178023.fb2
Steve wrócił do domu o drugiej po południu, ponieważ był głodny, zmęczony i czuł, że musi zmienić koszulę. Mieszkał zaledwie dwie i pół mili od komisariatu, przy Litchfield Ponds Road, ale podczas jego krótkiej jazdy do domu śnieg znów rozpadał się w najlepsze.
Ulica była pusta, cicha, po obu jej stronach rosły nagie drzewa. Jedynym dowodem, że ktoś tu jednak mieszka, był stary pan Brubaker, w czapce ze sztucznego futra, wysypujący solą podjazd przed swoim domem. Steve mieszkał na samym końcu, w zwyczajnym szarym domu z trzema sypialniami, który wybudowali jeszcze jego dziadkowie w latach pięćdziesiątych. Rozbudowywali go później systematycznie, przez lata, dodając do niego werandę, słoneczny salon i brzydką dobudówkę z kuchnią, którą Steve od dawna chciał zburzyć i zbudować od nowa, jednak wciąż brakowało mu na to pieniędzy.
Zaparkował swojego chevroleta tahoe obok bravady swojej żony Helen. Wysiadając, usłyszał, jak trzaskają frontowe drzwi i po schodach powoli schodzi jego syn Alan, zapinając ostatnie guziki kurtki z kapturem. Alan był chudy i miał jasne włosy; zupełnie nie był podobny do Steve’a. Miał ostro zadarty nos, a jego wiecznie potargane włosy wyglądały tak, jakby dopiero co wstał z łóżka.
– Co robisz w domu? – zapytał go Steve. – Nie powinieneś być teraz w szkole?
– Jestem chory, jasne? Wziąłem sobie dzień wolny.
– Jesteś chory? Co ci jest?
– Mam anginę.
– Jeśli to prawda, w co zresztą bardzo wątpię, najlepsze miejsce dla ciebie jest teraz w ciepłym domu.
– Muszę załatwić sprawę dla mamy.
– Naprawdę? Jaką sprawę?
– Słuchaj, co to ma znaczyć? Przesłuchujesz mnie?
– Zapytałem cię jedynie, jaką sprawę załatwiasz dla mamy, to wszystko.
– A co cię to obchodzi? Nie jestem jakimś twoim zasranym aresztantem.
– Nie używaj takiego języka, kiedy ze mną rozmawiasz. Znów sobie pozwalasz na zbyt wiele. Tylko dlatego, że nie było mnie dzisiaj rano w domu, wyobrażasz sobie, że możesz już robić, co ci się żywnie podoba!
– Żebyś wiedział – odparł Alan i spróbował wyminąć ojca.
Steve złapał go za kołnierz kurtki i zawrócił.
– Nigdzie nie pójdziesz.
– Rozumiem. Może mnie aresztujesz? Musisz mi najpierw przeczytać moje prawa.
– Wracaj do domu – powiedział Steve. Czuł, jak wzbiera w nim złość.
– Muszę załatwić sprawę dla mamy, jasne?
– Powiedziałem, wracaj do domu.
– A ja powiedziałem, że muszę załatwić sprawę dla mamy, ogłuchłeś?
Steve popchnął Alana na tyle mocno, że ten padł plecami na śnieg. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, po czym nagle je otworzył i zaczął się śmiać.
– Ale ty jesteś beznadziejny. I do tego przewidywalny. Jesteś oficerem policji, powinieneś być odporny na stres, a tymczasem nie potrafisz przez chwilę porozmawiać z własnym synem, żeby zaraz się nie wściec.
Przez chwilę Steve myślał, że jednak zdoła się uspokoić, że nie straci nerwów. Ale kiedy Alan wstał i otrzepał się ze śniegu, pokazał mu środkowy palec.
– Człowieku, jesteś już przegrany. Spójrz na siebie!
Steve z całej siły uderzył go otwartą dłonią w bok głowy. Tym razem Alan nie przewrócił się, lecz przyłożył rękę do ucha i powiedział:
– Kurwa mać, ty psycholu.
– Wracaj do domu.
– Aha, żebyś mógł mi jeszcze raz dołożyć, kiedy sąsiedzi nie będą na to patrzeć, co? Nie, dzięki, psycholu.
Steve się odwrócił. Oczywiście, pan Brubaker stał z szuflą na podjeździe i gapił się na nich. Steve pomachał do niego ręką, jednak ten nie zareagował.
– Alan, ostrzegam cię po raz ostatni – powiedział. – Wracaj do domu.
– Albo co?
Steve otarł rękawiczką nos. Wprost nie potrafił uwierzyć w ogromną nienawiść, jaka malowała się na twarzy syna. Za co on go tak nienawidzi? Przecież uwielbiał tego chłopaka, kiedy był mały. Każdej jesieni spacerowali po parku, razem rozkopując sterty liści. W każdy letni weekend wypływali razem na jezioro, żeby łowić ryby. Każdego wieczoru Steve wymyślał dla syna jakieś niesamowite bajki, na przykład o ludziku z piernika, który zjadał na śniadanie własne palce u nóg, a kiedy szedł spać, sam głaskał się po głowie.
A teraz? Teraz z trudem udawało im się zjadać śniadanie przy jednym stole. Kiedy Steve wchodził do pokoju, Alan od razu z niego wychodził.
– To bardzo proste – odparł Steve. – Albo natychmiast wrócisz do domu, albo nie wracaj w ogóle.
Alan stał jeszcze przez chwilę bez ruchu, wciąż przyciskając dłoń do bolącego ucha. Zaraz jednak się odwrócił i ruszył przed siebie.
– Dokąd idziesz? – zawołał Steve.
Alan ani mu nie odpowiedział, ani się nie zatrzymał.
– Posłuchaj tylko, młody człowieku! Chcę wiedzieć, dokąd idziesz!
Nie odwracając się, Alan znów pokazał mu palec.
Wśród coraz gęściej padającego śniegu Steve patrzył na odchodzącego syna, a pan Brubaker obserwował ich obu. Mimo że nie było jeszcze nawet wpół do trzeciej po południu, niebo przybrało kolor skorodowanego cynku; można było odnieść wrażenie, że wielkimi krokami zbliża się koniec świata. Alan zniknął z pola widzenia ojca.
Steve miał ochotę pojechać za nim samochodem, jednak doszedł do wniosku, że jak na jeden dzień stracił już dość nerwów.
– Te dzisiejsze dzieciaki! – krzyknął do niego pan Brubaker.
Steve ponownie wzruszył ramionami. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak niezręcznie.
– Mój ojciec bił mnie kijem z hikory – powiedział pan Brubaker. – Walił tak mocno, że aż miałem pręgi na tyłku – dodał.
Steve otworzył kluczem drzwi frontowe i wszedł do środka. W domu było chłodno, pachniało dymem z kominka i mokrym praniem. Zajrzał do salonu. Rzeczywiście, ogień na kominku palił się, jednak najwyraźniej od bardzo niedawna. Barry, stary kot Steve’a, leżał na dywaniku przed kominkiem i sprawiał wrażenie bardzo zasmuconego.
Przeszedł przez kuchnię i wreszcie znalazł Helen w pralni. Na podłodze stała woda, a na wszystkich sznurach pod sufitem wisiało ociekające pranie.
– Na miłość boską, urządziłaś tutaj jezioro Naugatuck?
– Próbowałam wyprać indiańską narzutę. Ale zaplątała się w coś w pralce i nie mogę jej wyciągnąć.
– Próbowałaś ją wyprać? Przecież takie rzeczy zanosi się do czyszczenia!
Helen była bliska łez. Przy potężnym Stevie sprawiała wrażenie naprawdę drobnej kobiety. Długie jasne włosy miała związane z tyłu wstążką, dzięki czemu nic nie zasłaniało jej ślicznej twarzy. Kiedy Steve ujrzał ją po raz pierwszy w życiu, pewnego letniego popołudnia, tańczyła akurat na trawniku wokół zraszacza, rozpryskującego wodę. Pomyślał o niej wtedy, że wygląda jak mały śliczny elf. Miała czyste turkusowe oczy, które odziedziczyła po matce ze Szwecji, oczy koloru lipcowego morza w Hyannis.
– Poczekaj – powiedział. – Zacznij wycierać wodę, a ja postaram się wyciągnąć to draństwo.
– Przepraszam, tak mi głupio – mówiła Helen. – Myślałam, że zaoszczędzę trochę forsy, jeśli sama to wypiorę.
Steve zdjął marynarkę i podciągnął rękawy.
– Nie mam dużo czasu. Chciałem jedynie wziąć prysznic i zjeść coś na szybko. – Wsunął rękę do pralki i mocno pociągnął za tkaninę. Brzeg narzuty wsunął się pod bęben i tak skręcił, że powstał mokry węzeł. – Jeśli mi się nie uda, będziesz musiała zawołać pana Pushnika.
– Co z tymi strzelaninami? – zapytała Helen. – Przed chwilą widziałam cię w wiadomościach telewizyjnych. To było straszne.
Steve pociągnął po raz kolejny.
– Trochę jeszcze za wcześnie, żeby łączyć oba przypadki. John Bangs twierdzi, że mają ze sobą związek. Oba pociski były tego samego kalibru, mamy do czynienia z bardzo podobnym modus operandi. Jednak oprócz tego nie dysponujemy żadnymi dowodami. Lennie mawia na to NNNW, NNNS, NNNW – nikt niczego nie widział, nikt niczego nie słyszał, nikt niczego nie wie.
– Zostaw to, kochanie – powiedziała Helen. – Weź prysznic, a ja przygotuję ci kanapki z serem i szynką. Mogą być do tego pomidory?
– Poczekaj, spróbuję jeszcze raz… – odparł Steve. Sięgnął głębiej i zaczął obracać bęben ruchem przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, cal po calu. Nagle z dzikim okrzykiem szarpnął za narzutę, jakby był Tarzanem walczącym z dziką bestią.
– Bo ją rozerwiesz! – zawołała Helen. – A przy okazji zniszczysz pralkę.
Jednak Steve’owi udało się wyplątać narzutę. Po chwili wyciągnął ją z pralki i wrzucił do wanny.
– Mój ty bohaterze – ucieszyła się Helen.
– Wysusz ją, potem ją zabiorę do pralni. Marjorie jest mi winna przysługę, może doprowadzi tę narzutę do porządku.
Przeszli do kuchni i Steve wytarł ręce.
– Przy okazji, co Alan robi w domu?
– Alan? Powiedział mi, że ma dzień nauki własnej.
– Naprawdę? A mi powiedział, że ma anginę. Zapytałem go, dlaczego w takim razie wychodzi, skoro jest chory, i odparł, że poprosiłaś go, żeby załatwił dla ciebie jakąś sprawę. Już nie wspomnę o jego wulgarnym języku o tym, że lekceważąco pokazał mi palec.
– Chyba się nie pobiliście?
– Trudno to nazwać bijatyką. Raczej krótką szamotaniną.
– Och, Steve.
– Na miłość boską, powiedz mi, czy w tym domu w ogóle może być spokój! W ogóle nie rozumiem tego dzieciaka. Ma dom, zapewniamy mu dobre warunki do nauki. Jeśli czegoś potrzebuje, wystarczy, że o to poprosi. Tymczasem zachowuje się, jakby wszystko dookoła całkowicie olewał.
– To jedynie młodzieńczy bunt. Próbuje okazywać światu własną niezależność.
Steve zdjął spinki z mankietów koszuli.
– Niech sobie ją okazuje, byle nie tutaj. Dopóki mieszka z nami, będę wymagał od niego, żeby okazywał rodzicom szacunek.
– Steve, czasami sobie nawet nie zdajesz sprawy, jak wielki cień rzucasz na wszystkich. Alanowi jest bardzo trudno się z niego wydobyć.
Nagi do pasa Steve objął żonę wpół i pocałował.
– Powinniśmy mieć dziewczynkę. Wyglądałaby jak ty, jak mała królewna, która spadła z czubka drzewka bożonarodzeniowego.
Helen oddała mu pocałunek.
– Uważasz, że powinniśmy mieć dziewczynkę? Nawet nie masz pojęcia, jakie kłopoty są z wychowywaniem córki. Zechciałaby sobie przebijać język, robić tatuaże i nosić krótkie spódniczki. Nie miałbyś czasu na rozwikłanie żadnego przestępstwa. To ją musiałbyś śledzić, chodzić za nią krok w krok, żeby mieć pewność, że nie zażywa narkotyków i nie uprawia seksu byle jak, byle gdzie i z byle kim. Albo ze w ogóle go jeszcze nie uprawia.
– Za kogo mnie uważasz? Za faceta zdolnego do prześladowania własnego dziecka?
– Idź wziąć prysznic. Na razie uważam cię za spoconego detektywa.
Był w połowie schodów, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy. Z trudem wydostał go z kieszeni i rzucił do mikrofonu:
– Wintergreen.
– Tutaj posterunkowy MacCormack. Mamy chyba naocznego świadka. To młody chłopak, który widział furgonetkę przed posesją Mitchelsonów, mniej więcej w czasie, kiedy został oddany strzał.
– Dobra wiadomość. Gdzie on jest?
– Tutaj, przy Lakeside Road. Zawieźć go do Litchfield?
– Nie, to ja przyjadę do Canaan. Czy ten chłopak może trochę poczekać?
– Nie ma problemu, poczeka. Na razie żłopie kawę i wcina pączki, jakby je widział po raz pierwszy w życiu.
Steve wziął najszybszy prysznic w życiu. Wytarł się do sucha, włożył świeżą bieliznę, którą Helen położyła mu na skraju łóżka, zapiął koszulę, zawiązał sznurowadła i był gotów do drogi. Kiedy otwierał drzwi, Helen wcisnęła mu w usta jedną kanapkę, a pozostałe włożyła do papierowej torby.
– Uważaj na siebie – powiedziała.
Pocałował ją, poślizgnął się na oblodzonym stopniu i wylądował na tyłku na śniegu.
– Powiedziałam, uważaj – powtórzyła ze śmiechem.
Podniósł się, otrzepał ze śniegu i też próbował się roześmiać, jednak kość ogonowa bolała go tak mocno, że wcale nie było mu do śmiechu.