmiemy.
– Ona potrzebuje ciepłego mleka z brandy – upierała się blondynka. – Kiedy mój ojciec odciął sobie piłą mechaniczną wszystkie palce u ręki, moja matka podała mu właśnie mleko z brandy.
– Będę o tym pamiętała – powiedziała Doreen. – Rozumie pani, jeśli… – Zatrzepotała dłonią.
– Bardzo nam pani pomogła – zapewnił kobietę Steve i uśmiechnął się.
Blondynka skinęła głową, po czym z grymasem niechęci na twarzy popatrzyła na Doreen. Ta jednak nic sobie z tego nie robiła. Była przyzwyczajona do ludzkiej niechęci. Jej mąż, Newton, opuścił ją w środę przed Świętem Dziękczynienia, zabierając ze sobą dzieci, psa i książeczkę oszczędnościową, wystawioną przez bank First Connecticut. Bardzo jej teraz brakowało tej książeczki.
Steve wziął Sylvię za rękę.
– Pani Stanton, zawieziemy panią do szpitala, jednak najpierw muszę zadać pani kilka pytań.
Sylvia, wciąż się trzęsąc, wbiła w niego spojrzenie.
– Niczego nie widziałam. Akurat próbowałam znaleźć jakąś stację w radiu. Nawet nie widziałam, jak się przewrócił.
– Może zauważyła pani kogoś w pobliżu stacji?
– Nikogo. Nie.
– Nie widziała pani żadnego pojazdu przejeżdżającego autostradą? Może coś zwróciło pani uwagę? Na przykład samochód, który poruszał się bardzo powoli?
Sylvia potrząsnęła głową.
– A może jakiś pojazd zatrzymał się w pobliżu?
– Nie widziałam żadnego innego pojazdu. Byliśmy na tej stacji jedynymi klientami.
– Czy słyszała pani coś? Jakiś głośniejszy trzask?
– Niczego nie widziałam i niczego nie słyszałam. Spojrzałam w tamtym kierunku dopiero wtedy, kiedy przyszło mi do głowy, że Howard jakoś długo płaci za tę benzynę. Wtedy właśnie zobaczyłam, że leży na betonie. Pomyślałam – pomyślałam, że się przewrócił i zaraz wstanie.
– I naprawdę nie widziała pani żadnego samochodu ani żadnej osoby?
– Nic takiego nie pamiętam.
– Pani Stanton, czy zna pani kogoś, komu mogłoby zależeć na śmierci pani męża? – zapytała Steven.
Sylvia gwałtownie zamrugała oczyma.
– Co pan sugeruje?
– Chciałbym się od pani dowiedzieć, czy ktokolwiek miał do pani męża jakieś pretensje. Może ktoś, z kim mąż prowadził wspólne interesy?
– Oczywiście, że nie. Howard jest rotarianinem! Właśnie do rozmowy miała się wtrącić Doreen, gdy z tyłu samochodu rozległ się cichy pisk.
– Och, biedactwo, obudził się – powiedziała Sylvia. Sięgnęła na tylne siedzenie i po chwili posadziła sobie na kolanach małego labradora. – To prezent dla mojej córki na Boże Narodzenie. Wracaliśmy właśnie z Norwalk, gdzie go kupiliśmy.
– W porządku, dziękuję pani. – Steve westchnął. – Mamy już obraz sytuacji. Skinął na młodą pielęgniarkę, żeby się nią zajęła, i razem z Doreen oddalił się od samochodu.
Po chwili policjantka syknęła:
– Był rotarianinem i nie miał wrogów? Nieprawdopodobne.
– Porozmawiamy z nią jeszcze, nie denerwuj się. Teraz jest zbyt zszokowana, żeby spodziewać się po niej jakiegoś sensownego zeznania.
– A ja wyznaję zasadę, że żelazo należy kuć, póki gorące.
– Wiem o tym. Ja natomiast uważam, że należy trochę pogrzebać w przeszłości faceta, zanim zacznę zadawać wnikliwe pytania. Nawet jeżeli nam powie, że miał problemy z kimś w pracy, nie będziemy mieli żadnych danych, żeby to ocenić.
Obszedł explorera, a Doreen niechętnie podążyła za nim. Kasjer przestępował z nogi na nogę, jakby musiał iść do toalety. Był taki zdenerwowany, że Steve niemal uwierzył, że to on zastrzelił Howarda Stantona.
– Jak ci na imię, synu?
– Willis Broward. Willis, jak Bruce Willis.
Steve zapisał jego personalia.
– A więc, Willis, widziałeś, jak pan Stanton przewraca się na ziemię?
– Tak. Zapłacił za benzynę, wszystko w porządku, i idzie facet do samochodu. Odwraca się jeszcze, żeby na mnie popatrzeć, i pada bez życia. To wyglądało tak, jakby ktoś walnął go niewidzialnym kijem do baseballa. Łuup!
– W którą stronę się przewrócił?
– W tę. – Willis zademonstrował. – Tak jak teraz leży. Tyle że poleciał na bok. Jego żona wyskoczyła z samochodu, zaczęła wrzeszczeć, przewróciła go na plecy i zaczęła bić po klatce piersiowej.
– A co ty zrobiłeś?
– Wyszedłem na zewnątrz, żeby dokładniej zobaczyć, co się stało, kiedy jednak zobaczyłem, że mózg faceta rozprysnął się po betonie, wróciłem do sklepu i zadzwoniłem po policję.
– Czy widziałeś, że ktoś się tutaj kręcił? Na przykład zanim to się stało?
Kasjer głośno pociągnął nosem i pokręcił przecząco głową.
– Oglądałem telewizję.
– Może zauważyłeś, jak ktoś ucieka? Może jakiś pojazd ruszający z piskiem opon?
– Nikogo i niczego nie widziałem, jak pragnę zdrowia. Zobaczyłem jedynie, jak facet pada na ziemię. Może zastrzelił go jakiś snajper ukryty w lesie?
– W porządku – powiedział Steve. – Później jeszcze porozmawiamy.
Kasjer wahał się jeszcze przez chwilę, po czym dodał:
– Naprawdę, bardzo mi przykro, że ten facet nie żyje, ale to był palant.
– Czyżby? Dlaczego pan tak twierdzi?
– Nie chciał wziąć mojego długopisu, żeby podpisać zakup kartą kredytową. Powiedział, że być może roznoszę jakieś zarazki.
– A roznosisz? – zapytała Doreen.