178023.fb2
Feely poszedł za Robertem za róg domu.
– Doskonale się tutaj czujesz, dzieciaku – powiedział Robert. – Bez dwóch zdań.
– Nie przypuszczałem, że wrócisz.
– Powinieneś bardziej mi ufać. Jeszcze nigdy nikogo nie zawiodłem, nigdy. Nie zawiodłem moich dzieci, nie zawiodłem przyjaciół. Wiem, że zawiodłem żonę, ale to był po prostu niefortunny, głupi wypadek w długoletnim pożyciu małżeńskim.
– Takie wagary – zauważył Feely.
– Tak – przytaknął Robert. Po namyśle dodał: – Właśnie.
Pochylił się i pociągnął za drzwi garażu. Jego wnętrze podzielone było na dwie niemal równe części. Pierwszą z nich zajmowała beżowa toyota corolla, w drugiej zalegała potężna sterta drewna Przy tylnej ścianie ustawiony był duży blat. Na nim leżały rzędami najróżniejsze narzędzia: śrubokręty, klucze, pilniki i piły, wszystkie na właściwych, specjalnie dla nich wyznaczonych miejscach, porozmieszczane w zależności od rozmiarów i przeznaczenia.
– Co za pedant – powiedział Robert. Feely, który nigdy jeszcze nie widział garażu w podmiejskim domu, chyba ze w telewizji, stał i patrzył na wszystko z podziwem.
Robert znalazł siekierę z długim trzonkiem, czystą, lśniącą, wiszącą na specjalnym haku, wbitym w ścianę.
– No, dobra, Feely, pomożesz mi trochę? Możesz wyciągać większe kloce na zewnątrz, a je będę je rąbał na mniejsze kawałki.
Feely po kolei dotykał każdego narzędzia leżącego na warsztacie. Przeznaczenia większości z nich nie potrafił sobie nawet wyobrazić, fascynowało go jednak to, że lśnią, jego podziw wzbudzał też ich dziwny, nie znany mu wcześniej zapach. Robert stanął za jego plecami i położył mu rękę na ramieniu.
– Wiesz, co to jest? Imadło. Każdy mężczyzna ma własne, skrywane przed wszystkimi imadło. – Feely zamrugał, a Robert dodał: – To był żart. Kapujesz go?
Wyszli na zewnątrz, na śnieg. Przy garażu, pod drzewem, ustawiony był pień do rąbania drewna. Feely wyciągnął kilka kłód, a Robert zaczął się bawić siekierą.
– Wiesz co? Dobrze się tutaj czuję. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo będzie mu brakować tych wszystkich trosk życia codziennego, dopóki nie zostanie mu odebrany prawdziwy dom. Rąbanie drewna, palenie zeschłych liści, opróżnianie szamba… I te dzieciaki, twoje dzieciaki, bawiące się na podwórku, podczas gdy ty wykonujesz wszystkie te czynności. I twoja żona, którą widzisz przez okno kuchenne, jak piecze ciasto…
– Naprawdę za tym tęsknisz, co? – zapytał Feely. Robert wzruszył ramionami, po czym burknął:
– Nie, skądże. Gówno mnie to wszystko obchodzi.
Ułożył kłodę na pniu, cofnął się i zrobił zamach. Kłoda rozpadła się dokładnie na połowę, a odgłos uderzenia siekierą rozległ się zwielokrotnionym echem na ulicy. Feely podniósł jedną z połówek i ułożył ją na pniu w taki sposób, że Robert mógł rozpłatać ją po raz kolejny.
– Trzymaj to pionowo – zażądał Robert.
– Trzymać? Przecież mógłbyś mi odciąć ręce.
– Nie mówiłem ci, żebyś mi ufał?
Feely nerwowo ustawił kłodę w pionie, ale kiedy Robert uniósł siekierę, wycofał ręce i drewno spadło z pnia.
– Boisz się, że cię zranię? – zawołał Robert z rozpaczą.
Feely schował dłonie pod pachami.
– Na pewno nie z premedytacją. Możesz to jednak zrobić niechcący. Przecież piłeś.
– Na miłość boską, jestem ekspertem. Rąbię drewno do kominka od czasu, gdy dorosłem na tyle, by podnieść siekierę.
Robert podniósł kłodę z ziemi i mocno przytrzymał ją lewą ręką. Zamknął jedno oko, by dobrze ucelować, po czym prawą ręką opuścił siekierę na drewno. Rozłupał kłodę na pół, jednak odrąbał sobie także wskazujący palec, tuż poniżej pierwszego stawu, oraz czubek palca środkowego, tuż za paznokciem. Krew trysnęła na śnieg i na nowe spodnie Feely’ego.
– Cholera! – wrzasnął Robert. – Cholera! Cholera! Cholera! – Podniósł rękę. Krew płynęła obfitym strumieniem. – Odrąbałem sobie palce! Odrąbałem sobie pieprzone palce!
Feely patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami. Robert krzyczał i wściekle wymachiwał lewą ręką. Wszystko to tak bardzo przypominało film rysunkowy, że Feely zaczął się śmiać. Niemal uwierzył, że Robert odrąbał sobie palce specjalnie, żeby go rozbawić.
– Do diabła, z czego się śmiejesz? – zawołał Robert. – Myślisz, że to jest zabawne?
Zacisnął prawą dłoń na lewym przegubie, próbując powstrzymać krwawienie. Krew jednak nadal płynęła, znacząc kroplami śnieg i wpadając mu do rękawa.
– Daj mi to! – Robert sięgnął po wełniany szal Feely’ego. Owinął go ciasno wokół zranionych palców, po czym wysunął rękę wysoko do góry, jakby komuś salutował.
– Hej, Robert, to jest mój nowy szalik! – zaprotestował Feely, ujrzawszy, jak krew przesiąka przez wełnę. – Serenity właśnie mi go podarowała.
– Och, tak mi przykro. Wolisz, żebym wykrwawił się na twoich oczach, niż dać mi ten szal?
– To było takie zabawne – powiedział Feely. – Najpierw zrobiłeś poważną minę, potem się napiąłeś, a potem rozdarłeś się jak stare gacie.
– Rozproszyłeś mnie, ty błaźnie. Gdybyś mnie tylko nie rozproszył… Szukaj moich palców!
– Co?
– Szukaj moich palców, bałwanie! Przecież muszę je sobie przykleić!
– Och – jęknął Feely.
Zaczął rozglądać się po ziemi dookoła pnia, jednak po palcach nie było nawet śladu. Widział jedynie krew i kawałki drewna. Po chwili Robert odepchnął go i zaczął szukać sam, z lewą ręką wciąż uniesioną. Prawą rozgarniał śnieg.
– Mam! – zawołał. – Jeden już jest – oznajmił, unosząc z ziemi koniuszek środkowego palca. – Nabierz śniegu w dłonie. Zrób to, Feely, słyszałeś? Trzeba go przechowywać w zimnie.
Feely nabrał pełną dłoń śniegu. Robert ostrożnie złożył w nim odcięty koniec środkowego palca i powiedział:
– Nie zgub go, dobrze? Tylko go nie zgub.
Feely z obrzydzeniem popatrzył na koniec palca. Miał obgryziony paznokieć, przez co był jeszcze bardziej odrażający; Feely’emu zebrało się na wymioty. W tym momencie Robert znalazł drugi palec i również złożył go w dłoni Feely’ego.
– Jak je z powrotem przymocujesz?
– Plastrem, a jak inaczej?
– Myślisz, że będą się trzymać?
– Jest duża szansa. Nacięcia są świeże i będą się goiły tak, jak wszystkie drobne rany.
Feely wzruszył ramionami. Jego zdaniem Robert powinien jak najszybciej zgłosić się do szpitala, żeby palce fachowo przyszyli mu lekarze.
– O co chodzi? – zapytał Robert.
– Według mnie powinieneś iść do szpitala, żeby przyszyli ci je lekarze.
– Tak, cwaniaczku, masz absolutną rację. Niestety, nic z tego.
– Mógłbym zatelefonować po pomoc.
– Feely, ja przecież dla wszystkich ludzi w tym kraju jestem duchem. Muszę podróżować przez nikogo nie zauważony i nie zapamiętany.
Feely popatrzył na niego, stojącego na podjeździe przed domem, z uniesioną lewą ręką i szalem zawiązanym wokół dłoni. Jak mógł zostać nie zauważony. Szczęśliwie, Orchard Street wydawała się zupełnie pusta. Dwadzieścia jardów od nich stał jedynie czerwony jeep. Z jego rury wydechowej wydobywały się kłęby dymu.
– Lepiej wejdźmy do środka – powiedział.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Serenity.
– Jak się mają moi dwaj drwale? Bo w domu wypaliło się już prawie całe drewno.
– Niezbyt dobrze – odparł Feely. – Robert miał przykry wypadek.
– Rozproszyłeś mnie! – zawołał Robert. – Przez cały czas zachowujesz się jak facet opóźniony w rozwoju.
Feely podszedł do drzwi i wyciągnął w kierunku Serenity dłoń ze śniegiem, zabarwionym na różowo.
– Widzisz? On odrąbał sobie palce.
– Och! – zawołała Serenity. – Cholera jasna, tylko tego brakowało!
Z bólu i frustracji Robert z całej siły kopnął pień do rąbania drewna i przewrócił go w śnieg.