178023.fb2 Z?a przepowiednia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Z?a przepowiednia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Feely łapie okazję

Feely stał przy autostradzie już od ponad dwóch godzin, jednak nikt się nie zatrzymał. Nikt nawet nie zwolnił. Policzki miał tak zesztywniałe z zimna, że nie mógł zaciskać zębów, a w butach miał jedynie dwie lodowe rzeźby w kształcie stóp. Czuł, że zaraz się podda i pójdzie z powrotem do centrum miasta.

Zamknął oczy.

– Och, Mario, Matko Boża, pozwól mi ruszyć na północ i wypełnić moje przeznaczenie. Ale jeśli przeznaczasz dla mnie coś innego, poddam się Twojej woli i udam się tam, dokąd poprowadzi mnie Twoja nieskończona mądrość. Amen.

Powoli zaczynał rozumieć, że konieczność udania się w drogę powrotną jest nieuchronna, kiedy zza ściany śniegu wyłonił się ciemny chevy i zaczął hamować dokładnie w miejscu, w którym on czekał. Zanim auto na dobre stanęło, ślizgało się przez ponad dwadzieścia metrów i wreszcie zastygło nieruchomo na poboczu pod kątem prostym do kierunku jazdy. Z jego rury wydechowej wydobywały się kłęby czarnego dymu, jakby wóz przybywał wprost z piekła, a za kierownicą siedział sam Jack Nicholson.

Feely zawahał się. Nie był pewien, czy samochód zatrzymał się akurat dla niego. Stał jednak z włączonym silnikiem i kiedy minęło piętnaście sekund, kierowca dwukrotnie niecierpliwie nacisnął na klakson. Feely ruszył niemal biegiem i po chwili znalazł się przy drzwiach po stronie pasażera.

Szyba na drzwiczkach zsunęła się w dół. Feely od razu poczuł docierający z wnętrza auta odór dymu papierosowego i alkoholu.

– Chcesz, żeby cię podwieźć? – zapytał kierowca suchym, skrzekliwym głosem.

– Tak, proszę pana. Stoję tutaj już od godziny i prawie zamarzłem na śmierć. Niemal straciłem nadzieję.

– Dokąd zmierzasz?

– Właściwie nie mam wyznaczonego żadnego konkretnego celu. – Feely osłonił oczy przed śniegiem, jednak kierowca wciąż był dla niego tylko niewyraźną sylwetką we wnętrzu kabiny.

– Żadnego konkretnego celu? To mi się podoba. Wsiadaj, pojedziemy tam razem.

Feely położył dłoń na klamce, jednak kiedy to uczynił, zatrzasnął się centralny zamek.

– Jedna rzecz, zanim cię wpuszczę do środka – powiedział kierowca. – Musisz mnie zapewnić, że nie wydzielasz żadnych nieprzyjemnych zapachów.

Feely zapiął wysoko postawiony kołnierz wiatrówki i wciągnął nosem powietrze. Poczuł jedynie zapach spoconej koszuli i oleju do smażenia, jeszcze z zajazdu Billy’ego Beana, ale nic ponadto.

– Nie, proszę pana, chyba nie. Drzwiczki otworzyły się.

– W takim razie, witaj na pokładzie. Lubisz Jacka Daniel’sa? Walnij sobie łyk, a od razu poczujesz się jak nowo narodzony.

Chevy zjechał z pobocza, rozbryzgując mokry śnieg, i mężczyzna tak długo cisnął na pedał gazu, aż wskazówka na tablicy rozdzielczej pokazała, że jadą z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę.

– Piekielny dzień na wszelkie podróże – zauważył. – A szczególnie na podróże bez określonego celu.

Pędzili na północ, a tymczasem śnieg niczym szarańcza gęstymi płatami padał na przednią szybę. Feely kątem oka zauważył znak informujący, że przejeżdżają przez Boardman’s Bridge, jednak jedynym znakiem życia w wiosce było kilka świateł oświetlonych okien i pokryte śniegiem samochody. Po chwili i one zniknęły.

Mężczyzna pędził tak szybko, że z pewnością nie zobaczyłby przed sobą żadnej przeszkody, dopóki by w nią nie uderzył. Mogło to być cokolwiek: krowa, zasypany śniegiem samochód czy przewrócone drzewo. Feely’ego aż wstrząsało na myśl o możliwym wypadku. Spróbował zapiąć pas bezpieczeństwa, ale nie był w stanie znaleźć klamry, zacisnął więc tylko pas w dłoniach, niczym dzwonnik na sznurze, i modlił się do Marii Dziewicy, żeby samochód nie wpadł na żadną przeszkodę.

– Jesteś przerażony? – zapytał kierowca, z widoczną satysfakcją.

– Nie – odparł Feely.

– Nie musisz mnie okłamywać, synu. Jeśli się boisz, powinieneś po prostu powiedzieć. Nie ma jednak powodu do strachu ani do zdenerwowania. Bo czy człowiek, który utracił już wszystko, może się czegoś bać, nawet śmierci?

– Nie denerwuję się – powiedział Feely. – Po prostu spekuluję.

– Co takiego?

– Myślę. Na przykład: skoro nie zmierzam donikąd w szczególności ani pan nie zmierza donikąd w szczególności, a pogoda jest bardzo zła, dlaczego tak się śpieszymy?

– Ha! Ponieważ musimy się zbierać, przyjacielu, oto, dlaczego się śpieszymy. Przed nami wiele mil, zanim wreszcie zaśniemy. A przedtem powinniśmy wykonać jeszcze wiele czynności.

Feely mocniej zacisnął rękę na pasie bezpieczeństwa, gdyż samochód zaczął właśnie, z pełną szybkością, pokonywać dość ostry skręt w lewo. Czuł, jak opony ślizgają się po nawierzchni, a tył wozu niebezpiecznie zsuwa się na pobocze. Mężczyzna gwałtownie skręcił kierownicę w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, potem w kierunku przeciwnym i po chwili samochód jakoś złapał przyczepność i zaczął jechać prosto.

– Hakamundo! – zawołał mężczyzna z satysfakcją.

Feely milczał. Był przerażony, jednak nie tak, jak przerażał go Bruno po wypiciu półtorej butelki tequili. Bruno w jednej minucie śmiał się, rzucał dowcipami i opowiadał, jakim to jest wielkim przyjacielem Feely’ego. W następnej wrzeszczał z wściekłością i rzucał o ścianę talerzami.

Strach, który Feely odczuwał w tym samochodzie, był znacznie bardziej abstrakcyjny. To było jak sen, jakby wcale go tam nie było. To nie był strach przed bólem, lecz strach, że za chwilę zniknie, przestanie istnieć i świat będzie dalej trwał bez niego.

– Jadłeś coś? – zapytał go mężczyzna.

– Tak, cheeseburgera. Chcieli mi do niego dołożyć fasolę, ja jednak odczuwam nieprzepartą niechęć do fasoli.

– Chcieli ci dać cheeseburgera z fasolą, powiadasz?

W słabym zielonym świetle promieniującym z tablicy rozdzielczej Feely zauważył, że mężczyzna wcale nie jest tak stary, jak by o tym świadczył jego głos. Zapewne przed kilku laty przekroczył trzydziestkę. Wydawał się dobrze zbudowany, wysportowany, chociaż trudno było mieć co do tego pewność, gdyż był ubrany w gruby wełniany płaszcz. Jego włosy były obcięte bardzo krótko, niemal jak u żołnierza, na skroniach można było jednak zauważyć pierwsze oznaki siwizny. Miał okrągłą twarz, za to jego nos był ostry, trójkątny, jak wskazówka na zegarze słonecznym. Feely wiedział, że ma ona własną nazwę: gnomon.

Z wyposażenia kabiny trudno było wywnioskować, jakim osobnikiem jest kierowca. Feely odnotował butelkę Jacka Daniel’sa, starannie wciśniętą w niszę pomiędzy fotelami. Otwarta popielniczka pełna była niedopałków, w większości wypalonych nawet nie do połowy, jakby mężczyzna zapalał papierosy i po dwóch lub trzech zaciągnięciach od razu gasił. Na pokrywie skrytki Feely zauważył fotografię dwojga małych dzieci, przyklejoną żółtą taśmą samoprzylepną.

Mężczyzna nosił ślubną obrączkę i ciężki złoty łańcuch na ręce, jednak z pewnością dobrze mu się nie powodziło. Furgonetka miała ponad piętnaście lat; Feely pamiętał, że ten model przestano produkować w 1990 roku. Pachniała odświeżaczem powietrza o zapachu jodły. Podczas jazdy pod maską coś stukało, to głośno, intensywnie, to znowu ciszej, jakby przypominało, że wszyscy i wszystko nieubłaganie się starzeje, także samochody.

W każdym razie w mężczyźnie było coś, za co Feely z miejsca instynktownie go polubił. Mimo ze prowadził samochód po wariacku, Feely czuł, że nie jest to człowiek, któremu kłamstwo przychodzi łatwo albo który często sprawia komuś zawód. Jeśli coś obiecał, na pewno dotrzymywał słowa, nawet jeśli miałoby to być dla niego kłopotliwe. I z pewnością w jednej chwili nie zamieniał się w zwierzę, jak Bruno, nie walił dłonią w stół, kiedy stała na nim kolacja, nie uderzał nikogo niespodziewanie i bez powodu w nos pięścią, uzbrojoną w ciężki sygnet.

– Jeśli chodzi o mnie, to jeszcze nic nie jadłem – powiedział mężczyzna w chwili, kiedy mijali tablicę wyznaczającą granicę Cornwall Bridge.

Znajdowali się już głęboko na terenach Litchfield Hills, a po prawej stronie Feely wyraźnie widział ciemną linię drzew, rosnących wzdłuż rzeki Housatonic. Pomyślał, że wyglądają jak bajkowy las, w którym żyją wilki.

Mężczyzna tymczasem kontynuował:

– Widzisz, nawet mi nie przyszło do głowy, że będę dzisiaj głodny, ale jednak jestem. Zjadłbym konia z kopytami. Właściwie to dwa konie i jeszcze świnię, a na dokładkę pieczoną kaczkę. To chyba dlatego, że zeszła ze mnie cała adrenalina.

Z kolei Feely chciał, żeby kierowca dobrze zrozumiał kwestię fasoli.

– Przed śmiercią mój brat ciągle jadł fasolę. I to dlatego odczuwam wobec niej taką nieprzepartą niechęć.

– Jasne. Kapuję. Najgłupsza rzecz może obrzydzić jakieś jedzenie, to prawda. Ja na przykład w życiu nie zjadłbym peklowanej wołowiny. Kiedyś jadłem peklowaną wołowinę i znalazłem w niej ludzkie ucho. Tak naprawdę to pewnie nie było ludzkie ucho, ale wyglądało dokładnie tak jak ludzkie ucho. Miałem je w ustach i było twarde, i skrzypiało pod zębami jak ludzkie ucho.

Feely pokiwał głową.

– W zajeździe kelnerka podstępnie nakłaniała mnie, żebym zjadł tę fasolę. Myślę, że robiła to specjalnie, widzisz, tylko po to, żebym wyparł się swojego brata. Tak jak święty Piotr wyparł się Jezusa Chrystusa.

– Mówisz, że była podstępna? Co za jędza.

Przez kolejne dziesięć minut jechali w absolutnej ciszy. Od czasu do czasu mężczyzna spoglądał na Feely’ego, nie mówił jednak nic, dopóki nie wyjechali z West Cornwall. Wówczas niespodziewanie się odezwał:

– Jak uważasz? Istnieje w ogóle jakaś możliwość ucieczki?

– Nie rozumiem, o co panu chodzi. Ucieczki od czego?

– Po prostu, ucieczki. Czy może jednak musimy budzić się co rano i kończyć to, co zaczęliśmy poprzedniego dnia?

– Och, uważam, że możemy uciekać i mamy w tej dziedzinie wielkie pole do popisu – odparł Feely. – Uważam, że los zawsze ukazuje nam drogi prowadzące do uwolnienia się od trapiących nas ciężarów i rozpoczęcia nowej egzystencji. – W tej chwili był o tym całkowicie przekonany. W końcu wciąż miał przy sobie swoje dwadzieścia jeden dolarów i siedemdziesiąt sześć centów, prawda? I wciąż kierował się na północ.

– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał mężczyzna.

– Uważam, że sam osiągnąłem taki stan. A przynajmniej jestem tego bliski.

Mężczyzna wciągnął powietrze jednym nozdrzem.

– Właściwie jakiej jesteś narodowości? Portorykańczyk? A może jesteś z Dominikany?

– Jestem Kubańczykiem. Moi rodzice pochodzą z Ciego de Avila.

– Kubańczykiem, powiadasz? W Connecticut nie spotyka się wielu Kubańczyków. Jak mam cię nazywać, Kubańczyku?

– Nie wiem, jak pan chce.

– Nie musisz mówić mi, jak masz naprawdę na imię, ale nie mogę przecież przez cały czas mówić do ciebie „ty”, prawda?

– Nazywam się Fidelio Valoy Amado Valentin Valdes.

– Jezus.

– Nie, proszę pana, mój brat miał na imię Jesus. Dla wygody większość ludzi skraca moje imię i mówi do mnie „Feely”.

Mężczyzna potrząsnął jego ręką.

– Miło cię poznać, Feely. Ja jestem Robert.

– Jest mi bardzo miło, że mogłem pana poznać – powiedział Feely. – Chciałbym jeszcze raz wyrazić moją przeogromną wdzięczność za to, że się pan zatrzymał. Zdaję sobie sprawę, że mój wygląd nie świadczy o mnie korzystnie. Opuściłem Nowy Jork w pewnym pośpiechu.

Samochodem znów zarzuciło, kiedy jego prawe koła wjechały w dziurę w asfalcie.

– Cholera jasna – zaklął Robert. – Czy ci ludzie nie potrafią w należytym porządku utrzymywać autostrady międzystanowej?

– Może powinniśmy się gdzieś zatrzymać? – zasugerował Feely.

– Zatrzymać? Przed nami jeszcze wiele mil, zanim położymy się spać, mój przyjacielu. Wiele mil i spraw do załatwienia, i to takich, których nie można uniknąć.

– Może jednak staniemy na chwilkę? Może tymczasem chociaż zelżeje śnieżyca?

– Być może, ale jeśli się zatrzymamy, wytrzeźwieję, a zawsze lepiej prowadzę samochód, kiedy jestem trochę pijany. Szczególnie kiedy siedzę za kierownicą takiego grata jak ten.

Nagle skręcił w lewo, jednak zamiast do zjazdu, skierował pojazd do wjazdu na autostradę i niespodziewanie wyrosła przed nimi wielka ciężarówką, pędząca wprost na nich maskę. Oślepiły ich jej potężne światła, a klakson, wyjący dziewięcioma różnymi tonami, niemal ogłuszył.

Robert gwałtownie skręcił i chevrolet zjechał dwoma kołami na pobocze, tylko lekko trącony zderzakiem ciężarówki. Zaraz jednak wrócił na jezdnię i zaczął obracać się dookoła własnej osi. Feely’emu się zdawało, że będzie to trwało w nieskończoność, nagle jednak rozległo się potężne bum! i samochód zatrzymał się na przydrożnym drzewie.

Silnik zgasł. Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, a tymczasem śnieg błyskawicznie zaczął malować na biało przednią szybę. W końcu Robert popatrzył na Feely’ego i odezwał się:

– Pytałem cię już, czy się boisz?

– Tak, proszę pana, pytał pan.

– No i co odpowiedziałeś, bo chyba nie pamiętam.

– Powiedziałem, że się nie boję.

Robert przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik chevroleta znów ożył.

– Dobrze – powiedział. – Widzisz, Bóg nie przestał mnie jeszcze karać, a dopóki nie przestanie, będę żył w dobrym zdrowiu. Jeśli chcesz żyć długo i wesoło, dzieciaku, trzymaj się mnie. – Przez chwilę kiwał głową, jakby sobie przytakując. Po chwili dodał: – Powiedziałeś, że jak ci na imię? – Feely.

– Feely – powtórzył Robert. Zapalił lampkę i z trudem rozpiął kieszeń płaszcza. W końcu wyciągnął z niej wizytówkę.

Robert E. Touche, dyrektor działu sprzedaży Przejrzyste Linijki, sp. z o.o. Danbury C.T., przeczytał Feely.

– Widzisz to? – zapytał Robert, pochylając się ku Feely’emu. Z jego ust nieprzyjemnie cuchnęło whiskey. – Touche to ja. Tylko nie przekręcaj i nie wymawiaj „touchy” *.

– Jasne – odparł Feely nieobecnym głosem.

W tej chwili się zastanawiał, czy nie powinien przypadkiem wysiąść z samochodu i iść dalej pieszo. Wobec perspektywy kontynuowania jazdy samochodem Roberta pomysł wyjścia na zewnątrz i zamarznięcia na śmierć wydawał się całkiem rozsądną alternatywą.


  1. <a l:href="#_ftnref2">*</a>Touchy (ang.) – można tłumaczyć jako „dotykalski” Słowo „touche”, a więc właściwe nazwisko Roberta, nie ma w języku angielskim żadnego innego znaczenia (przyp. tłum)