178024.fb2
Czekałam w korytarzu, z butami w ręku, gdy tymczasem Bobby nakrył ją kocem i na palcach wyszedł z pokoju, delikatnie zamykając drzwi.
– Co jest grane? – spytałam.
– Nic jej nie będzie. Po prostu poszła późno spać zeszłej nocy.
– Co ty wygadujesz? Ona ledwo żyje!
Wzdrygnął się.
– Naprawdę tak uważasz?
– Bobby, tylko na nią popatrz! To chodzący szkielet. Za dużo tabletek, alkoholu, papierosów. A sam wiesz, że przede wszystkim pali trawę. Jak może przeżyć w takich warunkach?
– Nie wiem. Chyba nigdy nie myślałem, że z nią aż tak niedobrze.
Nie tylko był młody, ale i naiwny, a może jej stan pogarszał się tak wolno, że nie zauważył, jak zmienił się jej wygląd.
– Od kiedy cierpi na anoreksję?
– Chyba od śmierci Ricka. A może to zaczęło się wcześniej? Był jej chłopakiem i nie może się z tym pogodzić.
– Czy właśnie dlatego widuje się z Kleinertem? Z powodu anoreksji?
– Możliwe. Nigdy nie pytałem. Była jego pacjentką, zanim ja zacząłem się z nim spotykać.
Jakiś głos nam przerwał.
– Czy coś nie tak?
Od galerii zbliżał się Derek Wenner z drinkiem w ręku. Ten mężczyzna był niegdyś przystojny. Średni wzrost, jasne włosy, szare oczy, powiększone dzięki okularom w metalicznie niebieskich oprawkach. Był chyba dobrze po czterdziestce i miał co najmniej trzydzieści funtów nadwagi, a także pucołowatą twarz o rumianej karnacji, co jest charakterystyczne dla ludzi nazbyt często zaglądających do kieliszka; linia jego włosów wygięła się w szerokie „U”, pozostawiając pośrodku przerzedzony szpaler, krótko przystrzyżony i zaczesany na bok. Na skutek nadwagi zrobił mu się podwójny podbródek i utyła szyja, przez co kołnierzyk koszuli zbytnio go opinał. Plisowane, gabardynowe spodnie wyglądały na drogie, podobnie jak biało-brązowe skórzane mokasyny. Nosił sportową marynarkę, ale przed chwilą musiał ją zdjąć razem z krawatem. Z ulgą rozpiął kołnierzyk.
– Co tu się dzieje? Gdzie jest Kitty? Twoja matka chce wiedzieć, dlaczego nie przyłączyła się do nas.
Bobby wydawał się zakłopotany.
– Nie wiem. Rozmawiała z nami, po czym zasnęła.
Słowo „zasnęła” nie wyjaśniało wszystkiego w moim przekonaniu. Twarz Kitty miała kolor plastikowego pierścionka, który raz zamówiłam, będąc jeszcze dzieckiem. Pierścionek był biały, lecz gdy potrzymało się go przez chwilę pod światło, a potem zamknęło w dłoni, mienił się bladą zielenią. To, moim zdaniem, nie oznaczało dobrego zdrowia.
– Do diabła, lepiej z nią pogadam – powiedział. Wątpiłam, czy przyjdzie mu to łatwo. Otworzył drzwi i wszedł do pokoju Kitty.
Bobby obrzucił mnie spojrzeniem, w którym czaiło się zarówno zrezygnowanie, jak i niepokój. Zerknęłam przez otwarte drzwi. Derek odstawił drinka na stolik i usiadł na łóżku.
– Kitty?
Położył dłoń na jej ramieniu i potrząsnął delikatnie. Żadnej reakcji.
– No, dalej, kochanie, zbudź się.
Spojrzał na mnie skonsternowany.
– No, obudź się.
– Chce pan, żebym zeszła na dół po jednego z lekarzy? – zapytałam. Znów nią potrząsnął. Nie czekałam na odpowiedź.
Założyłam buty i zostawiwszy torebkę przy drzwiach, ruszyłam w stronę schodów.
Kiedy dotarłam do salonu, Glen Callahan zerknęła na mnie, najwidoczniej wyczuwając, że stało się coś złego.
Podeszła do mnie.
– Gdzie Bobby?
– Na górze z Kitty. Myślę, że dobrze by było, gdyby ktoś ją obejrzał. Straciła przytomność i pani mąż ma kłopoty z obudzeniem jej.
– Zawołam Leo.
Patrzyłam, jak zbliża się do doktora Kleinerta i szepcze mu coś do ucha. Zerknął na mnie i przeprosił resztę towarzystwa. Cała nasza trójka podążyła na górę.
Bobby dołączył do Dereka przy łóżku Kitty, troska wykrzywiła mu twarz. Derek próbował posadzić dziewczynę, ale osuwała się na bok. Doktor Kleinert przyskoczył energicznie i odsunął obu mężczyzn. Sprawdził oznaki życia, wyciągając latarkę punktową z wewnętrznej kieszeni marynarki. Źrenice Kitty zwęziły się do wielkości główki szpilki, a z miejsca, gdzie stałam, zielone oczy wyglądały na zamglone i martwe, słabo reagowały na światło, którym lekarz mrugnął najpierw w jedno, potem w drugie oko. Oddychała wolno i płytko, jej mięśnie zwiotczały. Doktor Kleinert sięgnął po telefon, stojący na podłodze przy łóżku, po czym wykręcił 911.
Glen wciąż stała w drzwiach.
– No i co?
Kleinert zignorował ją, najwidoczniej rozmawiał z lekarzem dyżurnym.
– Tu doktor Leo Kleinert. Będzie mi potrzebny ambulans na West Glen Road w Montebello. Mam tu pacjenta cierpiącego na zatrucie barbituranami. – Przedyktował adres i kilka instrukcji, jak dojechać na miejsce. Odłożywszy słuchawkę, spojrzał na Bobby’ego. – Domyślasz się, co brała?
Bobby potrząsnął głową.
– Pół godziny temu nic jej nie było. Sam z nią rozmawiałem – powiedział Derek, zwracając się do Glen.
– Och, Derek, na miłość boską! – odparła zirytowana.
Kleinert sięgnął ręką, by otworzyć szufladkę. Przerzucił trochę gratów i nagle zawahał się, wyciągając zasób tabletek, który powaliłby słonia. Znajdowały się w paczce ziploca, jakieś dwieście kapsułek: nembutal, seconal, niebiesko-pomarańczowy tuinal, placidyl, quaalude, niczym zapas kolorowych części potrzebnych jakiemuś chałupnikowi.
Mina Kleinerta zdradzała ogarniającą go rozpacz. Popatrzył do góry, na Dereka, trzymając w palcach rąbek paczki. Dowód numer jeden w procesie, który zgodnie z moim przypuszczeniem toczył się już od pewnego czasu.
– Co to za świństwo? – zapytał Derek. – I skąd je wytrzasnęła?
Kleinert potrząsnął głową.
– Najpierw stąd wyjdźmy, potem będziemy się martwić.
Glen Callahan już nas opuściła, słyszałam, jak celowo stuka obcasami, zmierzając w stronę schodów. Bobby wziął mnie pod ramię i oboje ruszyliśmy korytarzem.
Derek nadal nie mógł uwierzyć w realność sytuacji.
– Wygrzebie się z tego?
Doktor Kleinert mruknął w odpowiedzi, ale z daleka nie dosłyszałam co.
Bobby poprowadził mnie do pokoju po drugiej stronie korytarza i zamknął drzwi.
– Nie mieszajmy się teraz. Za moment zejdziemy. – Potarł palce swej okaleczonej ręki, jakby była talizmanem. Powróciło przeciąganie wyrazów.
Pokój był obszerny, z głęboko osadzonymi oknami, z których rozciągał się widok na tylną część posesji. Rozłożony od ściany do ściany dywan lśnił bielą, gęste włosie dopiero co odkurzono, gdyż w niektórych miejscach dostrzegałam odciski stóp Bobby’ego. Jego podwójne łóżko wydawało się maleńkie w komnacie mającej bok długości trzydziestu stóp, z wielką garderobą po lewej stronie i łazienką w dalszej części za nią. Na antycznym, sosnowym kufrze u stóp łoża postawiono telewizor. Na prawo przy ścianie znajdowało się długie biurko przykryte blatem z białego tworzywa sztucznego. IBM Selectric II, klawiatura, monitor i drukarka stały na nim rzędem. Półki, które również wykonano z podobnego białego tworzywa, zawierały głównie książki medyczne. Po przeciwnej stronie pokoju urządzono miejsce do wypoczynku: dwa tapicerowane krzesła i podnóżek przykryty tkaniną w rdzawą, białą i ciemnobłękitną kratę. Stolik na kawę, lampka do czytania, książki i ułożone pod ręką czasopisma sugerowały, że tu właśnie Bobby spędza swój wolny czas.
Podszedł do interkomu w ścianie i wcisnął guzik.
– Callie, umieramy tu z głodu. Czy możesz podesłać nam tackę? Dla dwóch osób, prócz tego przyda się nieco białego wina.
Usłyszałam w tle stłumiony brzęk: ładowano naczynia do zmywarki.
– Tak, panie Bobby. Każę Alicji coś zanieść.
– Dziękuję.
Pokuśtykał do jednego z krzeseł i usiadł.
– Jem, kiedy jestem w złym humorze. Zawsze tak było. Usiądź przy mnie. Cholera, nienawidzę tego domu. Kiedyś go kochałem. Gdy byłem dzieckiem, wydawał mi się wspaniały. Tyle miejsca do biegania. Do chowania się. Niekończące się podwórko. A teraz czuję się tu jak w kokonie. Izolowany. Ale nie odgrodzony od złych rzeczy na zewnątrz. Panuje tu chłód. Nie jest ci zimno?
– Nie, czuję się dobrze.
Usiadłam na drugim krześle. Podsunął mi podnóżek, na którym oparłam stopy. Zastanawiałam się, jakie to uczucie mieszkać w domu, gdzie wszystkie życzenia natychmiast się spełniają, gdzie ktoś inny odpowiada za zakupy i przygotowanie posiłków, sprzątanie, wyrzucanie śmieci, zagospodarowanie otoczenia. Czy zostaje coś, co można zrobić samemu?
– Jak to jest, kiedy rodzisz się z takimi pieniędzmi? Nawet sobie tego nie wyobrażam.
Zawahał się, unosząc głowę.
Usłyszeliśmy odległy odgłos nadjeżdżającego ambulansu, crescendo wyjącej syreny przeszło nagle w żałosny skowyt. Spoglądał na mnie, pocierając bezwiednie podbródek.
– Myślisz, że jesteśmy zepsuci? – Dwie połówki jego twarzy zdawały się przekazywać sprzeczne informacje: jedna była ożywiona, druga martwa.
– Skąd mogę wiedzieć? Żyjesz o wiele lepiej niż większość – powiedziałam.
– Słuchaj, my też potrafimy się dzielić. Moja matka zasila lokalne fundusze charytatywne, działa też w zarządzie muzeum sztuki i towarzystwa historycznego. Nie wiem, jak tam Derek. Gra w golfa i mnóstwo czasu spędza w klubie. No cóż, to nie fair. Dogląda kilku inwestycji, dzięki czemu się spotkali. Był zarządcą majątku, jaki powierzył mi dziadek. Gdy poślubił mamę, odszedł z banku. Tak czy inaczej, wspierają liczne przedsięwzięcia, nie są więc samolubami, którzy depczą biedaków. Przy niewielkiej tylko pomocy moja matka zorganizowała klub dziewczęcy w Santa Teresa. I ośrodek pomocy ofiarom gwałtu.
– A co z Kitty? Czym ona się zajmuje, oprócz faszerowania się wszystkim, co znajduje się w zasięgu ręki?
Popatrzył na mnie uważnie.
– Nie osądzaj zbyt pochopnie. Nie wiesz, co każde z nas przeszło.
– Masz słuszność. Przepraszam. Sama nie jestem święta. Czy chodzi do prywatnej szkoły?
Zaprzeczył gestem.
– Już nie. Tego roku przeniesiono ją do wyższej szkoły w Santa Teresa. Wszystko po to, by mogła wziąć się w garść.
Z niepokojem wpatrywał się w drzwi. Dom skonstruowano tak solidnie, że nie mogliśmy stwierdzić, czy sanitariusze są już na górze.
Przeszłam przez pokój i uchyliłam drzwi. Wywozili właśnie Kitty na noszach, których kółeczka przekręcały się niczym te w wózku na zakupy, gdy pojazd zjeżdżał do holu. Leżała przykryta kocem, tak mizerna, że powstało na nim tylko nieznaczne wybrzuszenie. Jedno szczupłe ramię wystawało spod przykrycia. Zaczęli aplikować jej dożylnie zastrzyki, jeden z sanitariuszy przytrzymywał plastikową torebkę z jakimś przezroczystym płynem. Przez rurkę do nosa podawano jej tlen. Doktor Kleinert otwierał pochód, prowadząc go w kierunku schodów, a Derek szedł z tyłu, bezradny, blady, z rękami w kieszeniach. Wyglądał na przybitego; gdy mnie zobaczył, zatrzymał się.
– Pojadę za nimi swoim autem – powiedział, choć nikt go o nic nie pytał. – Proszę powiedzieć Bobby’emu, że jesteśmy u Świętego Terry’ego.
Zrobiło mi się go żal. Cała ta scena przywodziła na myśl jakiś scenariusz filmowy, personel medyczny skoncentrował się na swym zadaniu. Zabierali właśnie jego córkę, która mogła przecież umrzeć, lecz nikt jakoś nie zauważał tej możliwości. Znikła gdzieś matka Bobby’ego, podobnie jak goście przybyli na drinka. Jakby wszystko źle zaplanowano, niczym w opracowanym szczegółowo widowisku, które skończyło się klapą.
– Chce pan, żebyśmy też pojechali? – zapytałam.
Derek zaprzeczył ruchem głowy.
– Powiadomcie tylko żonę, gdzie jestem – rzekł. – Zadzwonię, gdy tylko będzie coś wiadomo.
– Powodzenia – powiedziałam, na co on obdarzył mnie nikłym uśmiechem, jakby powodzenie było czymś, z czym rzadko ma do czynienia.
Obserwowałam, jak procesja znika u podnóża schodów. Zamknęłam za sobą drzwi. Miałam już coś powiedzieć, lecz Bobby wpadł mi w słowo.
– Słyszałem.
– Dlaczego twoja matka jest taka obojętna? Pokłóciła się z Kitty?
– Jezu, to zbyt skomplikowane, nie można tego tak łatwo wytłumaczyć. Od czasu ostatniego podobnego incydentu mama nie chce mieć z Kitty nic wspólnego, co nie jest takie okrutne, na jakie wygląda. Z początku robiła, co mogła, lecz kryzysy następowały jeden po drugim. Częściowo dlatego między nią a Derekiem nie najlepiej się układa.
– A częściowo?
Minę miał nietęgą. To jasne, czuł się współwinny.
Ktoś zastukał do drzwi i weszła Meksykanka z włosami splecionymi w warkocz, niosła tacę. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy i unikała kontaktu wzrokowego. Jeśli wiedziała, co się dzieje, nie dawała tego po sobie poznać. Przez chwilę krzątała się przy serwetkach i sztućcach. Prawie spodziewałam się, że za chwilę wyciągnie rachunek, by go podpisać i załączyć napiwek.
– Dzięki, Alicjo – rzekł Bobby.
Mruknęła coś i odeszła. Poczułam się niezręcznie, wszystko odbyło się tak bezdusznie. Chciałam zapytać, czy buty pieką ją tak samo jak mnie, albo czy ma rodzinę, o której mogłybyśmy porozmawiać. Pragnęłam, by wyraziła głośno swą ciekawość albo strach przed ludźmi, dla których pracuje, odwożonych na wózku ortopedycznym o dziwnej porze dnia. Zamiast tego Bobby nalał wina i zaczęliśmy jeść.
Posiłek wyglądał, jak żywcem ściągnięty z jakiegoś czasopisma. Pulchne, poćwiartowane kurczę, podawane na zimno z sosem musztardowym, małymi, łuszczącymi się ciasteczkami, faszerowanymi szpinakiem i wędzonym cheddarem, a wszystko ozdobione winogronami i zieloną pietruszką. Dwie porcelanowe miseczki z pokrywkami zawierały zimną zupę pomidorową ze świeżym, posiekanym szczypiorkiem i kleksem kwaśnej śmietany. Posiłek zakończyliśmy paterą dekorowanych ciastek. Czy ci ludzie codziennie tak jedzą? Bobby nawet nie mrugnął okiem. Sama nie wiem, czego po nim oczekiwałam. Nie mógł piszczeć za każdym razem, gdy pokazywała się taca z kolacją, ale ja byłam pod wrażeniem i chciałam, żeby podziwiał ją wraz ze mną, przez co nie czułabym się taką prowincjuszką.
Kiedy zeszliśmy, dochodziła ósma i goście już się wynieśli. Można by pomyśleć, że dom jest opuszczony, gdyby nie dwie służące, które w milczeniu sprzątały w salonie. Bobby zaprowadził mnie do ciężkich, dębowych drzwi po drugiej stronie szerokiego holu. Zapukał i usłyszałam cichą odpowiedź. Weszliśmy do małej kryjówki, gdzie Glen Callahan siedziała nad książką, niezbyt daleko od napełnionego winem kieliszka, stojącego na stoliku po jej prawej ręce. Przebrała się w czekoladowe spodnie z wełny i obcisły kaszmirowy sweter. Pod miedzianym rusztem buzował ogień. Ściany pomalowano na pomidorową czerwień, drapowane zasłony zsunięto, by odgrodzić się od chłodnego zmierzchu. W Santa Teresa noce są raczej zimne, niezależnie od miesiąca. Ten pokój był przytulny, stanowił ucieczkę w intymność w tym domu z wysokimi sufitami i kredowobiałą sztukaterią ścian.
Bobby usiadł na krześle naprzeciwko matki.
– Czy Derek już dzwonił?
Zamknęła książkę i odłożyła ją na bok.
– Kilka minut temu. Wyszła z tego. Przepłukali jej żołądek i będzie można ją odwiedzić, gdy tylko jej stan się poprawi. Derek zostanie, by podpisać wszystkie papiery.
Zerknęłam na Bobby’ego. Złożył głowę w dłonie i westchnął z ulgą, wydając przy tym dźwięk pokrewny niskiemu tonowi, jaki wydają dudy. Trząsł głową, gapiąc się w podłogę.
Glen obserwowała go uważnie.
– Jesteś przemęczony. Może byś się położył? Tak czy inaczej chcę na osobności porozmawiać z Kinsey.
– W porządku. Czemu nie? – Słowa, gdy je wypowiadał, coraz bardziej zlewały się z sobą. Zauważyłam, że drobne mięśnie pod jego oczami zaczęły się ściągać, jakby pobudzano je prądem. Najwidoczniej wysiłek spotęgował jego ułomność. Wstał i podszedł do jej krzesła. Glen objęła jego twarz dłońmi, wpatrując się w nią uważnie.
– Dam ci znać, jeśli stan zdrowia Kitty ulegnie zmianie – wyszeptała. – Nie chcę, żebyś się martwił. Śpij dobrze.
Skinął potakująco, dotykając jej policzka żywą stroną twarzy. Ruszył w stronę drzwi.
– Zadzwonię do ciebie rano – zwrócił się do mnie, po czym zniknął.
Jeszcze przez chwilę wyłapywałam dźwięk jego posuwistego kroku, dobiegający z holu, po czym zaległa cisza.