178023.fb2
Minęły dobre dwie godziny, zanim znaleźli w końcu dom przy Lamentation Mountain Road numer 7769. Do tego czasu lewe oko Steve’a zaczęło pulsować takim bólem, że z wielkim trudem był w stanie je otworzyć. Wiedział, że przyczyną jest zwykle stres i że powinien w końcu coś zrobić, żeby się tego pozbyć, zapewne zacząć zażywać jakieś lekarstwa, jednak nigdy nie lubił tabletek. Jego matka zażywała je, odkąd sięgał pamięcią. W jej mniemaniu tabletki były dobre na wszystko, od chronicznego rozczarowania mężem nieudacznikiem, po spieprzone ciasto na Święto Dziękczynienia.
Kiedy niespełna milę przed sobą zobaczyli światła Berlin Turnpike, Doreen zdała sobie sprawę, że musieli minąć właściwy dom. Objechała obwodnicą Tahoe i powoli ruszyła z powrotem drogą, którą przyjechali.
– Nie powinieneś był jechać ze mną – powiedziała, niemal przyciskając czoło do przedniej szyby, jakby znajdowała się na mostku statku wielorybniczego. – W tej chwili to raczej Alan potrzebuje twojego wsparcia.
– Wiem o tym, Doreen. Ale prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa, właściwie podwójnego zabójstwa. Nie ma znaczenia, kto jest w sprawę zamieszany, podwójne zabójstwo zawsze będzie dla mnie priorytetem wobec napaści seksualnej.
– Czy ty słyszysz, co mówisz? Chodzi o twojego syna.
– Wiem. Ale jeśli jest winny, w pełni zasługuje na to, co go czeka.
– Chyba nie sądzisz, że naprawdę zaatakował tę dziewczynę. Według mnie wszystko zmyśliła tylko dlatego, żeby rodzice nie spuścili jej manta za zabawę w tatusia i mamusię, podczas gdy ich nie było w domu.
– Doreen, nie wiem. Nie znam jeszcze żadnych szczegółów, nie mam żadnych dowodów.
Przez dłuższą chwilę Doreen prowadziła samochód w milczeniu. Wreszcie odezwała się:
– Trudno cię o to winić. Wiesz, te dzisiejsze dzieciaki… Kiedy dochodzą do progu, za którym jest już względna samodzielność, rzucają się w jej wir zupełnie bezmyślnie. A potem dziwią się i patrzą na nas, kiedy zrobią jakieś głupstwo.
Steve wytarł nos.
– Nie czuję się przez to ani trochę lepiej. Ale dziękuję za pocieszenie.
Skręcili w lewo i już po chwili zauważyli prowadzący w prawo zarośnięty leśny trakt. Drzewa i krzewy po obu jego stronach pokryte były grubą warstwą śniegu. Z pewnością dlatego nie dostrzegli go, kiedy jechali tędy od drugiej strony. Doreen zatrzymała samochód i powiedziała:
– Logicznie rzecz biorąc, numer 7769 powinien znajdować się właśnie tutaj.
– Cóż, spróbujmy.
Powoli ruszyli wyboistą drogą. Samochód trząsł się i podskakiwał, gałęzie drapały o drzwiczki i boczne szyby, a z gałęzi osypywał się śnieg. Jednak po przejechaniu mniej więcej pół mili znaleźli się na polanie zasypanej świeżym śniegiem, który sprawiał, że było tu dziwnie jasno. Na północnym zachodzie, ledwie widoczna, niczym złe wspomnienie wznosiła się Lamentation Mountain.
Po przeciwnej stronie polany stał niewielki jednopiętrowy domek o bladozielonych ścianach. Miał niski kryty gontem dach i dużą werandę. Niedaleko stała też szopa z pordzewiałej blachy, przywodząca na myśl od dawna nie używany chlew.
– Nic nie wskazuje na to, by ktoś był w tym domu – zauważyła Doreen.
Powoli podjechali pod sam budynek i zatrzymali się. Steve wyskoczył z auta, po czym wyciągnął latarkę i pistolet. Doreen uczyniła to samo.
– Może powinniśmy tu wrócić z nakazem rewizji? – zasugerowała.
– Nie wiem, czybyśmy go dostali.
Śnieg skrzypiał pod butami, kiedy zbliżali się do budynku. Pomiędzy werandą a bezlistnym drzewem rozpięta była linka na pranie. Wisiały na niej zielone płócienne bokserki, zamarznięte na kamień.
– Mam nadzieję, że facet je ogrzeje, zanim spróbuje je włożyć – mruknęła Doreen.
Stanęli u szczytu schodów przed frontowymi drzwiami i zapukali. Każde uderzenie w drzwi rozlegało się na polanie zwielokrotnionym echem.
Czekali cierpliwie na jakąś reakcję, a tymczasem Steve zaczął się uważnie rozglądać. Właściwie trudno było powiedzieć, czy dom jest zamieszkany. Na werandzie stały zniszczone płócienne krzesła, zardzewiały metalowy stół z blatem z rzniętego szkła i dziecięcy skuter bez tylnego koła. Wszystko to mogło jednak zostać porzucone już dawno temu.
Steve otworzył zewnętrzne szklane drzwi i nadusił na klamkę następnych. Ku jego zaskoczeniu, nie były zamknięte na klucz.
– Może facet nie spodziewał się gości?
– Może po prostu nie ma tu nic, co warto by ukraść?
– W każdym razie sprawdzimy teren na wszelki wypadek. Upewnimy się, czy nikt się tutaj nie włamał – postanowił Steve.
Otworzył szeroko drzwi i wszedł do środka, a Doreen za nim. Znaleźli się w chłodnym saloniku. Był bardzo skromnie umeblowany, natrafili jednak na mnóstwo dowodów, że ktoś tu jednak mieszka. Ogień w kominku wygasł, jednak na palenisku znajdowało się mnóstwo jeszcze ciepłego popiołu. Poduszki na zapadniętej kanapie, przykrytej brązową narzutą, były wgniecione, co dowodziło, że niedawno ktoś na nich leżał. Na stołku obok kanapy stała popielniczka pełna niedopałków, plastikowa tacka z resztką naleśnika z owocami, takiego, jakie odgrzewa się w kuchenkach mikrofalowych, oraz pusta butelka po piwie marki Miller.
Steve szybko omiatał pomieszczenie światłem latarki. Ściany oklejone były tapetą w wielkie zielone kwiaty, wyblakłą od starości i światła słonecznego. Obok kominka wisiał kalendarz z Middletown Auto Spares, z sierpniową kartką na wierzchu, przedstawiającą chryslera 300F z 1957 roku, „rozgrzanego do czerwoności i hałaśliwego”. Przeciwną ścianę zdobiło zdjęcie pająka o włochatych kończynach, wyrwane z jakiegoś czasopisma, oraz pożółkła czarno-biała fotografia jakiejś pary, stojącej przed sklepem z artykułami żelaznymi. Na podstawie fryzur i stroju sfotografowanych osób Steve odgadł, że zdjęcie wykonano pod koniec lat sześćdziesiątych.
Na kupce w kącie pokoju leżało co najmniej dziesięć różnych egzemplarzy czasopisma „Broń i Amunicja”, a także kilkanaście pism pornograficznych, na czele z trzema „Hustlerami” o pozaginanych rogach.
– Po lekturach rozpoznaję, że mieszka tutaj ograniczony męski szowinista – powiedziała Doreen. – Mój Newton lubi to samo.
Steve przeszedł do niewielkiej kuchenki. Znajdowały się w niej żółto-szkarłatne meble z formiki. Wszędzie walały się częściowo opróżnione opakowania po margarynie, brudne talerze, nie umyte kubki po kawie, rozdarte paczki z makaronem i zeschnięte plastry żółtego sera. Stara maszynka gazowa była oblepiona brązowym tłuszczem. Na jednym z palników stał rondel pełen szarej zjełczałej piany.
– Cóż – zauważyła Doreen. – Z panem Czyścioszkiem to raczej do czynienia nie mamy.
Steve otworzył i zamknął kilka szuflad. Szukał pudełek z amunicją, znalazł jednak tylko brudne noże i widelce, trzepaczkę do ubijania jajek oblepioną zeschłym białkiem, zużyte baterie, gumki i wszelkie inne śmieci, które ludzie trzymają w kuchennych szufladach, jak wizytówki komiwojażerów i oferty sprzedaży pizzy na wynos.
Otworzył drzwi do jednej z sypialni. Kiedy to uczynił, Doreen ostrzegła go:
– Nie wchodź do łazienki, jeśli nie masz pustego żołądka. Facet zesrał się dzisiaj rano, ale zapomniał po sobie spłukać.
Sypialnia nie wyglądała lepiej. Na łóżku nie było żadnej pościeli, a jedynie bezkształtny materac, który wyglądał, jakby zabrano go ze śmietnika. Kawowobrązowa narzuta na łóżko leżała na podłodze, a na niej stos brudnych skarpetek i koszul roboczych. Przy łóżku stała mała garderoba z lustrem, z odrywającą się okleiną. Na stoliku można było dostrzec duże opakowanie dezodorantu i butelkę płynu po goleniu.
– Facet przynajmniej wie, że okropnie śmierdzi – powiedziała Doreen.
Steve otworzył drzwi do drugiej sypialni. Było w mej zupełnie ciemno, jeśli nie liczyć światła wpadającego przez wąziutką szparkę pomiędzy zasłoną a oknem. Steve ostrożnie postąpił krok do przodu. W pokoju było zaskakująco ciepło, zupełnie inaczej niż w pozostałych pomieszczeniach tego domu. Jednak Steve natychmiast poczuł obrzydliwy smród, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie czuł. Był ciężki, miał w sobie odór starej skóry i zgnilizny. Można było w nim wyczuć naturalny gaz, gnijące futro, a na dodatek surowego kurczaka, którego data ważności już dawno minęła. Steve ukrył twarz w dłoniach, lecz mimo to zebrało mu się na wymioty.
– O Boże – wyjąkał, cofając się.
– Co się stało? – zapytała Doreen, po czym natychmiast dodała: – Słodki Jezu, co to za smród?
– Jest ciemno, musimy zapalić światło.
Przez szparę w drzwiach wymacał na ścianie włącznik. Okazało się, że z sufitu zwisa ukośnie pojedyncza rurka fluorescencyjna. Przez kilka sekund migała, wreszcie rozbłysła pełnym blaskiem. Doreen pisnęła jak przerażone dziecko.
W pomieszczeniu znajdowało się mnóstwo stolików różnych rozmiarów, a na każdym z nich ustawiono akwarium. Akwaria jednak nie zawierały rybek, lecz pająki, węże, wielkie ślimaki i wije oraz oślizłe stworzenia, których Steve nie potrafił nawet nazwać. Wszystkie okna oklejone były falistą tekturą, a na środku stał elektryczny piecyk, utrzymujący temperaturę powyżej czterdziestu stopni Celsjusza.
Steve rozglądał się po pomieszczeniu, zasłaniając dłonią usta i nos. Zauważył, że największy z pająków skacze na szybę akwarium, najwyraźniej chcąc się wydostać z zamknięcia. Odruchowo się cofnął. Nagle zrozumiał, że wszystkie stworzenia w tym pokoju się ruszają: przebierający kończynami brązowy wij, zastępy brązowych karaluchów i bladobeżowy wielki ślimak.
Steve szybko zajrzał pod wszystkie stoliki, po to tylko, żeby się upewnić, czy w pomieszczeniu nie ma żadnej ukrytej broni lub amunicji. Następnie zgasił światło i zamkną} drzwi.
Doreen stała na środku salonu, nerwowo wachlując się dłonią.
– Do końca roku będę miała koszmary. Czy ten facet ogłupiał?
– A może identyfikuje się z pająkami i wijami? Owady atakują przecież na oślep, prawda? Nie mają żadnego poczucia winy.
– Koniecznie musimy znaleźć tego faceta. Jeśli jego kolekcja zwierzątek ma coś wspólnego z zabójstwami, facet naprawdę jest zdrowo popieprzony.
Steve rozejrzał się po pokoju po raz ostatni. Nie mieli tu już nic więcej do roboty, przynajmniej nie dzisiejszego wieczoru. Właściwie to nie mogli nawet się przyznać, że w ogóle byli tu i przeszukali dom.
– Chodź – powiedziała Doreen. – Musimy już wracać. Steve pokiwał głową. Wyszedł na zewnątrz i z ulgą stwierdził, że atakujący go ból głowy zniknął jak ręką odjął.
Wsiedli z powrotem do wozu i Doreen włączyła silnik. Ale zdążyła jedynie zwolnić hamulec ręczny, gdy oboje ujrzeli światła zbliżającego się samochodu.
– Cuda się zdarzają – powiedziała. – To on.