178023.fb2
Feely otworzył oczy. Jeszcze nigdy w życiu tak nie zmarzł. Właściwie było mu tak zimno, że zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest już martwy. Szyby samochodu ozdobione były piórkami mrozu, a w środku było bardzo jasno, gdyż białe słońce świeciło już dość intensywnie. Brakowało tylko chórów anielskich.
Feely spróbował się poruszyć i zorientował się, że jednak nadal żyje. Czuł każdy mięsień. Przespał noc na przednim fotelu chevroleta z głową opartą o szybę. Jego czapka wprost do niej przymarzła.
– Uuuh… – jęknął.
Zdołał się wyprostować i rozejrzał się dookoła. W pierwszej chwili pomyślał, że jest sam w samochodzie, po chwili usłyszał jednak ciche chrapanie docierające z tyłu. Odwrócił się i zobaczył Roberta, przykrytego rozłożonymi gazetami. Jego kilkudniowy zarost skrzył drobinkami lodu. Po raz pierwszy Feely dostrzegł, że Robert ma na lewej skroni duży plaster.
Robert otworzył jedno oko.
– Która godzina?
– Nie wiem. Poczekaj. Pięć po ósmej.
– Chryste – jęknął Robert i zrzucił gazetę na podłogę. – Jakie ja miałem sny!
– Ja też – dorzucił Feely. – Śniło mi się, że znowu jestem w szkole, a mój nauczyciel rzuca we mnie brokułami.
Robert wyprostował się i przetarł rękawem szybę. Niestety, okna były pokryte lodem od zewnątrz.
– Boże, jak zimno. Musimy włączyć silnik.
Tylne drzwiczki przymarzły do ramy i musiał naprzeć na nie całym ciałem, żeby je otworzyć. Po chwili wsunął się na siedzenie kierowcy i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zawył, jednak za pierwszym razem nie zadziałał.
– No, ruszaj, ty draniu – warknął Robert i ponownie przekręcił kluczyk. Tym razem silnik niemal natychmiast ożył. – Widziałeś? W życiu nie trzeba się przejmować niczym ani nikim. Twoje życie jest twoją własnością. Masz do tego niezbywalne prawa.
Czekali, aż wnętrze samochodu trochę się nagrzeje i stopi się lód na szybach. Kiedy mogli już wyjrzeć na zewnątrz, stwierdzili, że znajdują się na środku pustego placu załadunkowego przy torach kolejowych. Niebo było jasnobłękitne, a śnieg skrzył wesoło w promieniach słońca.
– Czujesz już stopy?
Feely pokiwał głową. Nogi zaczynały go swędzieć, jakby do jego butów dostały się mrówki.
– Oto chwila, w której człowiek dochodzi do wniosku, że powinien szanować takich facetów jak Peary.
Feely milczał. Chuchał jedynie w przemarznięte dłonie.
– Wiesz, o kim mówię? – zapytał go Robert.
Feely potrząsnął przecząco głową.
– Nigdy nie słyszałeś o Robercie Edwinie Pearym, który pierwszy dotarł do bieguna północnego? Szóstego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewiątego roku?
– Nigdy o nim nie słyszałem – przyznał Feely.
– Te dzisiejsze szkoły – westchnął Robert. – Tylko dlatego, że Peary był białym mężczyzną. Założę się, że słyszałeś o Malcolmie X.
– Malcolmie X? Jasne.
– I tu cię mam. Ale Malcolm X nigdy nie ruszył na biegun północny, prawda? Malcolm X nie zbliżył się do bieguna północnego nawet na tysiąc mil. Na całe szczęście dla niego. Pewnie zjadłby go jakiś polarny niedźwiedź, który wziąłby go za wielkiego pingwina.
– Szczerze wątpię – powiedział Feely. – Biegun północny nie jest naturalnym siedliskiem pingwinów. Występują jedynie na biegunie południowym.
– Siedliskiem – powtórzył Robert.
– Chodzi o to, że pingwiny tam nie żyją.
– Wiem, o co chodzi. Po prostu nie potrafię się nadziwić, jakich słów potrafisz używać o godzinie ósmej rano. Ruszajmy. Musimy zjeść jakieś śniadanie.
Wyjechał z placu, mijając jakieś szopy i pordzewiałe metalowe budy. Zatrzymali się tutaj ostatniej nocy, w pewnym momencie uznawszy, że nieodwołalnie zagubili się w zupełnie nie znanym sobie terenie. Robert próbował pojechać skrótem w kierunku West Cornwall, ale skończyło się na tym, że przez trzy i pół godziny krążyli wokół Red Mountain i Lake Wononpakook. Śnieg padał przez cały czas tak gęsto, że odnosili wrażenie, iż wkrótce żywcem ich zasypie. W końcu znaleźli drogę powrotną na szosę numer 7, zaledwie pięć mil na północ od miejsca, w którym z niej zjechali. Na przedmieściach Falls Village Robert wysłał Feely’ego do przydrożnego sklepu po chleb, krojony ser i wafle, po czym urządzili sobie piknik w samochodzie. Silnik przez cały czas pracował, utrzymując ciepło w kabinie.
Kiedy wjechali do centrum Canaan, Robert powiedział:
– Pozwól, Feely, że udzielę ci pewnej rady. Możesz znać najwymyślniejsze słowa, jakie istnieją, jednak w dzisiejszych czasach nikt ich nie słucha, a nawet gdyby ludzie cię słuchali, nie rozumieliby połowy z twoich przemów. Zachowuj je więc raczej dla siebie.
Feely milczał, Robert dał mu więc kuksańca w bok.
– Jeśli chcesz, żeby ludzie cię szanowali, Feely, musisz coś zrobić. I to nie coś zwykłego, zwyczajnego. Mam na myśli coś wielkiego, kataklizmowego. Oto nowe wymyślne słowo dla ciebie: kata-kurwa-klizmowe.
Feely popatrzył na pokryte śniegiem dachy domów.
– Wciąż mówimy o Pearym?
– Nie, nie mówimy o nikim w szczególności. Mówimy o tobie i o mnie, i o tym starym facecie, który stoi tam, na rogu ulicy. Jeśli nie zrobisz czegoś kataklizmowego, ludzie nigdy nie zauważą twojego istnienia, nie będą pamiętali o tobie po tym, jak od nich odejdziesz, tak jakby plemnik twojego ojca nigdy nie dotarł do jajeczka matki. Tragedia, prawda? A nawet jeśli cię zapamiętają, nie będą pamiętali o tych wszystkich dobrych rzeczach, które uczyniłeś, małych aktach uczynności, za które nigdy nie żądałeś żadnej wdzięczności. Och, będą pamiętali te wszystkie momenty, kiedy coś spieprzyłeś, groźby, które rzucałeś po wypiciu piętnastu kolejek Jacka Daniel’sa. Ale jeśli chcesz wywrzeć na ten świat jakikolwiek wpływ, przyjacielu, nie ma sensu, żebyś kogoś o coś prosił i przekonywał. Musisz zrobić coś gwałtownego, coś, co wyrwie innym ludziom dywan spod nóg.
W miarę jak zbliżali się do centrum miasta, mijali coraz więcej małych, żółtych domków, pobudowanych na zboczu góry, u której podnóża biegła szosa. Mimo że było bardzo wcześnie, przed jednym z domków bawiła się mała dziewczynka. Ubrana była w jasnoczerwoną kurteczkę i lepiła bałwana. Bałwan miał już gałązki zamiast ramion i dużą marchew w miejscu nosa. Matka obserwowała dziewczynkę przez kuchenne okno.
Robert zwolnił.
– Jak myślisz, co to jest? – zapytał. Zanim Feely zdążył się odezwać, sam sobie udzielił odpowiedzi. – To jest szczęście. Pełnia szczęście. Matka. Dziecko. Coś pięknego.
Jechali dalej. W miejscach, na które padały promienie słońca, śnieg zaczynał już topnieć, a ulice pokryte były błotem pośniegowym. Feely wciąż drżał z zimna i czuł, że musi natychmiast skorzystać z toalety. Po kilku minutach dotarli do wielkiego budynku dworca kolejowego, wybudowanego w stylu wiktoriańskim, i Robert znów zwolnił. Dach dworca pokryty był śniegiem.
– Union Station – powiedział Robert. – To tutaj Housatonic Railroad spotkała się z Connecticut Western. Ten dworzec był naprawdę wspaniały, wielki, historyczny budynek. Jednak jakieś cztery czy pięć lat temu wybuchł tu pożar i cała drewniana konstrukcja została nasączona jakimś tłuszczem, dla ochrony. Doskonały pomysł, co? Cholerne szczęście, że w ogóle cokolwiek ocalało z tego dworca.
Feely spostrzegł, że budynek miał kiedyś kształt litery „L”, jednak jego południowe skrzydło prawie doszczętnie spłonęło. Narożna wieża była niemal cała czarna, dawało się jednak zauważyć, że prace remontowe trwają w najlepsze. Część ścian była już odnowiona.
Po lewej stronie przydworcowego parkingu znajdował się zajazd, wybudowany z przerobionych wagonów kolejowych, pomalowanych na kremowo i czerwono. Neon na dachu głosił: „Chesney’s Diner”.
– Będzie dla nas w sam raz – postanowił Robert. – Wypijemy po mocnej czarnej kawie i obaj się porządnie wysramy.
Zaparkował przy zajeździe w taki sposób, żeby chevrolet był niewidzialny z szosy. Kiedy Feely wyskoczył na zewnątrz, mroźne, kłujące powietrze wdarło mu się do nosa.
– Jeśli ktokolwiek cię o to zapyta, jesteś moim synem, dobrze?
– Twoim synem?
– Co jest, uszy też ci zamarzły?
– Nie, ale nic nas nie łączy, nawet fizjonomia.
– Co to znaczy w ludzkim języku?
– Chodzi mi o to, że wcale nie przypominam twojego syna.
– Wiem. A to dlatego, że przecież nie jesteś moim synem. Chcę tylko, jeżeli ktokolwiek zada ci pytanie, kim jesteś, żebyś powiedział właśnie to: że jesteś moim synem.
Feely zmarszczył czoło. Wcale mu się to nie podobało. Propozycja brzmiała podejrzanie, jak część jakiegoś spisku. Widząc jego wahanie, Robert zawołał:
– Na miłość boską! Po prostu przeleciałem jakąś Kubankę, w porządku?
– Nie rozumiem.
Robert wziął głęboki oddech.
– To bardzo proste. Nie chcę, żeby ktokolwiek nas pamiętał, kiedy już stąd wyjedziemy. Chcę, żebyśmy się tu zjawili i zniknęli jak duchy. Jeśli powiemy, że jesteśmy rodziną, wtedy najprawdopodobniej nikt nas nie zapamięta.
– Ale jakie to ma znaczenie?
– Takie, że znajdujemy się w Canaan, w stanie Connecticut, gdzie żyją prości ludzie. Takie, że ja jestem trzydziestopięcioletnim białym facetem, a ty kubańskim nastolatkiem w dziwacznej czapce.
– W porządku. – Feely tak bardzo śpieszył się do toalety, że postanowił więcej się nie sprzeczać.
W zajeździe było ciepło i wilgotno. Wzdłuż okien ustawiono kremowe stoły i obite na czerwono krzesła. Z radia dobiegały dźwięki This Old Heart of Mine.
– Głodny? – zapytał Robert, wdychając zapach płynący z kuchni. Feely jednak bez słowa pognał do toalety.
Robert usiadł przy stole, wciągnął powietrze i zdjął rękawiczki. W zajeździe siedziało nie więcej niż dziesięć osób. Byli wśród nich trzej potężnie zbudowani robotnicy budowlani w futrzanych czapkach, piegowaty pośrednik w handlu nieruchomościami; dokumenty i rysunki leżały porozrzucane po całym stoliku. Kolejnym gościem była kobieta w średnim wieku, o zmartwionym wyrazie twarzy; koło niej siedział mały niespokojny chłopiec, który dmuchał przez słomkę do koktajlu mlecznego. Przy innym stoliku jadł czarnoskóry kierowca z UPS, a dalej siedziała dziewczyna w okularach, w czapce i grubym swetrze koloru khaki. Jadła jogurt, zaczytana w tanim wydaniu T.S. Eliota.
Aluminiowy kontuar biegł przez całą długość wagonu. Ustawione na nim plastikowe przejrzyste pudełka wypełnione były ciastkami i pączkami. Za ladą rządziła potężna kobieta o twarzy szympansa, w ogromnych okularach o grubych szkłach. Właśnie przyrządzała tost i hałaśliwie zmywała talerze. Obok niej kręcił się mężczyzna o ponurej twarzy, w papierowej czapce na głowie. Smażył jajecznicę, z wzrokiem utkwionym w zupełnie nieokreślone miejsce, jakby właśnie czekał albo na cudowne objawienie, albo na zawał serca, który miał zakończyć jego ziemską udrękę, nie mając jednak większej nadziei ani na jedno, ani na drugie.
– This old heart of mine… - zaśpiewał Robert razem z radiem.
Kiedy Feely wrócił z toalety, czekała na niego wielka szklanka z sokiem pomarańczowym.
– Już zamówiłem – wyjaśnił Robert. – Mam nadzieję, że lubisz naleśniki z bekonem?
– Oddam ci pieniądze.
– Powiedziałem, że zamówiłem, dzieciaku. Nie powiedziałem, że zapłaciłem.
Kobieta w ogromnych okularach podeszła do nich i postawiła przed każdym kubek z kawą.
– Daleko jedziecie? – zainteresowała się. – Ludzie mówią, że dzisiaj znów spadnie mnóstwo śniegu.
– Hmm… Na szczęście nie planujemy zbyt dalekiej jazdy – odparł Robert.
Kobieta pozostała w miejscu, wpatrując się w Feely’ego. Feely kilkakrotnie na nią zerknął, ale milczał.
– Razem z synem przyjechaliśmy tutaj, żeby pokłonić się nad grobem mojej matki – odezwał się Robert.
– Och, więc pochodzicie z Canaan? Jakie było panieńskie nazwisko pana matki?
– Baker. Pochodzimy z Pittsfield w Massachusetts. Tędy tylko przejeżdżamy.
– Niewiarygodne! Moja rodzina od strony ojca pochodzi właśnie z Pittsfield. Niektórzy z nich to właśnie Bakerowie!
– Naprawdę? – zapytał Robert.
– Może pan zna Maggie i Lavender Baker z Fenn Street? Mieszkają pod numerem 1243. To moje ciotki.
– Przykro mi, ale nie znam.
– Cóż, ostatnio pewnie nie pokazują się ludziom. Lavender musi mieć osiemdziesiąt sześć lat, o ile jeszcze żyje. Ale jeśli pochodzi pan z Bakerów… Kto wie, możemy jesteśmy krewnymi, pan, ja i pański chłopak. Chociaż coś mi się zdaje, że akurat jego matka nie pochodzi z Pittsfield.
– I tu ma pani rację – odparł Robert z wymuszoną jowialnością. I dodał: – Z Portoryko.
Kobieta jeszcze kilka chwil stała przy stoliku, kiwając głową i uśmiechając się, jednak wkrótce robotnicy budowlani podnieśli potężne cielska ze stołków i zaczęli się ubierać. Chcieli zapłacić, dlatego musiała wrócić za kontuar.
– I Chrystus zapłakał – jęknął Robert.
– Po co jej to wszystko opowiadałeś? – syknął Feely.
– Co? A jakie to ma znaczenie? Przecież ani słowo z tego nie było prawdą.
– Myślałem, że chodzi o to, żeby nikt nas nie zapamiętał. Mamy przemknąć przez to miasto jak duchy, sam to powiedziałeś. A teraz? W jej głowie z pewnością utkwili ojciec z synem, którzy odwiedzają grób w Pittsfield, a nazwisko zmarłej brzmi „Baker”, tak samo jak jej własne.
– No i co? Po prostu wymyśliłem to nazwisko.
– A ona w każdej chwili będzie potrafiła sobie przypomnieć naszą wizytę i nasz wygląd – naciskał Feely. – Każdemu, kto ją o to zapyta, powie, że ty jesteś białym, a ja Portorykańczykiem.
– Na miłość boską, Feely! Jaki miałem wybór? Miałem siedzieć przy tym stoliku jak tuman i milczeć? Gdybym tak właśnie się zachował, zapamiętałaby nas sobie jeszcze bardziej.
Feely poczuł, że wpadł w pułapkę, ogarniała go już niemal panika. Był przekonany, że nie ma znaczenia, jakie nazwisko wymyśliłby Robert; Baker, Jones czy Ararallosa. Kobieta i tak udawałaby, że są połączeni więzami krwi. Oto przykład jak błyskawicznie topi się fałszywe poczucie bezpieczeństwa, oto jak upadają wszelkie konspiracje. Zmuszają one do okłamywania ludzi, którzy z każdym kolejnym słowem konspiratora nabierają coraz większej pewności, że kłamie, a mimo to udają, że mu wierzą, żeby sam zapędził się w egzystencjalną ślepą uliczkę.
Kobieta przyniosła im naleśniki, po pięć sztuk na każdym talerzu. Z każdej strony ociekały syropem, stopionym masłem, pomiędzy nimi widać było chrupiący bekon.
– Smacznego – powiedziała.
Feely unikał jej wzroku, sam nie wiedział dlaczego. Dłubał w nosie małym palcem, dopóki nie odeszła.