178023.fb2
Ellen była zmartwiona. Randall złapał grypę już po raz trzeci w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Teraz, gdy nowe centrum handlowe w Torrington było niemal na ukończeniu, musiał pracować po jedenaście godzin na dobę, a czasami więcej. Ellen codziennie pilnowała, żeby wychodził do pracy ciepło ubrany, żeby jadł mnóstwo świeżych owoców i zażywał multiwitaminę. Ale kiedy poprzedniego wieczoru wrócił z Torrington, drżał i kaszlał, a oczy zaróżowiły mu się jak u królika albinosa, posłała go więc prosto do łóżka.
Teraz nadal w nim leżał, nafaszerowany lekarstwami, zbyt otumaniony, żeby oglądać telewizję. Wcześniej Ellen zatelefonowała do doktora Benwaya, jednak ten miał tylko tyle czasu, żeby udzielić jej porady przez telefon:
– Niech leży w łóżku, moja droga, świeże powietrze także jest mu potrzebne. Pootwieraj szeroko wszystkie okna w sypialni.
Ellen martwiła się, ale była także rozczarowana, ponieważ planowała na dziś, że wyjedzie z Juniper i jej pięcioma koleżankami zobaczyć Świętego Mikołaja. Początkowo przypuszczała, że mogłaby zostawić Randalla samego w domu na dwie lub trzy godziny, jednak z każdą chwilą ogarniały ją coraz większe wątpliwości. Randall pocił się i miał coraz gwałtowniejsze dreszcze, a gorączka skoczyła mu do 40°C. Co będzie, jeśli podczas jej nieobecności w domu stan zdrowia męża nagle się pogorszy?
Poza tym chodziło jeszcze o Leonarda. W ostatnim tygodniu sierpnia jej dawny chłopak, Leonard, niespodziewanie pojawił się w Canaan po pięciu latach spędzonych w Los Angeles. Zjawił się wspaniale opalony i wysportowany, pachnący drogą wodą kolońską, z lśniącymi białymi zębami i złotym rolexem na ręce. Zaprosił Ellen do Mayflower Inn w Waszyngtonie, na lunch we dwoje, po to – jak mówił – by mogli powspominać dawne dobre czasy. Ellen przyjęła zaproszenie, a Randallowi powiedziała, że wyjeżdża odwiedzić matkę. Przez przypadek jednak siostra Randalla była wtedy w Mayflower Inn i widziała, jak Ellen całuje Leonarda w policzek. Minęły całe tygodnie głośnych oskarżeń i trzaskania drzwiami, zanim wreszcie Randall dał się przekonać, że nie wynajęli pokoju i nie spali ze sobą.
Teraz, kiedy Ellen wychodziła bez niego z domu, Randall nie zadawał pytań, jakby nie interesowało go, dokąd idzie i na jak długo, a jedynie stał w progu i patrzył za nią z takim wyrazem twarzy, jakby miał jej już nigdy nie zobaczyć. Być może to niepewność przyszłości osłabiła jego układ odpornościowy i to dlatego męczyła go grypa.
Siedem lat wcześniej, kiedy Ellen zgodziła się zostać jego żoną, chłopak wręcz nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Powiedział jej to wtedy i potem powtarzał niemal każdego dnia. Ellen była ładna, miała zadarty nosek, długie, gęste, blond włosy i duże niebieskie oczy, jak modelki z lat pięćdziesiątych, reklamujące mydło Ivory. Z kolei Randall miał ogorzałą twarz, był przysadzisty i przedwcześnie zaczął łysieć. Szybko przytył, a wzrok miał taki, jakby bezustannie chodził skacowany. Nie rozumiał, że właśnie fakt, iż nie jest atrakcyjny, skłonił Ellen do wyjścia za niego za mąż. Wiedziała, że mężczyzna o takiej aparycji zawsze będzie ją kochać i chronić przed przeciwnościami losu. Jednak po spotkaniu z Leonardem nie czuła się już kochana i chroniona, lecz osaczona przez męża. Z trudem zachowywała się przy nim naturalnie. Czuła, że on w myślach oskarża ją o cudzołóstwo nawet wtedy, gdy powraca z zakupami z marketu.
Podeszła do okna i zapukała w nie.
– Juniper! Chodź natychmiast na śniadanie!
Juniper była jeszcze na podwórku, doprawiała bałwanowi oczy z węgielków. Odwróciła się, pomachała ręką i krzyknęła do matki coś, czego ta nie usłyszała.
Ellen otworzyła spiżarkę i wyciągnęła pudełko lucky charms. Wlała odrobinę do biało-niebieskiej miseczki i postawiła ją na stole z sosnowego drewna. Nie uważała lucky charms za szczególnie zdrowe danie (zbyt wiele cukru i konserwantów), Juniper twierdziła jednak, że jeśli będzie jadała na śniadanie coś innego, spotka ją pech.
– „Wszyscy staramy się chronić dzieci przed złem” – mówiła w telewizyjnym Programie na dzień dobry jakaś kobieta o niezwykle poważnym wyrazie twarzy. – „Pamiętajmy jednak, że życie pełne jest niespodziewanych niebezpieczeństw i nie uczynimy naszym dzieciom żadnej przysługi, udając przed nimi, że nigdy nic złego nie może ich spotkać”.
Jakie to prawdziwe, pomyślała Ellen. Podeszła do okna i znów niecierpliwie zapukała w szybę.
Tym razem Juniper zareagowała. Po chwili wbiegła do domu przez kuchenne drzwi, z czerwonymi policzkami i cieknącym nosem.
– Prawie go skończyłam! – obwieściła. – Zapytam tatusia, czy mogę pożyczyć któryś z jego kapeluszy.
– Tatuś śpi – powiedziała Ellen, pomagając córce zdjąć kurtkę. – Jestem jednak pewna, że nie będzie miał nic przeciwko temu, że włożysz bałwanowi jeden z jego kapeluszy, które nosi, kiedy wybiera się na ryby. Pożycz także któryś z jego szali. Chyba nie chcemy, żeby naszemu bałwanowi było zimno, prawda?
– Nazywa się Pan White.
Ellen zdjęła córce buty i postawiła je obok kaloryfera, żeby wyschły. Juniper wspięła się na krzesło i zaczęła wybierać z lucky charms słodkie drobinki.
– Kiedy pojedziemy na spotkanie ze Świętym Mikołajem? – zapytała.
– Cóż, nie dzisiaj, kochanie. Tatuś ma grypę i musimy się nim zajmować.
– Ale Janie, Holly i Emily pojadą dzisiaj do Świętego Mikołaja!
– Wiem, jednak my pojedziemy do niego w przyszłym tygodniu, kiedy tatuś poczuje się lepiej.
– A nie mogłabym pojechać z Janie, Holly i Emily?
– Przykro mi, ale w ich samochodzie nie ma tyle miejsca.
– To niesprawiedliwe.
– Pojedziemy w przyszłym tygodniu. Przy okazji zabiorę cię na dobrą pizzę, dobrze?
– To i tak niesprawiedliwe.
Ellen wsypała do kubka łyżeczkę kawy rozpuszczalnej.
– Dokończ swojego bałwana, a potem razem upieczemy piernik, co ty na to?
– Pan White uwielbia pierniki. Pan White także lubi pizzę. Właściwie lubi każde jedzenie. To dlatego jest taki gruby.
Ellen wyjrzała przez okno.
– Rzeczywiście, jest bardzo gruby. Może powinien przejść na dietę?
Kiedy patrzyła na bałwana, jego głowa nagle eksplodowała. Ellen nie chciała uwierzyć własnym oczom. W jednej sekundzie stał bez ruchu z marchewkowym nosem i krzywym uśmiechem zrobionym z gałązek. W następnej – nie miał już głowy. Ellen nie usłyszała żadnego dźwięku, nic. Głowa bałwana po prostu się rozpadła.
– Dziwne – powiedziała.
Juniper popatrzyła na nią znad swoich płatków.
– Co jest dziwne?
– Twój bałwan… Zniknęła jego głowa.
– Pan White! – zawołała Juniper zdenerwowana. Zeskoczyła z krzesła i spróbowała wyjrzeć na zewnątrz przez kuchenne okno. Było jednak dla niej zbyt wysokie, pobiegła więc do salonu i popatrzyła przez okno na werandzie. – Pan White! Co się stało z jego głową?
– Nie wiem. Nawet nie widziałam, jak spadła. Ona po prostu… zniknęła.
Juniper wróciła do kuchni i zaczęła wkładać buty.
– Muszę mu zrobić nową głowę! Jeśli nie będzie miał głowy, nie będzie mógł myśleć.
– Juniper, najpierw zjedz śniadanie.
– Nie, najpierw muszę mu zrobić nową głowę!
Ellen ściągnęła but z nogi dziewczynki.
– Wiesz, co ja zrobię? Podczas gdy będziesz kończyła śniadanie, ja zrobię mu nową głowę? Umowa stoi? Bardzo dobrze potrafię przyprawiać głowy bałwanom.
– Nie, to ja jestem jego mamusią i ja muszę zrobić mu nową głowę.
– Być może. Ale ja jestem twoją mamą i nakazuję ci, żebyś skończyła śniadanie.
Juniper niechętnie powróciła na krzesło i wzięła do ręki łyżkę. Kiedy była nadąsana, bardzo przypominała Randalla. Na szczęście miała przynajmniej jasne włosy matki, jej niebieskie oczy i lekko zadarty nosek.
– Pójdę mu się przyjrzeć – powiedziała Ellen, wciągając na nogi buty podszyte futrem. Po chwili sięgnęła po pikowaną różową kurtkę.
– Ale nie rób mu nowej głowy, dobrze? – poprosiła Juniper.
– Nie zrobię, obiecuję ci. To ty jesteś jego mamusią i ty zrobisz mu nową głowę.
Ellen otworzyła kuchenne drzwi i wyszła na podwórze. Na niebie kłębiły się ciemne chmury, a śnieg padał tak gęstymi drobnymi płatkami, że musiała zmrużyć oczy. Powietrze pachniało świeżością, jakby podczas całego poranka pogoda robiła porządki i teraz wywieszała pranie, aby powysychało. Ellen przeszła przez podwórze, starając się stąpać po śladach Juniper, aż wreszcie zbliżyła się do Pana White’a.
– Biedny, nieszczęśliwy bałwanie – powiedziała. – Do diabła, co ci się przytrafiło?
Rozejrzała się dookoła. Jedynymi śladami po głowie Pana White’a były drobne kawałki marchwi, leżące w śniegu w odległości dobrych dwudziestu pięciu stóp. To było jeszcze dziwniejsze. Jeśli głowa Pana White’a się stopiła albo po prostu odpadła, marchewka powinna leżeć tuż obok niego, i to w jednym kawałku.
Wyższy koniec podwórza porastały wysokie sosny chroniące dom przed północno – zachodnim wiatrem. Jakieś urwisy mogły się schować pomiędzy drzewami, jednak to było zbyt daleko, żeby na tyle mocno uderzyć bałwana śnieżką, by odpadła mu głowa. Może użyli procy, zastanawiała się Ellen, jednak w takim wypadku kawałki marchwi poleciałyby w dół, a więc w przeciwnym kierunku.
Trzymając ręce w kieszeniach, popatrzyła w dół zbocza, w kierunku szosy. Po jej przeciwnej stronie stał stary budynek z cegły. Kiedyś znajdował się w nim sklep meblowy. Za budynkiem rozciągał się wielki pusty plac, na którym kiedyś planowano zbudować park pamięci. Stały na nim dwa samochody, zaparkowane jeden obok drugiego, oraz przyczepa do traktora z napisem NEW ENGLAND DAIRIES i wizerunkami uśmiechniętych krów na boku. Nigdzie nie było natomiast nawet śladu człowieka.
Ellen odgarnęła włosy do tyłu. Pomyślała, że pewnie to jakiś wybryk natury. Może nagły mocny powiew wiatru? Odwróciła się, żeby wrócić do domu.
W tym samym momencie pocisk kalibru.308 trafił ją prosto między oczy. Nie zdążyła nawet opuścić rąk. Uderzenie zwaliło ją z nóg i rzuciło w śnieg. Upadła na plecy, z rękami i nogami rozrzuconymi na kształt litery „X”. Krew i fragmenty mózgu rozprysły się w kierunku drzew, tam gdzie leżały już kawałki marchwi.
Juniper obserwowała wszystko przez kuchenne okno. Przysunęła pod nie krzesło, żeby lepiej widzieć, co się dzieje przed domem. Nie dowierzała matce, że nie zacznie robić nowej głowy dla bałwana. Matki zawsze wchrzaniały się w najlepszą zabawę, jeśli tylko się im na to pozwoliło. Kiedy Ellen niespodziewanie się potknęła i padła płasko na śnieg, Juniper uznała, że mama zobaczyła ją w oknie i się wygłupia. Schowała się i czekała, co będzie dalej, nic się jednak nie wydarzyło. Po chwili znów uniosła głowę. Jej matka wciąż leżała nieruchomo w tym samym miejscu.
Juniper czekała i czekała, wreszcie wspięła się na parapet i zapukała w szybę. Ellen mimo to nie ruszyła się.
– Mamo! Co ty wyprawiasz?
Juniper włożyła buty i otworzyła drzwi kuchenne. Na dworze było cicho, jeśli nie liczyć szumu wiatru w gałęziach sosen. Dziewczynka pobiegła do matki i dopiero wtedy, kiedy się nad nią pochyliła, zobaczyła dziurę w jej czole i różowe bryłki mózgu.
Przez długą chwilę stała w miejscu, ściskając krawędzie rękawów, ciężko oddychając. Wiedziała już, co się stało, jednak nie potrafiła w to uwierzyć.
– Mamo – wyszeptała, jednak bała się jej dotknąć. – Mamo… – powtórzyła, chociaż wiedziała, że to nie ma już sensu. Jeszcze przez chwilę stała nad ciałem, po czym odwróciła się i pobiegła do domu. Przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na piętro, prosto do sypialni rodziców. Ojciec spał, zakopany w pościeli. Jego twarz była spocona i czerwona.
– Tato! – zawołała, ściągając pościel z ojca. – Ktoś zastrzelił mamusię! Ktoś zastrzelił mamusię!
Randall otworzył oczy i popatrzył na nią błędnym wzrokiem.
– Co takiego? Do diabła, co ty wygadujesz?
Juniper otwierała i zamykała usta.
– Myślę, że mamusia nie żyje – wydyszała.
Randall wstał z łóżka i niepewnym krokiem, owinięty w kołdrę, ruszył w dół po schodach. Na półpiętrze zrzucił jakiś obraz ze ściany. Juniper wybiegła na podwórze, a on podążył za nią boso. Kiedy wreszcie zobaczył Ellen leżącą w śniegu, powiedział:
– Dziewczyny, dajcie spokój – jakby oskarżał żonę i córkę, że stosują wobec niego jakieś sztuczki, byleby tylko mu udowodnić, że wcale nie jest chory.
Ale gdy zbliżył się do ciała żony, jej trupio blada twarz, wpatrujące się w niego szeroko otwarte oczy, dziura w głowie, która z całą pewnością nie była udawana, i wypływająca z niej krew, zmusiły go do zrozumienia strasznej prawdy. Ellen go opuściła. Naprawdę go opuściła. Nie dla byłego chłopaka. Nie wyjechała do rodziców. Po prostu zostawiła go samemu sobie, nagle i niespodziewanie, i udała się tam, dokąd na razie ani on, ani Juniper za nią nie podążą.
Padł na kolana, w gruby śnieg, obok zwłok żony.
– Zadzwoń pod 911 – poprosił Juniper.
Z nosa mu ciekło, a zimny pot przykleił mu piżamę do ciała.
Juniper nie była jednak w stanie się ruszyć. Randall złapał ją za drobniutki łokieć i odwrócił tak, żeby popatrzyła mu w twarz.
– Kochanie, proszę cię, zadzwoń pod 911.