178025.fb2 Z Nienaturalnych Przyczyn - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Z Nienaturalnych Przyczyn - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

KSIĘGA PIERWSZA

SUFFOLK

I

Pozbawione dłoni ciało leżało na dnie małej żaglówki, dryfującej po otwartym morzu i ledwie widocznej z wybrzeża Suffolk. Należało do mężczyzny w średnim wieku – niedużego, schludnego człowieczka w ciemnym garniturze w prążki, który okrywał jego szczupły korpus równie wytwornie po śmierci, jak za życia. Ręcznie szyte buty nadal lśniły – może z wyjątkiem lekkich zadrapań na czubkach – zaś pod wydatnym jabłkiem Adama widniał nienagannie zawiązany, jedwabny krawat. Nieszczęsny podróżnik, odziany z ortodoksyjną, miejską starannością; nie na taką śmierć się ubierał; nie na tę pustkę morza.

Owego wczesnego październikowego popołudnia jego szkliste oczy spoglądały na zdumiewająco błękitne niebo, na którym lekki wietrzyk z południowego zachodu tarmosił strzępki chmur. Drewniana łupinka, bez masztów i wioseł, kołysała się łagodnie na falach Morza Północnego, obracając bezwładną głowę to w tę, to w tamtą stronę, jakby w niespokojnym śnie. Rzadkie, jasne włosy sterczały nad gruzłowatym czołem; nos był tak cienki, iż zdawało się, że białe Ostrze kości lada moment przetnie napiętą skórę; małe usta O wąskich wargach otworzyły się, odsłaniając dwa duże przednie zęby, nadające twarzy wyniosły wygląd martwego zająca.

Zesztywniałe nogi obejmowały ciasno słupek środkowej ławki, okaleczone przedramiona leżały na dolnej ławie. Dłonie zostały obcięte w nadgarstkach. Prawie nie krwawił; nieliczne ciemne strużki zastygły wśród sztywnych, jasnych włosków, ława zaplamiona była nie bardziej niż pieniek u rzeźnika. Reszta ciała oraz deski podłogi pozostały czyste.

Prawą dłoń odjęto czystym cięciem, jedynie koniuszek kości promieniowej połyskiwał bielą, natomiast przy lewej coś poszło źle i ze zmasakrowanej tkanki sterczały ostre jak igły kawałki zmiażdżonego nadgarstka. Przed operacją podciągnięto rękawy marynarki i koszuli; teraz mankiety zwisały luźno, spinki mieniły się złotem, migocząc w promieniach jesiennego słońca przy każdym obrocie łodzi.

Spłowiała, pokryta łuszczącą się farbą żaglówka unosiła się na wodzie jak porzucona zabawka. Morze było prawie puste, jedynie na horyzoncie rysowała się sylwetka przybrzeżnego statku, płynącego torem wodnym od strony Yarmouth. Około drugiej ryk silników rozdarł powietrze i czarny punkt śmignął po niebie, ciągnąc w kierunku lądu pierzasty ogon. Potem wszystko ucichło; znów słychać było tylko chlupot wody o burtę i wołanie pojedynczych mew.

Nagle łódź gwałtownie zadrżała, po czym wyprostowała się i niespiesznie obróciła; jakby niesiona podwodnym prądem zaczęła posuwać się bardziej zdecydowanie. Czarnogło-wa mewa, która przysiadła na dziobie, by zastygnąć tam jak rzeźbiona figura, zerwała się w powietrze i dziko krzycząc zatoczyła nad ciałem krąg. Wśród plusku wody, powoli i nieubłaganie, maleńka łódka niosła swój straszliwy ładunek w kierunku brzegu.

II

Tego samego dnia, tuż przed drugą, nadinspektor Adam Dalgliesh zaparkował swego coopera na trawniku przed kościołem w Blythburgh i chwilę później wchodził już przez drzwi północnej kaplicy do jednego z najpiękniejszych wnętrz sakralnych w hrabstwie Suffolk. Był to jego ostatni przystanek w drodze na cypel Monksmere na południe od Dunwich, gdzie zamierzał spędzić dziesięć dni urlopu ze starą, niezamężną ciotką, swą jedyną żyjącą krewną. Ze swego londyńskiego mieszkania wyruszył zanim jeszcze miasto się obudziło, ale zamiast jechać prosto na Monksmere przez Ipswich, wybrał północną trasę do Chelmsford, by przekroczyć granicę Suffolk w Sudbury. Zjadł śniadanie w Long Melford, po czym skręcił na zachód, w stronę Lavenham, i podążył wolno przez złotozielone hrabstwo, najmniej ze wszystkich zepsute i pozbawione sztucznych upiększeń. I nastrój jego byłby taki jak ten dzień, gdyby nie jedno uporczywe pytanie, decyzja, której podjęcie odwlekał świadomie aż do tego urlopu: zanim wróci do Londynu, musi ostatecznie postanowić, czy poprosi Deborah Rłscoe, aby została jego żoną.

Co dziwniejsze, jego problem byłby prostszy, gdyby nie pewność, jaka będzie jej odpowiedź. Tak jak sprawy miały się obecnie, ponosił całą odpowiedzialność za ewentualną zamianę obecnego, przyjemnego status quo (przyjemnego dla niego, a i Deborah była chyba teraz szczęśliwsza niż rok temu?) na zobowiązanie, które dla nich obojga byłoby prawdopodobnie nieodwołalne, bez względu na konsekwencje. Niewiele jest tak udręczonych par jak te, które są za dumne, by się do tego przyznać.

Niektóre zagrożenia były mu znane. Wiedział, że Deborah niechętnie traktuje jego pracę. Nie dziwiło go to ani też nie uważał tego, samego w sobie, za ważne. Pracę wybrał sobie sam i nigdy nie zabiegał o cudzą aprobatę czy zachętę. Ale z obawą myślał o tym, że od tej pory każdy późny dyżur, każdą nagłą sprawę będzie musiał poprzedzić przeprosinami przez telefon. Chodząc tam i sam pod wspaniałym, wiązanym stropem z belek ł wdychając na wskroś anglikańską woń wosku, politury, kwiatów oraz wilgotnych śpiewników, uzmysłowił sobie, że to, czego tak bardzo pragnął, zostało mu dane dokładnie w chwili, gdy nie był już pewien, czy nadal tego chce. Takie doznanie zdarza, się za często, by rozczarować człowieka inteligentnego, niemniej potrafiło go jeszcze speszyć. Nie odstręczała go utrata wolności; ci, którzy najwięcej narzekali w tej sprawie, byli na ogół nieszczególnie wolni. Znacznie trudniejsza do zniesienia mogła być natomiast utrata prywatności, nawet w jej najprostszym, fizycznym sensie. Przeciągając dłonią po rzeźbionej piętnastowiecznej ambonie, próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie z Deborah w jego mieszkaniu w Queenhithe, gdzie nie byłaby już wyczekiwanym gościem, a częścią jego życia, legalnym, uprawomocnionym członkiem rodziny.

Sytuacja w Yardzie też nie sprzyjała rozwiązywaniu spraw osobistych. Ostatnio podjęto znaczącą reorganizację, która, jak zwykle w takich razach, wywróciła na nice wszelkie ustalone zwyczaje -jak również lojalności – od pracy natomiast nie było chwili wytchnienia. Większość starszych stopniem oficerów już i tak pracowała po czternaście godzin. Jego ostatnia sprawa, choć zakończona pomyślnie, okazała się szczególnie uciążliwa. Zamordowano dziecko i śledztwo natychmiast zamieniło się w polowanie na człowieka; polowanie z rodzaju tych, których najbardziej nie lubił i które jego temperament najtrudniej znosił: w uparte, zawzięte sprawdzanie wszystkich faktów pod nieustającym ogniem mediów, przebiegające w atmosferze lęku i histerii otoczenia. Rodzice zmarłego dziecka przyssali się doń jak tonący, domagając się wsparcia i nadziei; nadal odczuwał wręcz fizyczne brzemię ich rozpaczy i poczucia winy. Musiał być zarazem pocieszycielem i spowiednikiem, mścicielem i sędzią. Nie było w tym nic nowego, ich rozpacz nie dotykała go osobiście i ten dystans był jego siłą, tak jak siłą niektórych kolegów stawał się ich gniew oraz olbrzymie, intensywne zaangażowanie. Ale nadal odczuwał napięcie tamtej sprawy i trzeba było czegoś więcej niż jesienne wiatry Suffolk, by oczyścić jego umysł z pewnych obrazów. Rozumna kobieta nie oczekiwałaby, że oświadczy się jej w takiej chwili i Deborah nie stanowiła tu wyjątku. Żadne z nich nie wspomniało o tym, że na kilka dni przed końcem śledztwa znalazł siłę, by skończyć drugi tomik swoich wierszy; ze zgorszeniem ujrzał wówczas, że nawet pomniejszy talent może stanowić usprawiedliwienie dla sobkostwa oraz inercji. Toteż ostatnio nie za bardzo siebie lubił i być może zbytnim optymizmem było sądzić, że wakacje zmienią ten stan rzeczy.

Pół godziny później cicho zamknął drzwi kościoła i wyruszył w ostatni etap drogi do Monksmere. Napisał do ciotki, że zapewne przyjedzie około wpół do trzeciej i miał nadzieję dotrzymać obietnicy. Jeśli, jak miała to w zwyczaju, ciotka wyjdzie z domku na jego spotkanie, ujrzy coopera wspinającego się na grzbiet cypla. Ciepło pomyślał o jej wysokiej, kanciastej sylwetce. Jej życie nie obfitowało w niezwykłe zdarzenia; większości domyślił się z urywków nieostrożnych rozmów matki albo też poznał je jeszcze w dzieciństwie. Jej narzeczony został zabity pół roku przed kapitulacją w 1918, gdy ona sama była jeszcze młodą dziewczyną. Jej matka, delikatna, rozkapryszona piękność, stanowiła najgorszą z możliwych żonę dla uczonego wiejskiego duchownego, co zresztą sama wielokrotnie przyznawała, sądząc najwyraźniej, że szczerość rozgrzeszy kolejny egoistyczny, ekstrawagancki wybryk. Nie lubiła patrzeć na smutek innych, gdyż przez to jej osoba stawała się chwilowo mniej zajmująca, postanowiła zatem głęboko przeżyć śmierć narzeczonego córki, młodego kapitana Maskella. Bez względu na to, jak cierpiała wrażliwa, zamknięta w sobie i dość trudna Jane, musiało być jasne, że jej matka cierpi bardziej; do tego stopnia, że trzy tygodnie po fatalnym telegramie zmarła na hiszpankę. Należy wątpić, czy zamierzała, posunąć się aż tak daleko, ale zapewne skutek by ją zadowolił. Jej zrozpaczony mąż w jedną noc zapomniał o wszystkich kłopotach i zmartwieniach swego małżeństwa, pamiętając jedynie urodę i wesołość żony. Oczywiście, było nie do pomyślenia, aby miał się ponownie ożenić – i, oczywiście, nigdy tego nie uczynił. Jane Dalgliesh, której własnej żałoby nikt już prawie nie pamiętał, zajęła na plebanii miejsce zmarłej matki, pozostając z ojcem do jego śmierci w 1955 roku. Jeśli nawet, jako niezwykle inteligentna kobieta, nie znajdowała zadowolenia w monotonii prac domowych i parafialnych zajęć, tak przewidywalnych jak rok liturgiczny, nigdy nie dała po sobie niczego poznać. Jej ojcu, niewzruszenie przekonanemu o niezwykłej wadze swego powołania, nie przyszło nawet do głowy, że czyjeś zdolności mogą się marnować w jego służbie, Jane Dalgliesh zaś, szanowana, lecz nie kochana przez parafian, robiła co należało, znajdując pociechę w obserwacji ptaków. Po śmierci ojca opublikowała kilka artykułów, owoców skrupulatnej obserwacji, dzięki którym zyskała pewne uznanie i nawet jej parafianie musieli w końcu przyznać, że to, co nazywali „małym hobby panny Dalgliesh” stawia ją w rzędzie najbardziej uznawanych w kraju ornitologów. Nieco ponad pięć lat temu sprzedała dom rodzinny w Lincolnshire, po czym kupiła Pentlands, kamienny domek na końcu cypla Monksmere i tutaj Dalgliesh odwiedzał ją przynajmniej dwa razy do roku.

Nie były to jedynie wizyty obowiązkowe; jeśli nawet czuł się za nią odpowiedzialny, była tak samowystarczalna, że czasem nawet okazanie serdeczności zakrawało na obelgę. Niemniej istniała między nimi serdeczność i oboje byli tego świadomi. Już teraz z zadowoleniem myślał o tym, że ją zobaczy i cieszył się z góry na przyjemności pobytu w Monksmere. Zobaczy ogień na szerokim palenisku, płonące polana wyrzuconego przez morze drewna, napełniające cały domek wonnym dymem, a przed kominkiem pachnący dzieciństwem fotel o wysokim oparciu, jedyną pamiątkę z plebanii dziadka. Jak zwykle zajmie swój skąpo umeblowany pokój z widokiem na niebo i morze, z wąskim, lecz wygodnym łóżkiem o pachnącej lawendą pościeli, oraz łazienką, gdzie jest w bród gorącej wody, wanna zaś dość długa, by duży mężczyzna mógł się wyciągnąć; jego ciotka, sama mierząca prawie metr osiemdziesiąt, po męsku doceniała wszystkie istotne wygody. Jeszcze przedtem czeka go herbata przy ogniu i gorące grzanki z domową konfiturą. A co najważniejsze, nie będzie trupów ani żadnej o nich wzmianki. Podejrzewał, że Jane Dalgliesh uważa za niepoważne, aby inteligentny człowiek zarabiał na życie uganiając się za mordercami, a nie była to osoba, która uprzejmie udaje zainteresowanie, kiedy go nie odczuwa. Nie miała żadnych roszczeń, nawet do jego uczuć, i z tego powodu była jedyną kobietą na świecie, z którą czuł się spokojny. Czekały go długie, z rzadka tylko przerywane rozmową spacery we dwójkę po pasie twardego piasku między spienionym morzem i kamieniami plaży; zwykle nosił wówczas jej szkicownik, ona zaś szła przodem, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki i oczami utkwionymi w siedzące na plaży białorzytki, ledwie odcinające się od kamieni, czy kołującą nad głową mewę rybołówkę. Będzie spokojnie, kojąco, bez żadnych wymagań, ale po dziesięciu dniach wróci do Londynu z uczuciem ulgi.

Jechał teraz przez las Dunwich, wśród ciągnących się po obu stronach drogi plantacji ciemnych świerków, posadzonych przez Urząd Lasów. Wydawało mu się, że już czuje morze; niesiony wiatrem cierpki, słony zapach był mocniejszy od gorzkiej woni drzew. Poczuł lekkość w sercu, jak wracające do domu dziecko. Wkrótce ciemnozielone drzewa skończyły się jak nożem uciął, odgrodzone drutem od pastelowych pól i żywopłotów, po czym te również ustąpiły miejsca trawie i janowcom nadmorskich wrzosowisk przed Dunwich.

Gdy jadąc wzdłuż muru okalającego ruiny klasztoru franciszkanów skręcił do wioski, usłyszał głośny jazgot klaksonu. Z tyłu wypadł rozpędzony jaguar; Dalgliesh zdołał ujrzeć ciemnowłosą głowę i podniesioną w pozdrowieniu rękę, po czym samochód zniknął mu z oczu. A więc Oliver Latham, krytyk teatralny, przyjechał do domu na weekend. Dalgliesh nie sądził, aby miało to zakłócić mu pobyt, gdyż Latham nie przyjeżdżał do Suffolk dla towarzystwa. Podobnie jak jego sąsiad, Justin Bryce, uważał swój domek za schronienie od londyńskiego gwaru – i zapewne ludzi – chociaż bywał na Monksmere rzadziej niż Bryce. Dalgliesh spotkał go raz czy dwa i rozpoznał w nim niepokój oraz napięcie, których echo słyszał w samym sobie. Latham znany był z upodobania do dobrych samochodów i szybkiej jazdy, Dalgliesh wręcz podejrzewał, że sama jazda na Monksmere jest dlań źródłem wyzwolenia. Inaczej trudno było zrozumieć, po co w ogóle utrzymywał swój domek; nie zajmował się jego urządzaniem, rzadko doń przyjeżdżał, nigdy nie przywoził tu kobiet i używał go wyłącznie jako bazy dla szaleńczych samochodowych wypadów w okolicę, tak gwałtownych i nieobliczalnych, jakby coś odreagowywał.

Gdy Rosemary Cottage wyłonił się zza zakrętu, Dalgliesh przyspieszył. Nie miał wielkich nadziei na to, że minie ten domek nie zauważony, ale przynajmniej mógł rozwinąć szybkość, przy której niezatrzymanie się było usprawiedliwione. Kątem oka dostrzegł twarz w oknie na piętrze; no cóż, należało się tego spodziewać. Celia Calthrop samozwańczo uznała się za dziekana małej społeczności na Monksmere, a tym samym przyznała sobie pewne prawa i obowiązki, jeśli więc nierozważni sąsiedzi nie chcieli informować jej o przyjazdach i wyjazdach swoich gości, była zmuszona dowiadywać się sama. Pomagało jej w tym wydatnie dobre ucho oraz położenie jej domku przy skrzyżowaniu polnej drogi prowadzącej w poprzek cypla z szosą z Dunwich.

Panna Calthrop nabyła stodołę Brodiego dwanaście lat temu i nadała jej nazwę Rosemary Cottage. Kupiła ją tanio, a następnie tak długo stosowała wobec miejscowej siły roboczej łagodny, lecz nieustający terror, aż przekształciła ją, równie tanio, z miłego, acz zaniedbanego kamiennego budynku w romantyczny ideał swych czytelniczek. W pismach kobiecych pisano o nim często jako o „rozkosznej rezydencji Celii Calthrop, gdzie w wiejskim zaciszu tworzy swe rozkoszne romanse, które tak uwielbiają nasze czytelniczki”. Aczkolwiek pretensjonalny i zupełnie pozbawiony smaku, Rosemary Cottage był wewnątrz bardzo wygodny, na zewnątrz zaś posiadał wszystko, co zdaniem jego właścicielki domek na wsi winien był posiadać: dach kryty strzechą (której utrzymanie i ubezpieczenie pochłaniało gorszące sumy), ogród ziół (dość posępny; panna Calthrop „nie miała ręki” do roślin); mały sztuczny staw (latem wydzielający odrażające wonie) oraz gołębnik (w którym jednakże gołębie za nic nie chciały siadywać). Przed domkiem rozciągał się gładki trawnik, na którym społeczność pisarska – własne sformułowanie Celii – pijała latem herbatę. Z początku Jane Dalgliesh wykluczana była z tych spotkań; nie dlatego, że nie twierdziła, iż jest pisarką, lecz dlatego, że jako samotna, starzejąca się panna, czyli osoba towarzysko i seksualnie bezwartościowa, na skali wartości Celii Calthrop zajmowała ostatnie miejsce, zasługując jedynie na zdawkową, podszytą litością uprzejmość. Ale później panna Calthrop odkryła, że jej sąsiadka uważana jest za osobę wybitną przez osoby, których zdanie się liczyło, co więcej, że ludzie, których spotykało się beztrosko maszerujących z nią wzdłuż brzegu, sami są wybitni. Dalsze odkrycia były jeszcze bardziej zdumiewające. Okazało się, że Jane Dalgliesh jada kolacje z R.B. Sinclairem w Priory House. Nie wszyscy wielbiciele jego trzech powieści, z których ostatnią napisał przeszło trzydzieści lat temu, zdawali sobie sprawę z tego, że pisarz jeszcze żyje, z tych zaś tylko niewielka garstka bywała zapraszana przezeń na kolacje. Panna Calthrop, która nie należała do osób długo trwających w błędzie, zaczęła zatem mówić do panny Dalgliesh „droga Jane”, pozostając wszakże „panną Calthrop” dla swej rozmówczyni, równie nieświadomej obecnych łask jak wcześniejszej pogardy. Dalgliesh nie wiedział, co jego ciotka naprawdę myśli o Celii; niechętnie mówiła o swoich sąsiadach, a razem widywał je zbyt rzadko, aby wyrobić sobie na ten temat własne zdanie.

Polna droga biegnąca przez cypel Monksmere w kierunku Pentlands zaczynała się około pięćdziesięciu metrów za Rosemary Cottage. Prowadzące na nią drewniane wrota, zwykle zamknięte, tym razem stały otworem, a ich ciężkie skrzydło wbiło się mocno w wysokie jeżyny i czarny bez żywopłotu. Samochód, podskakując, wolno przetoczył się po wybojach i minąwszy bliźniacze kamienne domki należące do Lathama i Justina Bryce’a, wjechał na porośnięty trawą trakt. Żadnego z mężczyzn nie było widać, aczkolwiek samochód Lathama stał na jego podwórku, a z komina domku Bryce’a leniwie snuła się smużka dymu.

Droga wznosiła się stopniowo, aż nagle przed Dalglieshem rozpostarł się cały cypel, mieniący się złotem i czerwienią aż po nadbrzeżne skały i lśniące za nimi morze. Zatrzymał samochód; chciał popatrzeć i posłuchać. Jesień nigdy nie była jego ulubioną porą roku, ale w owej chwili nie zamieniłby tego złocistego spokoju na żadną z bardziej wyrafinowanych atrakcji wiosny. Wrzos już zaczął blednąc, janowiec natomiast zakwitł ponownie, okrywając cypel kwiatem gęstym i żółtym jak w maju. W tle migotało szkarłatem, lazurem i brązem morze, zaś na południu zamglone błota ptasiego rezerwatu jaśniały delikatnymi odcieniami zieleni ł błękitu. Powietrze pachniało wrzosem i dymem drzewnym, odwiecznym i nostalgicznym zapachem jesieni. Aż trudno uwierzyć, myślał Dalgliesh, że patrzy się na pole bitwy, gdzie od wieków ziemia toczy z morzem nierówny bój; trudno uwierzyć, że złudny spokój żyłkowanej srebrem wody kryje dziewięć zatopionych kościołów starego Dunwich. Teraz na cyplu zostało niewiele budynków, chociaż nie wszystkie z nich były stare. Daleko na północy, jak wyprysk na krawędzi klifu, bielał niski mur nowego Seton House, dziwnego domu, w którym Maurice Seton, autor powieści kryminalnych, wiódł swój równie dziwny i samotny żywot. Pół mili na południe potężne, kwadratowe mury Priory House wznosiły się jak ostatni strzegący przed morzem bastion, a Pentlands Cottage, na samym skraju rezerwatu, zdawał się wisieć nad krawędzią nicości.

Na północnym krańcu drogi pojawił się konny wózek, wesoło turkoczący przez janowce w stronę Priory House. Dalgliesh ujrzał krępą, niedużą postać skuloną na koźle i bat, delikatny jak różdżka, zatknięty u jej boku. To pewnie gospodyni R.B. Sinclaira wraca do domu z zakupami, pomyślał. Wesoły, mały ekwipaż tchnął domowym urokiem i Dalgliesh patrzył za nim z przyjemnością, dopóki nie zniknął za zasłoną drzew. W tej chwili jego ciotka ukazała się przed swym domkiem i spojrzała ku grzbietowi cypla; na zegarku Dalgliesha było trzydzieści trzy minuty po drugiej. Zwolnił hamulec i cooper potoczył się w dół po drodze, nabierając prędkości.

III

Instynktownie cofnąwszy się w cień pokoju na piętrze, Oliver Latham śledził samochód wjeżdżający na cypel, po czym roześmiał się w głos i gwałtownie zamilkł, porażony tą eksplozją dźwięku w nieruchomej ciszy domku. No, proszę proszę! Cudowne dziecko Scotland Yardu, jeszcze cuchnące krwią po ostatniej sprawie, przybywa jak na zawołanie! Teraz samochód stanął na grzbiecie cypla; ależ byłoby miło, gdyby ten cholerny cooper nareszcie się zepsuł. Ale nie, wyglądało na to, że Dalgliesh po prostu zatrzymał się, aby podziwiać widoki. Biedny dureń pewnie cieszy się na dwutygodniowe rozpieszczanie w Pentlands. No, to się zdziwi, nie ma co! Pytanie tylko, czy to będzie rozsądne, jeśli on, Latham, zostanie tutaj, aby przyglądać się całej zabawie? A właściwie, czemuż by nie? Nie musiał wracać do miasta aż do premiery w Court Theatre w przyszłym tygodniu, a wyglądałoby dziwnie, gdyby wyjechał tak szybko po przybyciu. A poza tym – był ciekaw. Przyjechał na Monksmere w środę oczekując, że będzie się nudził. Ale teraz, jeśli szczęście dopisze, urlop zapowiadał się niezwykle podniecająco.

IV

Alice Kerrison wjechała wózkiem za szpaler drzew osłaniających Priory House od północnej części cypla, zeskoczyła z kozła i przez szeroki łuk na pół zrujnowanej bramy poprowadziła klacz do szesnastowiecznych stajni. Podczas gdy jej ręce zajęte były wyprzęganiem, praktyczny umysł z zadowoleniem jeszcze raz roztrząsał poranne dokonania, ciesząc się z góry na oczekujące ją małe przyjemności. Najpierw napiją się z panem Sinclairem herbaty, takiej jak on lubi, mocnej ł nieco zbyt słodkiej. Usiądą przy ogniu palącym się na wielkim kominku w holu; nawet w słoneczne dni pan Sinclair lubił mieć ciepło. A potem, zanim zacznie się zmierzchać, nim podniosą się mgły, pójdą razem na codzienny spacer w poprzek cypla. I nie będzie to spacer bez celu; musieli coś zakopać. Zawsze to przyjemnie mieć cel, a poza tym – i mimo tego, co tak mądrze tłumaczył pan Sinclair – ludzkie szczątki, nawet niekompletne, to w końcu ludzkie szczątki i należy się im szacunek. A w ogóle to najwyższa pora, żeby się ich pozbyć z domu.

V

Dochodziło wpół do dziewiątej; Dalgliesh i jego ciotka, już po kolacji, siedzieli w przyjaznym milczeniu po obu stronach kominka w bawialni. Pokój, zajmujący prawie cały parter Pentlands, miał kamienne ściany i niski sufit, wsparty na ogromnych dębowych belkach, oraz podłogę z czerwonych bazaltowych płytek. Przed kominkiem, na którym płonął żwawy, strzelający iskrami ogień, suszyła się sterta zebranego na plaży drewna. Zapach dymu snuł się po domu jak kadzidło, powietrze drżało od nieustającego huku morza. Ogarnięty uspokajającym, miarowym rytmem Dalgliesh z trudem powstrzymywał się od zaśnięcia. W sztuce czy w przyrodzie, zawsze podobały mu się kontrasty, a w Pentlands, gdy zapadła noc, mógł się nimi cieszyć do woli. Wnętrze domku, ciepłe i jasne, pełne było kolorów i wygód cywilizacji; na zewnątrz, pod niskim niebem, leżały ciemność, samotność i tajemnica. Wyobraził sobie brzeg trzydzieści metrów poniżej i morze rozpościerające koronki piany na twardej, zimnej plaży oraz cichy rezerwat ptaków na południu, gdzie trzciny ledwie poruszały się w stojącej wodzie.

Wyciągając nogi do ognia i moszcząc się wygodniej w fotelu, spojrzał na siedzącą naprzeciwko ciotkę. Jak zwykle wyprostowana, wyglądała jednak na całkowicie rozluźnioną. Robiła na drutach jaskrawe, czerwone skarpetki; Dalgliesh miał nadzieję, że nie są przeznaczone dla niego. Było to zresztą mało prawdopodobne; ciotka nie miała skłonności do takich demonstracji uczucia. Ogień rzucał cienie na jej długą twarz, brązową i rzeźbioną jak u Azteka, na okryte powiekami oczy i długi nos nad ruchliwymi, szerokimi ustami. Jej włosy, zwinięte na karku w ogromny węzeł, miały kolor stali. Pamiętał tę twarz jeszcze z dzieciństwa; nigdy nie dostrzegał w niej żadnych zmian. W pokoju ciotki na piętrze, zatknięta niedbale za ramę lustra, tkwiła jej wyblakła fotografia z narzeczonym, zrobiona w 1916 roku. Dalgliesh przypomniał ich sobie z tamtych czasów: chłopaka w czapce z daszkiem, ubranego w bryczesy, które, niegdyś nieco śmieszne, teraz stanowiły ucieleśnienie romantyzmu i smutku dawno minionej epoki, i nieco wyższą dziewczynę, nachyloną ku partnerowi z kanciastym wdziękiem nastolatki, o bujnych, związanych wstążką włosach ł obutych w spiczaste trzewiki stopach, ledwie widocznych spod wąskiej sukni. Jane Dalgliesh nigdy nie mówiła o swojej młodości, a on nigdy nie pytał; była najbardziej samowystarczalną, najmniej sentymentalną kobietą, jaką znał. Zastanawiał się, jak wyglądałyby jej kontakty z Deborah, co pomyślałyby o sobie nawzajem. Trudno było wyobrazić sobie Deborah w innym niż Londyn otoczeniu. Od śmierci matki prawie nie odwiedzała domu, a z powodów dobrze znanych im obojgu on nigdy nie towarzyszył jej w wyjazdach do Martingale. Widział ją teraz na tle jego mieszkania w City, w restauracjach, w teatrze, w ulubionych pubach. Przyzwyczajony do życia na wielu różnych poziomach rozumiał, że Deborah nie jest częścią jego pracy i, jak na razie, w Pentlands też nie ma swego miejsca. Ale jako jego żona musiałaby uczestniczyć i w jednym, i w drugim. Podczas tego krótkiego urlopu powinien postanowić, czy tego naprawdę chce.

– Chciałbyś posłuchać muzyki? – zapytała Jane Dalgliesh. – Mam nowe nagranie Maniera.

Dalgliesh nie był muzykalny, ale wiedział, że dla ciotki muzyka znaczy bardzo wiele; słuchanie jej płyt stało się już nieodłączną częścią urlopu w Pentlands. Jej entuzjazm i znajomość tematu były zaraźliwe i dzięki nim on sam zaczął odkrywać pewne rzeczy. W swoim obecnym nastroju był gotów zaryzykować nawet Mahlera.

Wtedy właśnie usłyszeli samochód.

– O Boże – jęknął. – A to kto? Mam nadzieję, że nie Celia Calthrop.

Panna Calthrop, jeśli się jej stanowczo nie zniechęciło, bez przerwy zachodziła „na chwilkę”, niezmordowanie usiłując wprowadzić w samotność Monksmere ciepełko obyczajów towarzyskich z mieszczańskich przedmieść. Miała skłonność do wpadania zwłaszcza wtedy, kiedy w Pentlands gościł Dalgliesh; atrakcyjny, wolny mężczyzna był dla niej naturalnym łupem. Jeśli nawet nie chciała go sama, zawsze był w okolicy ktoś, komu by się nadał; nie znosiła, kiedy coś się marnowało. Podczas jednej z jego wizyt posunęła się aż do wydania cocktailowego przyjęcia na jego cześć i nawet nieźle się na nim bawił, zaintrygowany fundamentalnym absurdem sytuacji. Mała grupka mieszkańców Monksmere, jakby widząc się po raz pierwszy, żuła kanapki, popijała tanie sherry i wymieniała zdawkowe, uprzejme uwagi, podczas gdy na zewnątrz nad cyplem szalała wichura, a w holu leżał stos sztormiaków i latarek. To był dopiero kontrast; nie należało jednak nikogo zachęcać do takich zwyczajów.

– To chyba rzeczywiście morris panny Calthrop – powiedziała Jane Dalgliesh. – Mogła wziąć ze sobą siostrzenicę. Elizabeth przyjechała wczoraj z Cambridge, aby wydobrzeć po zapaleniu migdałków.

– A więc powinna być w łóżku. Słyszę więcej niż dwie osoby; czy to nie kwakanie Justina Bryce’a?

Tak właśnie było. Kiedy panna Dalgliesh otworzyła drzwi, przez oszklony ganek ujrzeli światła samochodu i kłębowisko ciemnych postaci, z którego powoli zaczęły wyłaniać się znajome osoby. Najwyraźniej całe Monksmere postanowiło odwiedzić jego ciotkę; nawet Sylvia Kedge, niepełnosprawna sekretarka Maurice’a Setona, kuśtykała teraz na swych kulach ku padającemu z drzwi strumieniowi światła. Panna Calthrop szła wolno obok niej, jakby nieustająco oferując pomoc. Za nimi podążał Justin Bryce, wciąż kwacząc bez sensu w ciemności, obok niego majaczyła wysoka sylwetka Olivera Lathama. Na końcu, odęta i niechętna, szła przygarbiona Elizabeth Marley z rękami w kieszeniach kurtki, ociągając się i całym ciałem podkreślając, że nie ma z tym towarzystwem nic wspólnego.

– Dobry wieczór, panno Dalgliesh – zawołał Bryce. – Dobry wieczór, Adam. Ten najazd to nie moja wina, to był pomysł Celii. Moi drodzy, przyszliśmy po zawodową poradę. To znaczy, wszyscy oprócz Olivera. Spotkaliśmy go po drodze. On chciał tylko pożyczyć trochę kawy, przynajmniej tak mówi.

– Zapomniałem kupić kawę, gdy wyjeżdżałem wczoraj z miasta – odparł spokojnie Latham. – Postanowiłem więc zwrócić się do jedynej sąsiadki, która zaopatrzyłaby mnie w przyzwoity gatunek, nie robiąc mi przy okazji wykładu na temat prowadzenia domu. Gdybym wiedział, że urządzacie przyjęcie, poczekałbym do jutra – mówił, najwyraźniej jednak nie zamierzając odejść.

Weszli do środka, mrugając w świetle i wpuszczając ze sobą zimny powiew, który uniósł na pokój kłąb białego dymu. Celia Calthrop od razu podeszła do fotela Dalgliesha i udrapowała się w nim, gotowa do przyjęcia wieczornych hołdów. Jej zgrabne nogi i stopy, ukazywane z jak najlepszej strony, rażąco kontrastowały z ciężkim, opiętym w gorset ciałem o wydatnym biuście i zwiotczałych, pokrytych plamami ramionach.

Dalgliesh oceniał ją na około pięćdziesiąt lat, ale wyglądała znacznie starzej. Jak zawsze była mocno i umiejętnie umalowana. Maleńkie, lisie usteczka lśniły karminem; głęboko osadzone oczy o lekko opadających kącikach, nadające jej twarzy wyraz fałszywego uduchowienia, podkreślany jeszcze na fotografiach prasowych, obwiedzione zostały błękitem; rzęsy były ciężkie od tuszu. Kiedy ściągnęła szyfonową chustkę, odsłaniając ostatnie wysiłki fryzjera, między rzadkimi, cienkimi włosami wręcz nieprzyzwoicie błysnęła różowa, gładka skóra czaszki.

Dalgliesh dotychczas spotkał jej siostrzenicę dwukrotnie i teraz, podając jej rękę, stwierdził, że Cambridge w niczym jej nie zmieniło. Wciąż pozostawała tą samą ponurą dziewczyną o ciężkich rysach, którą pamiętał. Jej twarz nie była pozbawiona inteligencji i pomyślał, że mogłaby nawet być atrakcyjna, gdyby przejawiła choć iskrę ożywienia.

Z pokoju prysnął poprzedni spokój. Dalgliesh stwierdził w duchu, że to nadzwyczajne, ile hałasu może narobić zaledwie siedem osób. Najpierw, jak zwykle, trzeba było usadowić Sylvię Kedge pod komendę panny Calthrop, która wszakże sama nic nie robiła. Dziewczyna miała urodę niezwykłą; byłaby wręcz piękna, gdyby nie pokręcone nogi, ujęte w metalowe obejmy i prawie męskie dłonie, zniekształcone od używania kuł. Jej wąską, cygańsko śniadą twarz okalały czarne włosy, luźno opadające do ramion. Mogła to być głowa mocna i pełna charakteru; niestety, dziewczyna narzuciła sobie maskę żałościwej pokory, wyraz cierpienia znoszonego bez skarg i pretensji, niedorzeczny na tej szlachetnej twarzy; wielkie, czarne oczy umiejętnie wzbudzały współczucie. Teraz przyczyniała się jeszcze do ogólnego zamieszania twierdząc, że jest jej całkiem wygodnie – gdy najwyraźniej nie było – i oznajmiając ze słodyczą, która miała moc rozkazu, że musi mieć kule w zasięgu ręki, choć oznaczało to oparcie ich o jej kolana. W krótkim czasie udało się jej sprawić, że wszyscy obecni, jako cieszący się niezasłużenie dobrym zdrowiem, poczuli się nieswojo. Dalgliesh miał już okazję oglądać tę komedię, ale dziś wyczul, że Sylvia nie wkłada w nią serca, że jest to prawie mechaniczny rytuał; odniósł nawet wrażenie, że akurat dzisiaj dziewczyna naprawdę źle się czuje i coś ją boli. Jej oczy były matowe jak kamienie, a między nozdrzami i kącikami ust zarysowały się dwie głębokie bruzdy. Wyglądała na niewyspaną; gdy podawał jej kieliszek sherry ujrzał, że jej ręka drży. Wiedziony impulsem autentycznego współczucia oplótł tę dłoń palcami i trzymał, dopóki nie uspokoiła się na tyle, aby podnieść kieliszek do ust.

– Co się stało? – zapytał z uśmiechem. – Czy mogę w czymś pomóc?

Celia Calthrop jak zwykle sama powołała się na stanowisko rzecznika.

– Bardzo nam przykro, że zawracamy głowę tobie i Jane w wasz pierwszy wieczór razem. Ale jesteśmy bardzo zaniepokojeni, przynajmniej Sylvia i ja. Naprawdę bardzo się martwimy.

– Ja zaś – wtrącił Justin Bryce – jestem nie tyle zaniepokojony, co zaciekawiony, by nie powiedzieć pełen nadziei. Maurice Seton zniknął. Możliwe, że to tylko sztuczka reklamująca jego następny kryminał i że niebawem ujrzymy go znów wśród nas. Ale nie należy zawsze spodziewać się najgorszego.

I w rzeczy samej, nie wyglądał na przygnębionego; przycupnąwszy na stołeczku przy kominku, jak złośliwy żółw wyciągał ku płomieniom długą szyję. W młodości miał uderzająco piękną głowę o wysokich kościach policzkowych, szerokich, ruchliwych ustach i ogromnych, świetlistych szarych oczach, skrytych pod ciężkimi powiekami, ale teraz, dobiegając pięćdziesiątki, stał się własną karykaturą. Jego oczy, jeszcze większe niż niegdyś, straciły swój dawny blask i bez przerwy łzawiły, jakby wciąż szedł pod wiatr. Cofające się włosy zmatowiały i stały się szorstkie jak słoma, kości uwydatniły się pod skórą, nadając jego twarzy wygląd trupiej główki. Jedynie dłonie pozostały nie zmienione: delikatne, białe, dziewczęce dłonie o miękkiej skórze, które teraz wyciągał do ognia.

– Zaginiony, uznany za żywego – uśmiechnął się do Dalgliesha. – Autor kryminałów. Usposobienie nerwowe. Budowa lekka. Nos wąski. Wystające zęby. Włosy rzadkie. Wydatne jabłko Adama. Znalazcę uprasza się o zatrzymanie… A więc przyszliśmy do ciebie po radę, drogi chłopcze. Świeżo, jak rozumiem, po ostatnim triumfie. Czy powinniśmy zaczekać, aż Maurice się odnajdzie i udawać, że nie zauważyliśmy jego zniknięcia? A może mamy to rozegrać tak, jak on by chciał, czyli wezwać policję? W końcu, jeśli to jedynie sztuczka reklamowa, to uprzejmie będzie współpracować. Biedny Maurice potrzebuje w tych sprawach wszelkiej możliwej pomocy.

– To nie jest temat do żartów, Justinie – skarciła go surowo panna Calthrop. – I ani przez chwilę nie pomyślałam, że to sztuczka reklamowa. Gdyby tak było, nie zawracałabym głowy Adamowi właśnie teraz, kiedy spokojny, cichy urlop jest mu szczególnie potrzebny. Ależ go sprytnie złapałeś Adamie, zanim znów to zrobił! Od całej tej sprawy czuję się chora, fizycznie chora! I co się z nim teraz stanie? Potrzymają go w więzieniu przez kilka lat na koszt państwa, a potem znowu wyjdzie i zamorduje jakieś dziecko? Czyśmy wszyscy poszaleli w tym kraju? Nie wiem, czemu go litościwie nie powieszą i nie załatwią sprawy raz na zawsze.

Dalgliesh był rad, że jego twarz jest ukryta w cieniu. Po raz kolejny przypomniał sobie chwilę aresztowania. Pooley był taki mały – mały, brzydki i śmierdzący ze strachu. Rok wcześniej opuściła go żona i zapewne sam przyszył niezdarną łatę, wybrzuszoną na łokciu marynarki. Przykuwała wzrok Dalgliesha, jakby podtrzymując w nim przekonanie, że Pooley jest istotą ludzką. No cóż, bestię zamknięto w klatce i cała prasa rozpisywała się w pochwałach naszej dzielnej policji w ogóle, zaś nadinspektora Dalgliesha w szczególności. Zapewne psychiatra umiałby wyjaśnić, dlaczego czuł się skażony poczuciem winy. Nie było to dlań uczucie nowe i umiał sobie z nim radzić; w końcu, pomyślał cierpko, rzadko dokuczało mu dłużej i nigdy jeszcze nie sprawiło, aby chciał zmienić pracę. Ale niech go diabli porwą, jeśli miał zamiar omawiać sprawę Pooleya z panną Calthrop! Napotkał wzrok ciotki. Powiedziała cicho:

– Co właściwie chce pani, aby mój bratanek zrobił, panno Calthrop? Jeśli pan Seton zniknął, to czy nie jest to sprawa dla miejscowej policji?

– Ale czy istotnie? W tym rzecz! – odparła panna Calthrop, wychylając swoje amontillado, jakby to było wino kuchenne, i automatycznym ruchem wyciągając rękę po jeszcze. – Maurice mógł zniknąć w jakichś sobie tylko znanych celach, na przykład aby zebrać materiały do następnej książki. Już przedtem robił aluzje, że to będzie coś innego, że odejdzie od klasycznego kryminału. Jest bardzo sumienny i nie lubi pisać o czymś, czego sam nie doświadczył. Wszyscy to wiemy. Pamiętacie, jak zanim napisał „Morderstwo na linie”, spędził trzy miesiące w cyrku? Oczywiście, z tego wynika, że trochę mu nie dostaje twórczej wyobraźni. Ja w swoich powieściach nie ograniczam się do osobistych przeżyć.

– Z ulgą to słyszę, Celio, kochanie, wobec tego, co przeszła twoja ostatnia heroina – zauważył Justin Bryce.

Dalgliesh zapytał, kiedy ostatni raz widziano Setona. Zanim Celia Calthrop zdążyła się odezwać, przemówiła Sylvia Kedge:

– Pan Seton pojechał do Londynu w poniedziałek rano. Miał zatrzymać się w swoim klubie, to jest w Klubie Cadaver na Tavistock Sąuare. Zawsze w październiku mieszka tam przez dwa tygodnie. Woli Londyn jesienią; wtedy też wyszukuje materiały do swoich książek w klubowej bibliotece. Zabrał ze sobą małą walizkę i przenośną maszynę do pisania. Pojechał pociągiem z Halesworth. Powiedział mi, że zamierza zacząć nową książkę, coś, co miało różnić się od jego zwykłego stylu; odniosłam wrażenie, że jest tym podniecony, chociaż nigdy o tym ze mną nie mówił. Powiedział, że będzie to dla wszystkich zaskoczenie. Ustaliliśmy, że rankami będę pracować u niego w domu i że będzie dzwonił około dziesiątej, jeśli czegoś będzie chciał. Tak zwykle umawialiśmy się, kiedy jechał pracować do klubu. Pisze książkę na maszynie z podwójnym odstępem i przysyła ją do mnie na raty, a ja przepisuję ją na czysto. Potem odsyłam mu maszynopis, on robi redakcję całości, a ja przepisuję ją dla wydawcy. Oczywiście te raty nie zawsze wiążą się ze sobą; gdy jest w Londynie, lubi pisać sceny miejskie i nigdy nie wiem, co kiedy dostanę. No i zadzwonił do mnie we wtorek rano; mówił, że p przyśle mi kawałek powieści w środę wieczór; oprócz tego prosił, żebym dokonała w domu kilku drobnych napraw. Rozmawiał jak zwykle, zachowywał się całkowicie normalnie.

Panna Calthrop nie mogła się już powstrzymać.

– To bardzo nieładnie ze strony Maurice’a, że wykorzystuje cię do takich zajęć, jak cerowanie skarpetek i polerowanie sreber. Jesteś kwalifikowaną stenotypistką i po prostu się marnujesz. Bóg jeden wie, ile moich taśm czeka, abyś je przepisała. No cóż, ale to inna sprawa. Wszyscy znają mój pogląd na ten temat.

Istotnie, wszyscy go znali i może byliby bardziej skłonni się z nim zgodzić, gdyby nie podejrzenie, iż w swym oburzeniu droga Celia broni przede wszystkim własnych interesów; jeśli można było kogoś wykorzystać, uważała, że ma do tego pierwszeństwo.

Dziewczyna nie zwróciła na nią uwagi. Jej czarne oczy były wciąż utkwione w Dalglieshu, który zapytał cicho:

– Kiedy pan Seton znów się z panią skontaktował?

– Nie zrobił tego, panie Dalgliesh. Nie zadzwonił w środę, gdy pracowałam w Seton House, ale oczywiście nie zmartwiłam się. Czasami nie odzywał się całymi dniami. Dziś rano, kiedy poszłam skończyć prasowanie, zadzwonił pan Plant, gospodarz Klubu Cadaver – jego żona tam gotuje – i powiedział, że bardzo się martwią, bo pan Seton wyszedł przed kolacją we wtorek ł nie wrócił do Klubu. Jego łóżko jest nie tknięte, zostawił także ubrania i maszynę do pisania. Z początku pan Plant nie chciał podnosić alarmu. Myślał, że pan Seton nie wrócił na noc z jakiegoś powodu związanego z książką, ale kiedy następnej nocy też się nie pokazał i nie dał znać o sobie, pomyślał, że lepiej zadzwonić do domu. Nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam skontaktować się z przyrodnim bratem pana Setona, bo ostatnio się przeprowadził i nie znam adresu. Innych krewnych nie ma. Widzi pan, nie byłam pewna, czy pan Seton chciałby, żebym podejmowała jakieś działania. Powiedziałam panu Plantowi, żebyśmy poczekali jeszcze trochę i dzwonili do siebie, gdy tylko któreś z nas czegoś się dowie. I zaraz potem, tuż przed obiadem, przyszła poczta, a w niej ten maszynopis.

– Mamy go tutaj – obwieściła panna Calthrop. -I kopertę.

Zamaszyście wyciągnęła je z przepastnej torby i podała Dalglieshowi. Koperta była zwyczajną, urzędową, brązową kopertą, zaadresowaną na maszynie do Maurice’a Setona, Esq., Seton House, Monksmere, Suffolk. Zawierała trzy arkusze niewprawnego maszynopisu z podwójnym odstępem.

– Zawsze adresował maszynopisy do siebie – powiedziała głucho panna Kedge. – Ale to nie jest jego praca, panie Dalgliesh. On tego nie napisał.

– Jest pani pewna?

To pytanie było zbędne. Niewiele rzeczy trudniej ukryć niż sposób pisania na maszynie, a dziewczyna z pewnością przepisała dostatecznie wiele tekstów Setona, by rozpoznać jego rękę. Ale zanim zdążyła odpowiedzieć, panna Calthrop znów się wtrąciła:

– Chyba najlepiej będzie, jeśli przeczytam kawałek.

Czekali cierpliwie, aż wyjmie z torby parę ogromnych, ozdobionych brylancikami okularów, wsadzi je na nos i usadowi się wygodniej w fotelu. Tekst Maurice’a Setona, pomyślał Dalgliesh, po raz pierwszy zostanie odczytany publicznie. Autor byłby zadowolony z najwyższej uwagi malującej się na twarzach słuchaczy, a może również z aktorskich zdolności panny Calthrop. Pewna swej publiczności, w obliczu dzieła towarzysza po piórze, Celia zamierzała dać z siebie wszystko. Zaczęła czytać.

Carruthers odsunął zastanę z koralików i wszedł do klubu nocnego. Przez chwilę stal nieruchomo u wejścia, jak zawsze smukły i elegancki w nienagannie skrojonym smokingu, i chłodnym, ironicznym wzrokiem przesunął wzgardliwie po ciasno stłoczonych stolikach, obskurnym, pseudo-hiszpańskim wystroju i obdartej klienteli A więc to miał być sztab najgroźniejszego gangu handlarzy narkotyków w Europie! Za plugawą fasadą tego pospolitego klubu, jakich w końcu wiele w Soho, krył się potężny umysł, kontrolujący najbardziej potężne szajki zachodniego świata. Niewiarygodne – a jednak. Cala ta fantastyczna przygoda była niewiarygodna. Usiadł przy stoliku tuż obok drzwi, aby mieć dobry widok na sale. Gdy podszedł do niego kelner, zamówił smażone scampi, sałatę i butelkę chianti; niski, brudnawy Cypryjczyk przyjął zamówienie bez słowa. Czy wiedzieli, że tu jest? – zastanawiał się Carruthers. A jeśli tak, to kiedy się pokażą?

Na drugim końcu sali wznosiła się mata scena, wyposażona jedynie w trzcinowy parawan i krzesło. Nagle światła przygasły, a pianista podjął wolną, zmysłową melodię. Zza parawanu ukazała się dziewczyna, piękna blondynka, nie całkiem już młoda, o pięknych, pełnych piersiach. Jej wdzięk i arogancja mogły, zdaniem Carruthersa, znamionować krew rosyjską. Podeszła zmysłowo do krzesła i zaczęta bardzo powoli rozpinać swą wieczorową suknię. Gdy ta opadła na ziemię, ukazały się skąpe majteczki i czarny biustonosz. Siedząc tyłem do publiczności, podniosła ręce, aby rozpiąć stanik. Od zatłoczonych stolików natychmiast podniosły się ochryple okrzyki:

– Dawaj, Rosie! Dawaj, Rosie! Dawaj!

Panna Calthrop przerwała lekturę. Panowała cisza, większość słuchaczy wyglądała na oszołomionych. Wreszcie Bryce zawołał:

– No, dalejże, Celio! Nie przerywaj teraz, kiedy robi się ciekawie! Czy Rosie rzuci się na Martina Carruthersa i zgwałci go? Od lat się o to prosił. Czy też próżno się łudzę nadzieją?

– Nie ma potrzeby czytać dalej – powiedziała panna Calthrop. – Mamy tu wystarczający dowód.

Sylvia Kedge obróciła się ku Dalglieshowl.

– Pan Seton nigdy nie nazwałby żadnej postaci Rosie. Tak miała na imię jego matka. Kiedyś powiedział mi, że nigdy nie wykorzysta go w żadnej ze swoich książek. I nigdy tego nie zrobił.

– Zwłaszcza nie nazwałby tak prostytutki z Soho – wpadła jej w słowo panna Calthrop. – Często mówił mi o swojej matce. Uwielbiał ją, po prostu uwielbiał. Prawie pękło mu serce, gdy zmarła i jego ojciec ponownie się ożenił.

Głos panny Calthrop pulsował całą tęsknotą niespełnionego macierzyństwa. Nagle Oliver Latham powiedział:

– Proszę mi to pokazać.

Celia podała mu maszynopis i wszyscy wyczekująco patrzyli, jak Latham go ogląda. Wreszcie zwrócił go bez słowa.

– No i co? – zapytała panna Calthrop.

– Nic. Po prostu chciałem się przyjrzeć. Znam pismo odręczne Setona, lecz nie maszynowe. Ale mówicie, że tego nie napisał.

– Jestem pewna, że nie – odparta panna Kedge. – Aczkolwiek nie wiem dokładnie, dlaczego. Po prostu nie wygląda to na jego pracę. Ale zostało napisane na jego maszynie.

– A styl? – zapytał Dalgliesh.

Zebrani zamilkli.

– Nie można powiedzieć, żeby to było typowe dla Setona – odezwał się wreszcie Bryce. – W końcu facet umiał pisać, kiedy zechciał. A to brzmi dość sztucznie, prawda? Ma się wrażenie, że specjalnie starał się pisać źle.

Do tej pory Elizabeth Marley milczała, siedząc samotnie w kącie jak naburmuszone dziecko, które wbrew swej woli zostało zmuszone do uczestniczenia w nudnych rozmowach dorosłych. Teraz rzuciła niecierpliwie:

– Jeśli to jest fałszerstwo, to tak oczywiste, że chyba mieliśmy je odkryć. Justin ma rację, styl jest podrabiany. I to chyba za duży zbieg okoliczności, że ten, kto to zrobił, trafił na jedyne imię, które musiało wzbudzić podejrzenia. Czemu akurat Rosie? Jakby mnie kto pytał, to jest to sprytna zagrywka Maurice’a Setona, a wyście się na nią nabrali. Przeczytacie o tym, kiedy ukaże się jego nowa książka. Wiecie, jak uwielbia eksperymenty.

– Rzeczywiście, właśnie taki dziecinny pomysł mógłby przyjść Maurice’owi do głowy – powiedział Latham. – Nie jestem pewien, czy mam ochotę być mimowolnym uczestnikiem jego głupawych doświadczeń. Proponuję, żebyśmy dali temu spokój. W swoim czasie się odnajdzie.

– To prawda, że Maurice zawsze był dziwny i tajemniczy -Zgodziła się panna Calthrop. – Zwłaszcza gdy chodziło o jego pracę. I jeszcze jedno. W przeszłości podpowiadałam mu to i owo; czasem nawet korzystał z moich wskazówek. Ale nigdy mi później o tym nie wspominał. Oczywiście, nie oczekiwałam oficjalnych podziękowań; na ogół jestem bardzo zadowolona, mogąc pomóc koledze po piórze, ale przyznacie, że człowiek czuje się speszony, gdy w opublikowanej książce znajduje kilka swoich pomysłów, a od Maurice’a nie słyszy nawet „dziękuję”.

– Pewnie zdążył już wówczas zapomnieć, że nie sam je wymyślił – zauważył Latham z pobłażliwą pogardą.

– On nigdy niczego nie zapominał, Oliverze. Maurice miał bardzo jasny umysł i bardzo metodycznie pracował. Gdy coś mu podpowiadałam, udawał, że właściwie nie jest zainteresowany i mruczał, że spróbuje nad rym kiedyś popracować. Ale widziałam po jego oczach, że go wzięło i tylko czeka, aby wrócić do domu i umieścić to w swojej kartotece, na którejś z tych małych karteczek. Właściwie nie miałam do niego pretensji, tyle że sądziłam, że mógłby czasem podziękować mi za pomoc. Około miesiąca temu poddałam mu pewien pomysł i zakładam się, że ujrzycie go w następnej książce.

Nikt nie podjął jej oferty.

– Masz co do niego całkowitą rację, Celio – powiedział Bryce. – Coś mu się czasem szepnęło, Bóg jeden wie, dlaczego. Jak człowiekowi przyszedł do głowy nowy pomysł na morderstwo, to żal mu było go zmarnować, zwłaszcza że biedny Seton już robił pod tym względem bokami. Ale oprócz tego krwiożerczego błysku w oku nigdy żadnej oznaki wdzięczności! Tak, tak, moi drodzy. Oczywiście sami rozumiecie, że teraz już nic ode mnie nie dostanie, nie po tym, co zrobił z Arabellą.

– Och, ja właściwie nie miałam pomysłu na morderstwo, nie dokładnie – zaprzeczyła panna Calthrop. – To była tylko idea sytuacji, w sam raz na efektowny pierwszy rozdział. Cały czas powtarzałam Maurice’owi, że czytelników trzeba wciągać od samego początku. Wyobraziłam sobie dryfującą po morzu małą łódkę, a w niej ciało bez dłoni.

Zapadła cisza, tak absolutna, tak całkowita, że gdy zadźwięczał zegar, wszyscy spojrzeli nań, jakby wydzwaniał godzinę egzekucji. Dalgliesh zerknął na Lathama, który zesztywniał w swoim krześle i tak mocno ścisnął nóżkę kieliszka, iż zdawało się, że lada chwila pęknie. Trudno było odgadnąć, co kryło się pod tą bladą, nieruchomą maską. Nagle Bryce roześmiał się swym wysokim, nerwowym śmiechem i napięcie puściło; prawie dało się słyszeć ciche westchnienia ulgi.

– Ależ ty masz chorobliwą wyobraźnię, Celio! Kto by pomyślał! Musisz na nią uważać, moja droga, bo inaczej Stowarzyszenie Autorów Romansów wywali cię z hukiem.

– Ale to wszystko nie służy rozwiązaniu naszego problemu – odezwał się Latham bezbarwnym, opanowanym głosem. – Czy mam rozumieć, że wszyscy zgodziliśmy się nie podejmować żadnych działań w związku ze zniknięciem Setona? Eliza pewnie ma rację, że to jakaś bzdura, którą wymyślił Maurice. Jeśli tak, to powinniśmy czym prędzej pozwolić panu Dalglieshowi cieszyć się urlopem.

Właśnie wstawał, jakby nagle zmęczony tematem, gdy od drzwi dobiegło głośne, zdecydowane pukanie. Jane Dalgliesh spojrzała na bratanka, unosząc pytająco brew, po czym cicho wstała i wyszła na ganek. Towarzystwo zamilkło, nasłuchując bezwstydnie; gość po zmroku był czymś rzadkim w tej odciętej od świata społeczności. Po zapadnięciu nocy zwykli widywać tylko siebie nawzajem i instynktownie wiedzieli, czyje kroki zbliżają się do ich drzwi, a to pukanie było pukaniem obcego. Od wejścia dała się słyszeć cicha, urywana rozmowa, po czym panna Dalgliesh pojawiła się w drzwiach. Za nią, w mroku ganku, stało dwóch mężczyzn w prochowcach.

– To inspektor Reckless i sierżant Courtney z Wydziału Śledczego policji hrabstwa – powiedziała. – Szukają Digjby’ego Setona; jego łódka osiadła na brzegu przy cyplu Cod.

– To dziwne – zauważył Justin Bryce. – Jeszcze wczoraj o piątej po południu stała jak zwykle na brzegu u wylotu Tanner’s Lane.

Wszyscy nagle zdali sobie sprawę, że to trochę niezwykłe, aby inspektor i sierżant przychodzili po zapadnięciu nocy zapytać o zaginioną łódkę, ale to Latham sformułował pytanie:

– Co się stało, inspektorze?

– Rzecz wstrząsająca, obawiam się – odparła za niego Jane Dalgliesh. – W łódce znajdowało się ciało Maurice’a Setona.

– Ciało Maurice’a? Maurice’a? Ależ to absurd! – Ostry, dydaktyczny głos panny Calthrop przeciął powietrze w daremnym proteście. – To nie może być Maurice. On nigdy nie wypływa łódką, nie lubi żeglować.

Ispektor wszedł w krąg światła i po raz pierwszy przemówił.

– On nie żeglował, proszę pani. Pan Seton leżał martwy na dnie łódki. Martwy, a ręce miał obcięte w przegubach.

VI

Jakby napawając się własnym uporem, Celia Calthrop po raz dziesiąty powtórzyła:

– Ależ mówię wam! Oprócz Maurice’a nikomu nie wspomniałam o tym pomyśle! Po co miałabym to robić? I niepotrzebnie pytacie mnie wciąż o datę. To było ponad pół roku temu, nie pamiętam dokładnie kiedy. Szliśmy wzdłuż plaży do Walberswick, kiedy nagle pomyślałam, że to byłby dobry początek powieści kryminalnej – ciało bez dłoni, dryfujące w morze na małej łódeczce – więc opowiedziałam to Maurice’owi. I nikomu innemu o tym nie mówiłam, aż do dzisiaj. Oczywiście mógł to zrobić sam Maurice.

– Przecież widać, że musiał komuś powiedzieć! – wybuchnęła z rozdrażnieniem Elizabeth Marley. – Chyba nie obciął sam sobie rąk w imię wiarygodności! A doprawdy trudno przypuszczać, że i ty, i morderca wpadliście równocześnie na ten sam pomysł. Nie rozumiem, jak możesz być taka pewna, że nikomu nie mówiłaś. Mam wrażenie, że opowiedziałaś mi to kiedyś, gdy rozmawiałyśmy o tym, jak powoli Maurice rozwija swoje fabuły.

Zebrani spojrzeli na nią z niedowierzaniem.

– Kochana Eliza! Jak zwykle lojalna! – powiedział cicho Justin Bryce, ale nie tak cicho, by inni tego nie usłyszeli.

Oliver Latham zaśmiał się i zapadło krótkie, pełne skrępowania milczenie, przerwane wreszcie schrypniętym, obrażonym głosem Sylvii Kedge:

– Mnie nic nie powiedział.

– Ano nie, moja droga – odparła słodko panna Calthrop. – Ale też pan Seton nie mówił z tobą o wielu rzeczach. Nie rozmawia się o wszystkim z pokojówką, a tak właśnie o tobie myślał, kochanie. Powinnaś mieć więcej dumy i nie dawać się wykorzystywać jak popychadło. Mężczyźni lubią odrobinę temperamentu.

To była całkowicie nieuzasadniona jadowitość i Dalgliesh wyczuł zażenowane zdumienie zebranych; nikt się jednak nie odezwał. Prawie wstydził się spojrzeć na dziewczynę, która – jakby przyjmując zasłużoną reprymendę – pochyliła nisko głowę, ukrywając twarz za zasłoną czarnych włosów. W ciszy usłyszał jej chrapliwy oddech; żałował, że nie potrafi obdarzyć jej większym współczuciem. Celia Calthrop zachowała się niedopuszczalnie, ale w Sylvii Kedge było coś takiego, co wręcz prowokowało do okrucieństwa. Ciekaw był, co właściwie wywołało ten konkretny wybuch złości.

Minęła już prawie godzina od chwili, gdy inspektor Reckless przybył ze swoim sierżantem; godzina, podczas której inspektor mówił niewiele, a reszta towarzystwa – oprócz Dalgliesha i jego ciotki – bardzo dużo i nie zawsze mądrze. Reckless od razu zajął wysokie krzesło pod ścianą, na którym siedział nieruchomo jak strażnik, obserwując zebranych wzrokiem, który w świetle ognia wydawał się czujny i surowy. Pomimo panującego w pokoju gorąca, nadal miał na sobie swój brudny, gabardynowy prochowiec, za wiotki na wszystkie przyczepione doń metalowe guziki, sprzączki i klamerki. Na podołku przytrzymywał ostrożnie kapelusz oraz parę ogromnych rękawic z mankietami, jakby bojąc się, że ktoś mu je wyrwie. Wyglądał jak intruz, drobny urzędniczyna, którego ledwie się znosi i który nie zaryzykuje drinka na służbie. I taki właśnie efekt, myślał Dalgliesh, i zamierzał wywrzeć. Jak wszyscy skuteczni detektywi, posiadał umiejętność świadomego wyciszania swej osobowości do tego stopnia, że nawet jego fizyczna obecność stawała się czymś tak zwyczajnym i niewinnym jak obecność mebla. Pomagała mu w tym wydatnie jego powierzchowność; był nieduży – chyba z trudem mieścił się w regulaminowych granicach wzrostu – a jego ziemista, zmartwiona twarz była tak pospolita, jak milion innych twarzy, widywanych w sobotnie popołudnia na meczach piłki nożnej. Również jego głos brzmiał płasko, nie dając żadnej wskazówki co do pochodzenia i osobowości. Oczy, szeroko rozstawione i osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami, przesuwały się niespiesznie od jednego mówiącego do drugiego, co byłoby dla zebranych deprymujące, gdyby ktokolwiek z nich to zauważył. U jego boku siedział sierżant Courtney z miną człowieka, któremu powiedziano, że ma siedzieć prosto, mieć uszy i oczy otwarte i nie odzywać się – i który pilnie stosuje się do tych poleceń.

Dalgliesh zerknął na drugą stronę pokoju, gdzie jego ciotka, siedząca na swym zwykłym fotelu, podjęła robótkę, niewzruszenie zachowując dystans. Robić na drutach nauczyła ją niemiecka guwernantka i panna Dalgliesh kontynentalnym sposobem trzymała druty pionowo; Celia Calthrop, najwyraźniej zafascynowana ich połyskującymi czubkami, wlepiła w nie gniewny wzrok, jakby obrażona nadzwyczajną wprawą gospodyni. Chyba czuła się nieswojo, gdyż bez przerwy splatała i rozplatała dłonie oraz rzucała głową, jakby odsuwając ją od ognia. Rzeczywiście, w małym pokoju zrobiło się gorąco i wszyscy oprócz Recklessa zdawali się to odczuwać. Oliver Latham, z czołem mokrym od potu, chodził tam i z powrotem, a jego niespokojna energia Jeszcze bardziej podwyższała temperaturę. Znienacka odwrócił się do Recklessa.

– Kiedy umarł? – zapytał gwałtownie. – Niech pan mówi, może byśmy na odmianę usłyszeli kilka faktów! Kiedy umarł Seton?

– Dokładnie dowiemy się dopiero po sekcji, proszę pana.

– Innymi słowy, nie powiecie. A więc ujmę to inaczej. Na jaki czas mamy zapewnić sobie alibi?

Celia Calthrop wydała cichy pisk protestu, ale wpatrzyła się w Recklessa równie skwapliwie jak pozostali.

– Oczekuję od państwa oświadczeń o tym, co robiliście od chwili, gdy ostatni raz widziano Setona, czyli od wpół do ósmej we wtorek wieczorem, aż do północy w środę.

– Tak późno? – zdziwił się Latham. – Chyba wypchnięto go na morze na długo przed północą. Zachodu łuna; wieczorna wschodzi gwiazda; i jeden jasny glos mnie woła… Może ja zacznę? We wtorek wieczorem byłem na premierze w New Theatre, a potem poszedłem na przyjęcie, wydane przez jedną z naszych teatralnych sław. Wróciłem do siebie trochę po pierwszej i spędziłem resztę nocy z bliską osobą. Teraz nie mogę powiedzieć panu z kim, ale sądzę, że jutro będzie pan znał nazwisko. Wstaliśmy późno, zjedliśmy obiad w Ivy i rozstali, gdy wsiadłem do samochodu, aby przyjechać tutaj. W domku byłem około wpół do ósmej wczoraj wieczorem i już nie wychodziłem, z wyjątkiem małego spaceru przed snem. Dzisiaj przez cały dzień jeździłem po okolicy i robiłem zakupy. Po kolacji odkryłem, że nie mam kawy i udałem się do jedynej sąsiadki, co do której miałem pewność, że ma przyzwoity gatunek i nie uraczy mnie równocześnie rozkosznym wykładem na temat mężczyzn i ich niegospodarności. Ułatwię to panu: mam alibi na czas śmierci – zakładając, że zginął we wtorek – ale nie na czas, gdy wysłano go w ostatnią podróż, gdyż zapewne było to wczoraj w nocy.

Podczas tego monologu panna Calthrop szybko zmieniała miny – od ciekawości poprzez dezaprobatę i chytrość aż po żałobę – jakby próbując, w której bardziej jej do twarzy, aż wreszcie poprzestała na łagodnym smutku dobrej kobiety, ubolewającej nad męską słabością.

– Będę musiał pana prosić o nazwisko tej pani – powiedział spokojnie inspektor Reckless.

– A więc będzie pan prosił na próżno, przynajmniej dopóki z nią nie porozmawiam. Aczkolwiek to urocze, że zakłada pan, iż to kobieta. Panie inspektorze, niechże pan będzie rozsądnyl Gdybym miał coś wspólnego ze śmiercią Setona, już bym sobie załatwił alibi. A gdyby miało być fałszywe, nie mieszałbym w to kobiety. Nawet gdyby w grę nie wchodziła staromodna rycerskość, to nie umielibyśmy pana długo oszukiwać. Nikt nie pamięta wszystkich szczegółów. Wystarczyłoby, aby pan zapytał o czym rozmawialiśmy, po której stronie łóżka spałem, co jedliśmy na śniadanie. Zawsze mnie zdumiewa, że ktokolwiek chce sfabrykować sobie alibi; trzeba mieć do tego znacznie lepszą głowę od mojej.

– No, to chyba jesteś czysty, Oliverze – orzekła surowo panna Calthrop. – W końcu chodzi o morderstwo. Żadna rozsądna kobieta nie będzie robiła trudności.

– Ale ona nie jest rozsądna, droga Celio – zaśmiał się Latham. – To aktorka. Nie oczekuję, rzecz jasna, żadnych trudności. Mój ojciec udzielił mi kiedyś bardzo dobrej rady: „Nigdy nie idź do łóżka z kobietą, jeśli któreś z was ma się tego rano wstydzić”. Trochę to ogranicza życie płciowe, ale ma też wyraźne zalety.

Dalgliesh wątpił, by Latham naprawdę musiał się ograniczać. W jego wyrafinowanych kręgach niewielu ludzi krępowało się ujawnić związek, jeśli dzięki temu polepszała się ich pozycja towarzyska, Latham zaś, bogaty, przystojny, wytworny i, jak wieść niosła, trudny do zdobycia, miał na tym rynku wysokie notowania.

– No to jeśli, jak się zdaje, Seton naprawdę umarł we wtorek wieczorem – powiedział Bryce zrzędliwie – ty nie masz się czym martwić. Oczywiście, o ile inspektor nie będzie na tyle niedobry, by podejrzewać, że twoja łóżkowa partnerka tak czy owak dałaby ci alibi.

– Och, ona by dała prawie wszystko, gdyby ją grzecznie poprosić – odparł Latham lekko – ale to z pewnością byłoby niebezpieczne. To kwestia komedianctwa. Dopóki grałaby dzielną małą kłamczuchę, ryzykującą reputację, aby jej kochanek nie trafił do więzienia, miałbym spokój. Ale gdyby postanowiła zmienić rolę? Chyba dobrze się składa, że pragnę od niej jedynie, aby powiedziała prawdę.

Wyraźnie zniecierpliwiona zainteresowaniem, jakim cieszyło się życie płciowe Lathama, Celia wpadła mu w słowo:

– Ja chyba nie muszę opisywać swoich poczynań. Byłam dla biednego Maurice’a drogim przyjacielem, możliwe, że jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. Ale nie mam bynajmniej nic przeciwko temu, żeby wam wszystko powiedzieć; może to oczyści z zarzutów jeszcze kogoś? Ważny jest każdy strzępek informacji, nieprawdaż? Przez większość czasu byłam w domu, ale we wtorek po południu zawiozłam Sylvię do Norwich, gdzie obie poszłyśmy do fryzjera. Zakład Estelle mieści się blisko Madden-market. To dla Sylvii przyjemny mały wypad, a poza tym uważam, że nie wolno się zapuścić tylko dlatego, że się mieszka na wsi. Zjadłyśmy w Norwich późny podwieczorek i około wpół do dziewiątej odwiozłam Sylvię, po czym pojechałam do siebie. Wczoraj przez całe rano pracowałam, dyktując na taśmę, a po południu pojechałam do Ipswich na zakupy i skorzystałam z okazji, aby wpaść do mojej znajomej lady Briggs, na Well Walk. Nie zastałam jej w domu, ale pokojówka pewnie mnie pamięta. Wracając trochę się zgubiłam i dojechałam do domu dopiero o dziesiątej wieczorem, zastając siostrzenicę, która zdążyła już przyjechać z Cambridge; ona oczywiście jest moim alibi na resztę nocy. Dzisiaj, tuż przed obiadem, zadzwoniła do mnie Sylvia i powiedziała, że Maurice zniknął. Nie za bardzo wiedziałam, co robić, ale kiedy zobaczyłam, że po południu przyjechał nadinspektor Dalgliesh, zadzwoniłam do pana Bryce’a i zaproponowałam, abyśmy wszyscy razem zasięgnęli rady. Już wtedy przeczuwałam, że stało się coś strasznego, no i proszę, czy nie miałam racji?

Następny zgłosił się Justin Bryce. Dalgliesha intrygowała gotowość, z jaką ludzie ci udzielali informacji, o jakie nikt ich nawet nie zdążył zapytać. Recytowali swoje alibi z gładką pewnością siebie nowo nawróconych na spotkaniu ruchu przebudzenia religijnego, choć niewątpliwie jutro każde z nich zapłaci za to zwykłym w takich razach kacem emocjonalnym. No cóż, nie do niego należało ostrzeganie ich przed pochopnymi zeznaniami. Jego szacunek dla inspektora znacznie wzrósł; ten człowiek wiedział, kiedy siedzieć cicho i słuchać.

– Ja również aż do wczoraj byłem w swoim mieszkaniu w Bloomsbury – powiedział Bryce – ale jeśli Seton zmarł późnym wieczorem we wtorek, to na mnie nie liczcie, moi drodzy. Tamtej nocy musiałem dwukrotnie dzwonić do lekarza. Byłem bardzo chory, miałem okropny atak astmy; ty wiesz, Celio, jak cierpię. Mój lekarz, Lionel Forbes-Denby, może to potwierdzić. Pierwszy raz zadzwoniłem do niego przed północą, błagając go, żeby do mnie przyszedł. Oczywiście, odmówił; powiedział tylko, żebym wziął dwie z moich niebieskich pigułek i zadzwonił do niego ponownie, gdybym w ciągu godziny nie poczuł się lepiej. To bardzo nieładnie z jego strony, mówiłem mu przecież, że myślę, iż umieram. Dlatego mój rodzaj astmy jest tak niebezpieczny; człowiek może naprawdę umrzeć, jeśli myśli, że tak się stanie.

– Ale z pewnością nie wtedy, gdy Forbes-Denby tego zabrania? – wtrącił Latham.

– Dobrze ci mówić, Oliverze, ale przecież on może się mylić.

– Leczył również Maurice’a, prawda? – zapytała panna Calthrop. – Maurice ślepo mu wierzył. Musiał bardzo uważać na serce i twierdził, że tylko Forbes-Denby utrzymuje go przy życiu.

– Ale powinien był przyjść do mnie tamtej nocy. Zadzwoniłem do niego jeszcze raz, o wpół do czwartej, ale przyszedł dopiero o szóstej, kiedy najgorsze już minęło. No cóż, to też jest jakieś alibi.

– Nie całkiem, Justin – powiedział Latham. – Nie ma dowodów, że dzwoniłeś ze swojego mieszkania.

– Oczywiście, że dzwoniłem z mieszkania! Mówiłem przecież. O mało nie umarłem. Poza tym, gdybym skłamał i w tym czasie biegał po Londynie, mordując Setona, co by się stało, gdyby Forbes-Denby naprawdę do mnie przyszedł? Już nigdy nie chciałby mnie leczyć!

– Mój drogi! – roześmiał się Latham. – Gdy Forbes-Denby mówi, że nie przyjdzie, to nie przyjdzie, i ty o tym doskonale wiesz.

Bryce zgodził się ze smutkiem; w ogóle wyjątkowo filozoficznie przyjął zniszczenie swego alibi. Dalgliesh słyszał o Forbesie-Denbym, modnym londyńskim lekarzu, który przy okazji był również lekarzem dobrym. Z pacjentami łączyła go głęboka wiara w nieomylność Forbesa-Denby’ego; plotka głosiła, że niewielu z nich odważyłoby się jeść, pić, żenić się, rodzić, wyjechać czy umrzeć bez jego wyraźnego zezwolenia. Zachwyceni jego dziwactwami, ze smakiem relacjonowali ostatnie popełnione przezeń grubiaństwo, a na przyjęciach popisywali się opowiadaniem co bardziej drastycznych wyczynów, jak na przykład wyrzucenie przez okno popularnego lekarstwa czy wylanie z pracy kucharki. Dalgliesh skonstatował, iż jest zadowolony, że nieprzyjemne zadanie proszenia tego ekscentryka o wydanie opinii o zmarłym i dostarczenie jednemu z podejrzanych alibi przypadnie w udziale nie jemu, lecz Recklessowi i jego podwładnym.

Nagle Justin wybuchł potokiem słów tak gwałtownym, że wszyscy odwrócili się i wlepili w niego wzrok.

– Nie zabiłem go, ale nie oczekujcie, że będę go żałował! Nie po tym, co zrobił z Arabellą!

Celia Calthrop spojrzała przepraszająco na Recklessa, jak zrezygnowana matka dziecka, które – nie bez pewnych podstaw – znów zaczyna być dokuczliwe.

– Arabellą to syjamska kotka Justina – szepnęła poufnie. – Pan Bryce sądzi, że Maurice ją zabił.

– Nie sądzi, Celio, nie sądzi – powiedział Bryce. – Wie. Trzy miesiące temu – ciągnął, zwróciwszy się do Recklessa -przejechałem jego psa. Po prostu zdarzył mi się wypadek; ja lubię zwierzęta. Lubię je, powtarzam! Nawet Towsera, który – sama przyznasz, Celio – był najbrzydszym i najgorzej wychowanym psem na świecie. To było okropne! Wbiegł mi prosto pod koła. Seton był do niego bardzo przywiązany i prawie mnie oskarżył o to, że celowo go przejechałem. A cztery dni później zamordował Arabellę. To był taki człowiek! Czy dziwicie się, że ktoś go wykończył?

Panna Calthrop, panna Dalgliesh i Latham przemówili Jednocześnie, w ten sposób skutecznie niwecząc swe dobre intencje.

– Drogi Justinie, nie było śladu dowodu…

– Panie Bryce, nikt nie przypuszcza przecież, że miało to coś wspólnego z Arabellą.

– Na litość boską, Justin, po co wywlekać…

Reckless przerwał im spokojnie:

– A kiedy przyjechał pan na Monksmere, panie Bryce?

– W środę po południu. Tuż po czwartej. I nie wiozłem w bagażniku ciała Maurice’a Setona. Na szczęście zresztą, bo zaraz za Ipswich zaczęły się kłopoty ze skrzynią biegów i musiałem zostawić samochód w garażu Bainesa, tuż przed Saxmundham. Jeśli więc chcecie szukać w nim krwi i odcisków palców, znajdziecie go w warsztacie. Życzę powodzenia.

– Czemu w ogóle my się mamy martwić? – zapytał Latham. – A co z rodziną? A drogi brat przyrodni Maurice’a? Czy policja nie powinna go odszukać? W końcu to on dziedziczy i on powinien się tłumaczyć.

– Digby był wczoraj w Seton House – powiedziała cicho Eliza Marley. – Sama go zawiozłam.

Od chwili przybycia inspektora przemówiła dopiero drugi raz i Dalgliesh wyczuł, że niechętnie zabrała głos. Ale nawet gdyby pragnęła poklasku i uwagi, nie mogłaby liczyć na bardziej zadowalającą reakcję. Nastąpiła pełna osłupienia cisza, przerwana ostrym, inkwizytorskim głosem Celii Calthrop:

– Co to znaczy: zawiozłaś?

Dalgliesh pomyślał, że należało oczekiwać tego pytania.

– To, co mówię – wzruszyła ramionami dziewczyna. -Wczoraj wieczorem zawiozłam Digby’ego Setona do domu. Zadzwonił do mnie ze stacji w Ipswich zanim się przesiadł i poprosił, abym wyjechała po niego do Saxmundham na pociąg o wpół do dziewiątej. Wiedział, że Maurice’a nie ma w domu i pewnie chciał zaoszczędzić na taksówce. Tak czy inaczej, pojechałam. Wzięłam mini morrisa.

– I nic mi nie powiedziałaś, kiedy wróciłam do domu -powiedziała oskarżycielsko panna Calthrop. Reszta towarzystwa poruszyła się niespokojnie; wyglądało na to, że szykuje się rodzinna kłótnia.

Ciemna postać pod ścianą wcale się nie przejęła.

– Nie sądziłam, że to cię zainteresuje. A poza tym, wróciłaś dość późno, prawda?

– A dzisiaj? Dzisiaj też nic nie mówiłaś.

– A po co? Jeśli Dłgby chce gdzieś pojechać, to nie moja sprawa. A poza tym nie wiedziałyśmy wtedy, że Maurice Seton nie żyje.

– A więc na prośbę Digby’ego wyjechałaś po niego na pociąg o wpół do dziewiątej? – zapytał Latham, jakby chcąc ostatecznie ustalić fakty.

– Tak jest. I co więcej, Oliverze, kiedy przyjechał pociąg, Digby w nim był. Nie czaił się w poczekalni, nie ukrywał się przy stacji. Kupiłam peronówkę, zobaczyłam, jak wysiada z pociągu i widziałam, jak oddawał bilet peronowemu. Bilet z Londynu, nadmieniam; narzekał na wysoką cenę. Peronowy powinien go pamiętać, w ogóle było wszystkiego około pięciu pasażerów.

– I, jak rozumiem, nie miał ze sobą zwłok? – wtrącił Bryce.

– Nie, chyba, że miał je w torbie metr na pół.

– I zawiozłaś go prosto do domu?

– Oczywiście. Po to przecież tam pojechałam. Po ósmej wieczorem Saxmundham raczej nie jest jaskinią rozrywki, a Digby nie należy do moich ulubionych kompanów od kieliszka. Po prostu oszczędziłam mu jazdy taksówką. Mówiłam przecież.

– Mów dalej, Elizo – zachęcił ją Bryce. – Zawiozłaś Digby’ego do Seton House. I co?

– I nic. Zostawiłam go przy drzwiach wejściowych. W domu było cicho i nie paliły się światła, czego należało się spodziewać; wszyscy wiedzą, że w połowie października Maurice wyjeżdża do Londynu. Digby zaprosił mnie na drinka, ale powiedziałam, że jestem zmęczona i że pewnie ciotka Celia już wróciła i czeka na mnie. Pożegnaliśmy się, po czym Digby otworzył sobie kluczem drzwi i wszedł do środka.

– A więc miał klucz? – zapytał Reckless. – Byli z bratem w tak dobrych stosunkach?

– Nie wiem, w jakich byli stosunkach. Wiem tylko, że Digby miał klucz.

– A pani o tym wiedziała? – Reckless zwrócił się do Sylvii Kedge. – Wiedziała pani, że Digby Seton miał swobodny dostęp do domu?

– Pan Maurice Seton dał swojemu bratu klucz około dwóch lat temu – odparła Sylvia. – Od czasu do czasu prosił go o zwrot, ale pan Digby tak rzadko korzystał z niego pod nieobecność brata, że pan Maurice chyba uznał, że to nie ma znaczenia.

– A czemuż to – pytam tylko z ciekawości – w ogóle prosił o zwrot? – zapytał Bryce. Panna Calthrop stwierdziła jednak, że na takie pytania Sylvia po prostu nie może odpowiadać. Z miną wyraźnie sugerującą, że „nie przy służbie”, odrzekła:

– Maurice kiedyś wspomniał mi o kluczu i powiedział, że chyba poprosi, aby Digby go oddał. Nie chodzi o to, że mu nie ufał, to wykluczone. Po prostu martwił się, że klucz zginie lub ktoś go ukradnie w jednym z tych nocnych klubów, które Digby tak chętnie odwiedza.

– No więc, chyba go nie odebrał – powiedział Latham. -Digby za jego pomocą wczoraj o dziewiątej dostał się do domu. I nikt go już później nie widział. Elizo, czy jesteś pewna, że w domu nikogo nie było?

– Jak mogę być pewna? Nie wchodziłam do środka. Ale nic nie słyszałam i się nie świeciło.

– Byłam tam dzisiaj o wpół do dziesiątej rano – oznajmiła Sylvia Kedge. – Drzwi wejściowe były zamknięte jak zwykle, a dom był pusty. W żadnym z łóżek nikt nie spał. Pan Digby nawet nie nalał sobie drinka.

Wszyscy bez słów przytaknęli, że naprawdę musiało się stać coś strasznego; Digby rzadko przepuszczał okazję wzmocnienia się w obliczu kryzysu.

– To o niczym nie świadczy – powiedziała Celia. – Digby ma zawsze przy sobie piersiówkę. To jedno z tych małych dziwactw, które tak drażniły Maurice’a. Ale gdzie on, u licha, się podział?

– Nie mówił nic o ponownym spotkaniu z tobą? – Latham i zwrócił się do Elizy Marley. – W jakim był stanie?

– Nie, nic nie mówił. Nie jestem specjalnie czuła na nastroje Digby’ego, ale wydawało mi się, że zachowuje się jak zwykle.

– To śmieszne! – oznajmiła panna Calthrop. – Digby nie wyszedłby znowu tuż po przyjeździe! I dokąd to miałby pójść? Jesteś pewna, że nie mówił nic o swoich planach?

– Ktoś mógł go wywołać – powiedziała Elizabeth Marley.

– Wywołać! – Głos jej ciotki zabrzmiał ostro. – Nikt nie wiedział, że tam jest! Wywołać! Niby kto?

– Nie wiem. Mówię tylko, że to możliwe. Kiedy wracałam do samochodu usłyszałam, że dzwoni telefon.

– Jesteś pewna? – zapytał Latham.

– Czemu mnie w kółko pytacie, czy jestem pewna? Wiecie, jak tu jest na cyplu; ta cisza, ta pustka i tajemniczość, te niosące się po nocy dźwięki. Mówię przecież, że słyszałam, jak dzwoni telefon!

Zamilkli. Oczywiście, miała rację. Wiedzieli, jak jest w nocy na cyplu. I ta sama cisza, ta sama pustka i tajemnica czekały na nich teraz na zewnątrz. Mimo panującego w pokoju gorąca, Celia Calthrop zadrżała. A gorąco stawało się już nie do zniesienia.

Bryce, który przycupnął na niskim stołeczku przy ogniu, odruchowo karmił go polanami z koszyka niczym jakiś demoniczny palacz. Ogromne, syczące języki ognia oplatały wilgotne drewno; kamienne ściany pokoju wyglądały jak zlane krwawym potem. Dalgliesh podszedł do jednego z okien i po krótkim zmaganiu otworzył okiennice. Do pokoju wtargnęły fale słodkiego, chłodnego powietrza, które poruszyły dywanikami na podłodze, przynosząc ze sobą podobny do grzmotu huk morza. Gdy odwracał się w stronę pokoju usłyszał, jak Reckless mówi swym płaskim, pozbawionym emfazy głosem:

– Proponuję, by ktoś odwiózł pannę Kedge do domu. Nie wygląda najlepiej. Nie będę z nią dzisiaj rozmawiał.

Dziewczyna spojrzała nań, jakby chcąc zaprzeczyć, ale Elizabeth Marley stanowczo oznajmiła:

– Ja ją zabiorę. Sama też chcę już jechać. Podobno jestem rekonwalescentką, a to raczej nie był kojący wieczór, prawda? Gdzie jest jej płaszcz?

Nastąpiło małe zamieszanie. Wszyscy zdawali się znajdować ulgę w jakimś działaniu i rzucili się na poszukiwanie płaszcza Sylvii, jej kuł i torby. Panna Calthrop oddała kluczyki od samochodu i oznajmiła łaskawie, że pójdzie do domu na piechotę, rzecz jasna pod eskortą Olivera i Justina. Sylvia, otoczona gromadką pomocników, ruszyła kuśtykając w stronę drzwi.

Właśnie wtedy zadzwonił telefon; zebrani, rażeni przestrachem, stanęli jak wryci. Przenikliwy dźwięk, tak zwyczajny, a jednak tak złowrogi, sprawił, że zamilkli. Panna Dalgliesh podeszła do aparatu i podniosła słuchawkę, ale Reckless szybko wstał i bez słowa przeprosin wyjął ją z jej ręki.

Nie zrozumieli wiele z rozmowy, którą Reckless, ze swej strony, prowadził półgłosem, mrucząc w mikrofon krótkie monosylaby. Zdawało im się, że rozmawia z posterunkiem, ale przez większość czasu milczał, by wreszcie zakończyć słowami:

– Rozumiem. Dziękuję. Spotkam się z nim w Seton House jutro rano.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się twarzą do zebranych, którzy nawet nie usiłowali ukryć niepokoju. Dalgliesh na poły spodziewał się, że ich rozczaruje, inspektor powiedział jednak:

– Odnalazł się pan Digby Seton. Zadzwonił na posterunek w Lowestoft i powiedział, że wczoraj wieczorem został przyjęty do szpitala po tym, jak wjechał do rowu przy drodze do Lowestoft. Wypisują go jutro rano.

Usta panny Calthrop otworzyły się, by zadać nieuchronne pytanie, gdy Reckless dodał jeszcze:

– Mówi, że ktoś zadzwonił do niego wczoraj tuż po dziewiątej wieczorem, aby przyjechał na posterunek w Lowestoft i zidentyfikował ciało brata. Dzwoniący powiedział mu, że ciało Maurice’a Setona znaleziono w wyrzuconej na brzeg łódce i że obie ręce miał obcięte w nadgarstkach.

– Ależ to niemożliwe! – zawołał Latham z niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że pan mówił, że ciało znaleziono dopiero dzisiaj wieczorem?

– Bo tak było, sir. Wczoraj nikt nie dzwonił z posterunku w Lowestoft. Aż do dzisiaj nikt nie wiedział, co się stało z panem Mauricem Setonem. Oczywiście, oprócz mordercy.

Popatrzył na nich, przenosząc zamyślony wzrok z jednego na drugie. Milczeli; nikt się nie poruszył, zupełnie jakby zastygli w czasie, czekając bezradnie na nieunikniony kataklizm. W owej chwili słowa wydały się bezużyteczne, sytuacja wołała o działanie, o dramatyczne zdarzenia. I rzeczywiście: Sylvia Kedge, usłużnie spełniając swoją rolę, wysunęła się z jękiem z ramion Elizabeth i upadła skulona na podłogę.

VII

Reckless powiedział:

– Zmarł we wtorek około północy, dodać lub odjąć godzinę. Tak to oceniam, wziąwszy pod uwagę stężenie i ogólny wygląd ciała. Zdziwię się, jeśli sekcja tego nie potwierdzi. Ręce obcięto jakiś czas po śmierci; specjalnie nie krwawił, ale widać było, że jako pieńka użyto ławki na łódce. Zakładając, że pan Bryce mówił prawdę i łódka stała na brzegu jeszcze w środę o piątej, to prawie na pewno zepchnięto ją na wodę, gdy godzinę później zaczął się odpływ. Amputacji dokonano po zmroku, ale wtedy był już martwy od około osiemnastu godzin. Nie wiem, kiedy i jak umarł, ale się dowiem.

Policjanci siedzieli we trzech w bawialni; Jane Dalgliesh zostawiła ich samych pod pretekstem, że zrobi im kawy i udała się do kuchni, skąd dobiegały ciche pobrzękiwania. Reszta towarzystwa odeszła dziesięć minut wcześniej. Ocucenie Sylvii Kedge nie zajęło wiele czasu i kiedy wreszcie wyszła, wsparta o Elizabeth, wszyscy bez słów zgodzili się, że pora wreszcie zakończyć ten podniecający wieczór. Nagle jakby zszarzeli ze znużenia; gdy Reckless, który zdawał się czerpać z ich słabości siłę i energię, spróbował ich wypytać o możliwe narzędzie zbrodni, napotkał jedynie zmęczenie i brak zrozumienia. Nikt nie pamiętał, czy posiada tasak, topor lub siekierę, gdzie trzyma te narzędzia i kiedy używał; ich po raz ostatni. Nikt, oprócz Jane Dalgliesh, ale nawet jej spokojne oświadczenie, że parę miesimy temu z jej szopy Zginął tasak, nie spotkało się z większym zainteresowaniem. Zebrani mieli dość morderstw jak na jeden wieczór. Jak nadmiernie pobudzone dzieci pod koniec kinderbalu, chcieli jedynie iść do domu.

Reckless zaczął mówić o sprawie dopiero kiedy opuściła ich panna Dalgliesh. Aczkolwiek należało się tego spodziewać, Dalgliesha rozdrażniła świadomość, że nasuwający się nieuchronnie wniosek wzbudza w nim niechęć. Prawdopodobnie Reckless nie był głupi ani zupełnie niewrażliwy; nie zamierzał wygłaszać ostrzeżeń, bądź antagonizować Dalgliesha prosząc go o dyskrecję i współpracę, których, jak obaj wiedzieli, miał ł tak wszelkie prawo oczekiwać. Niemniej, była to jego sprawa; on ją prowadził. On decydował o tym, które kawałki łamigłówki ujawni Dalglieshowi, z czego się będzie zwierzał i komu. To była dla Dalgliesha nowa sytuacja i nie był pewien, czy mu się podoba.

W pokoju nadal było bardzo duszno. Ogień już dogasał na piramidzie białego popiołu, ale ciepło schwytane w kamiennych murach paliło twarze jak podmuch z pieca. Inspektorowi jednak zdawało się to nie przeszkadzać.

– Ci ludzie, którzy tu dziś byli – powiedział. – Proszę mi o nich opowiedzieć. Czy oni wszyscy uważają się za pisarzy?

– Sądzę, że Latham nazwałby siebie krytykiem teatralnym – odparł Dalgliesh. – Panna Calthrop lubi mówić o sobie jako o autorce romansów, cokolwiek to znaczy. Nie s wiem, jak określiłby siebie Justin Bryce; jest redaktorem miesięcznika literacko-politycznego, założonego przez jego s dziadka.

Ku jego zdumieniu Reckless powiedział:

– Wiem. „Miesięczny Przegląd Krytyczny”. Mój ojciec go kupował, i to w czasach, gdy sześć pensów coś znaczyło dla człowieka pracy. I za te sześć pensów „Przegląd” mówił co trzeba i jak trzeba. A teraz jest mniej więcej tak różowy, jak „Financial Times”; porady inwestycyjne, recenzje książek, których nikt nie czyta, milutkie konkursy dla inteligencji. Nie da się z tego utrzymać.

Dalgliesh odpowiedział, że Bryce nie tylko się z tego nie utrzymuje, ale że niekiedy nawet subsydiuje pismo ze swoich prywatnych funduszy.

– To jeden z tych, którym wyraźnie nie przeszkadza, że ludzie myślą, że jest pedałem. A jest, panie Dalgliesh?

To nie było nieistotne pytanie; w śledztwie dotyczącym morderstwa żadna cecha podejrzanego nie jest nieistotna, a tę sprawę traktowano jak morderstwo. Niemniej, irracjonalnie, Dalgliesh poczuł rozdrażnienie.

– Nie wiem. Może jest nieco ambiwalentny.

– Czy jest żonaty?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale chyba nie dotarliśmy jeszcze do punktu, w którym każdy kawaler po czterdziestce jest automatycznie podejrzany?

Reckless nie odpowiedział. Przyjął od panny Dalgliesh, która właśnie weszła, filiżankę kawy i podziękował jej z powagą, chociaż wyraźnie nie bardzo miał ochotę pić. Gdy ponownie ich opuściła, zaczął hałaśliwie siorbać, wlepiwszy swe blade oczy w akwarelę, przedstawiającą parę szablodziobów, którą panna Dalgliesh powiesiła na przeciwległej ścianie.

– Oni bywają złośliwi, te pedały. Na ogół są niezbyt gwałtowni. Ale złośliwi. A to była złośliwa zbrodnia. A ta kaleka sekretarka, skąd ona się wzięła, panie Dalgliesh?

Czując się jak kandydat na egzaminie ustnym, Dalgliesh odparł:

– Sylvia Kedge jest sierotą, mieszka sama w domku na Tanner’s Lane. Podobno jest bardzo dobrą stenotypistką. Pracowała głównie dla Maurice’a Setona, ale trochę też robi dla panny Calthrop i Bryce’a. Niewiele o niej wiem, jak zresztą o każdym z nich.

– Wie pan dosyć jak na moje obecne potrzeby, panie Dalgliesh. A panna Marley?

– Też sierota. Wychowała ją ciotka. Obecnie studiuje w Cambridge.

– I ci wszyscy ludzie są przyjaciółmi pana ciotki?

Dalgliesh zawahał się. Jego ciotka nie używała często Słowa przyjaźń i wątpił, czy określiłaby mianem przyjaciela więcej niż jedną osobę na Monksmere. Ale nikt chętnie nie odżegnuje się od znajomych, zwłaszcza kiedy są podejrzani o popełnienie morderstwa. Opierając się pokusie stwierdzenia, że znają się wszyscy intymnie, lecz niezbyt dobrze, odpowiedział ostrożnie:

– Powinien pan raczej zapytać moją ciotkę. Ale wszyscy dobrze się znają, w końcu to mała i zamknięta społeczność. Jakoś się znoszą nawzajem.

– To znaczy wtedy, kiedy nie zabijają sobie nawzajem zwierząt domowych.

Dalgliesh nie odpowiedział.

– Niespecjalnie się przejęli, prawda? – ciągnął Reckless. -Ani słowa żalu przez cały wieczór. Jako pisarze mogli się zdobyć na małe, stylowe epitafium.

– Panna Kedge źle to przyjęła – zaoponował Dalgliesh.

– To nie był żal, to był szok. Szok kliniczny. Jeśli do jutra nie poczuje się lepiej, ktoś powinien wezwać do niej lekarza.

Oczywiście, ma rację, pomyślał Dalgliesh. To szok i to samo w sobie jest interesujące. Niewątpliwie, nowina mogła przyprawić o wstrząs, ale czy wstrząsnęłaby kimś, kto już ją znał? To omdlenie nie było udawane i nie sugerowało bynajmniej posiadania obciążających informacji.

Nagle Reckless poderwał się z krzesła, spojrzał na pustą filiżankę, jakby niepewny, skąd się wzięła w jego ręce i odstawił ją starannie na tacę. Po krótkim namyśle sierżant Courtney zrobił to samo. Najwyraźniej obaj zamierzali odejść, ale najpierw Dalgliesh musiał Recklessowi o czymś powiedzieć. Była to zwyczajna informacja i niekoniecznie musiała okazać się ważna, jednak z irytacją zauważył, że jakoś nie może jej wykrztusić. Powiedział sobie, że następnych kilka dni będzie dostatecznie trudnych i bez jego chorobliwych introspekcji, po czym stanowczo oznajmił:

– Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o ten maszynopis; powinien pan wiedzieć, że chyba rozpoznaję opisany klub. To Klub Cortez, w Soho, własność L.J. Lukera. Pewnie pamięta pan tę sprawę. To było w 1959 roku. Luker zastrzelił wspólnika, został skazany na śmierć, ale został zwolniony, gdy Sąd Apelacyjny oddalił sprawę.

– Pamiętam Lukera – powiedział wolno Reckless. – Orzekał sędzia Brothwick, prawda? Jakbym chciał wrobić kogoś w morderstwo, to Klub Cortez mógłby mi się przydać. A Lukera nietrudno byłoby wrobić.

Podszedł do drzwi; sierżant podążał za nim jak cień. Reckless odwrócił się i rzucił na odchodnym:

– Widzę, że skorzystam na tym, że pan tu jest, panie Dalgliesh.

W jego ustach zabrzmiało to jak obelga.

VIII

Kontrast między jasno oświetloną bawialnią i chłodnym mrokiem jesiennej nocy był tak absolutny, że wyjście z domu przypominało zstąpienie do otchłani. Gdy zamknęły się za nią drzwi Pentlands, Celia Calthrop przeżyła chwilę ślepej paniki. Noc nacierała, ciemność dławiła jak realny ciężar, mrok sprawił, że powietrze stało się gęstsze i trzeba się było przez nie przedzierać, przestały istnieć kierunki i odległości. W czarnej, nieogarnionej pustce posępne, melancholijne dudnienie morza zdawało się dochodzić ze wszystkich stron; poczuła się zagrożona i zagubiona, jak podróżnik na obcym, opustoszałym brzegu. Padające na ścieżkę światło zapalonej przez Lathama latarki jawiło się tak odległe i nieżeczywiste, jak powierzchnia księżyca. To niemożliwe, myślała, aby stopa ludzka mogła dotknąć tej ulotnej powierzchni. Potknęła się i byłaby upadła, gdyby Latham nagle i zdumiewająco mocno nie chwycił jej za ramię.

Ruszyli razem ścieżką prowadzącą w głąb lądu. Celia, która nie spodziewała się wracać do domu na piechotę, miała na nogach lekkie pantofle na wysokich obcasach, które albo ślizgały się po gładkich kamykach, albo zapadały miękki piasek sprawiając, że zataczała się w uścisku Lathama jak niezdarne i krnąbrne dziecko. Jej panika minęła; wzrok przyzwyczajał się powoli do ciemności, a ryk morza z każdym krokiem stawał się cichszy i mniej natarczywy. Niemniej z ulgą powitała niezmieniony, zwyczajny dźwięk głosu Justina Bryce’a:

– Astma to dziwna dolegliwość! To był wyczerpujący wieczór – pierwszy kontakt z morderstwem – a jednak człowiek ma się dobrze. Natomiast w ostatni wtorek – okropny atak bez żadnej wyraźnej przyczyny. Oczywiście, człowiek może jeszcze później doświadczyć przykrej reakcji.

– Człowiek niewątpliwie może – zgodził się cierpko Latham. – Zwłaszcza, kiedy Forbes-Denby nie potwierdzi alibi człowieka na wtorkowy wieczór.

– Ależ Oliverze, na pewno potwierdzi! I myślę, że jego zeznanie będzie znaczyło trochę więcej niż wszystko, co powie twoja łóżkowa partnerka.

Czerpiąc otuchę z bliskości i zwyczajności swych towarzyszy, Celia Calthrop wtrąciła szybko:

– Jak to dobrze, że jest tu Adam Dalgliesh. W końcu on zna nas wszystkich towarzysko. Mam uczucie, że jako pisarz jest częścią naszej społeczności na Monksmere.

– Jeśli czerpiesz pociechę z obecności Adama Dalgliesha, mogę ci tylko pogratulować umiejętności samooszustwa! -zawołał ze śmiechem Latham. – No, proszę, Celio, opowiedz nam, jak go sobie wyobrażasz! Dżentelmen-detektyw, bawiący się w śledztwo, traktujący podejrzanych z wystudiowaną uprzejmością? Taki Carruthers-zawodowiec, rodem wprost z tych ponurych ramot Setona? Moja kochana, jeśli Dalgliesh uzna, że to polepszy choć na jotę jego zawodową opinię, natychmiast sprzeda nas Recklessowi. To najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego znam.

Znów usłyszała jego śmiech i poczuła, jak zaciska chwyt na jej ramieniu. Teraz już naprawdę sprawiał jej ból, popychając ją do przodu jakby była aresztowana, ale nie mogła zdobyć się na to, by się wyrwać. Chociaż tutaj ścieżka była szersza, nadal stąpała po nierównym gruncie; potykając się, ślizgając, z obitymi stopami i obolałymi kostkami, nie miała żadnych szans, aby za nimi nadążyć inaczej niż w bezlitosnym uścisku Lathama. Samotności nie zniosłaby w żadnym wypadku.

W jej uchu zapiszczał wysoki głos Bryce’a:

– Wiesz, Celio, Oliver ma chyba rację. Dalgliesh jest zawodowcem, jednym z najinteligentniejszych w kraju. Nie widzę, co miałyby tu zmieniać dwa tomiki jego wierszy, bez względu na to, jak je podziwiam.

– Reckless też nie jest głupcem. – Latham nadal był rozbawiony. – Zauważyliście, że sam prawie nic nie mówił, tylko zachęcał nas do gaworzenia w nasz dziecinny, egoistyczny sposób? Pewnie w pięć minut dowiedział się od nas więcej niż w ciągu wielu godzin normalnego przesłuchania. Kiedy się wreszcie nauczymy trzymać gęby na kłódkę?

– Nie wiem, jakie to ma znaczenie, przecież nie mamy nic do ukrycia – zaprotestowała Celia Calthrop. Doprawdy, Oliver był dziś nadzwyczaj irytujący! Można by pomyśleć, że trochę się upił.

– Och, Celio! – westchnął Bryce. – Każdy ma coś do ukrycia dla przed policją. Dlatego mamy wobec nich takie dwuznaczne uczucia. Poczekaj tylko, aż Dalgliesh zapyta cię, dlaczego mówiłaś o Setonie w czasie przeszłym jeszcze zanim dowiedzieliśmy się, że znaleziono ciało. A tak było. Nawet ja to zali uważałem, cóż więc dopiero Dalgliesh. Ciekawe, czy uzna za swój obowiązek wspomnieć o tym Recklessowi.

Ale Celia była zbyt odporna, by dać się zastraszyć Bryce’owi.

– Nie bądź głupi, Justin! – powiedziała rozdrażniona. – Nie wierzę ci. A nawet jeśli tak było, to przecież mówiłam o Setonie jako o pisarzu. A trochę wygląda mi na to, że Maurice jako pisarz skończył się już jakiś czas temu.

– A, tak, owszem! – przytaknął Latham. – Skończył się i umarł. Kaput. Wypisał się. Maurice Seton tylko raz w życiu napisał uczciwy kawałek prozy, ale tamto było prosto z serca, żebyście wiedzieli. I prosto z rozumu. Efekt był dokładnie taki, jaki sobie zamierzył – śmiercionośny.

– Czy mówisz o jego sztuce? – zapytała Celia. – Wydawało mi się, że masz ją w pogardzie. Maurice zawsze twierdził, że to twoja recenzja ją utrupiła.

– Celio, kochanie, gdyby moje recenzje potrafiły cokół- • wiek utrupić, to połowa sztuczydel idących dziś w Londynie zwinęłaby się zaraz po premierze. – Szarpnął ją do przodu z nowym impetem i na chwilę Justin Bryce pozostał z tyłu. Dogonił ich pośpiesznie i dysząc powiedział:

– Maurice’a zabito we wtorek wieczorem, a łódkę wypchnięto na morze w środę. Jak więc morderca przywiózł ciało na Monksmere? Ty, Oliverze, w środę przyjechałeś z Londynu; nie przywiozłeś go przypadkiem w bagażniku?

– Nie, mój drogi – odparł swobodnie Latham. – Jestem bardzo wybredny co do tego, co wożę w bagażniku jaguara.

– No, ja przynajmniej jestem czysta – oznajmiła Celia z zadowoleniem. – Sylvia da mi alibi aż do późnego wieczora we wtorek. Przyznaję, że w środę wyszłam z domu sama i długo nie wracałam, ale przecież Reckless nie może mnie oskarżyć o to, że okaleczyłam ciało. A to mi coś przypomina; jest wśród nas osoba, która nawet nie usiłowała zapewnić sobie alibi ani na wtorek, ani na środę – Jane Dalgliesh. Co więcej, to mógł być jej tasak.

– Ale dlaczego, na litość boską, panna Dalgliesh miałaby mordować Setona?

– A dlaczego ktokolwiek miałby go mordować? – odcięła się Celia. – Przecież nie mówię, że to ona, przypominam tylko, że to najwyraźniej był jej tasak.

Bryce powiedział beztrosko:

– A ja kiedyś chciałem. Zamordować Setona, znaczy się. Po tym, jak znalazłem Arabellę, miałem ochotę go zabić. Nie zrobiłem tego, ale muszę przyznać, że wcale mi go nie żal.

Może po rozprawie u koronera powinienem rzucić okiem na ciało? Może ten widok wytrąci mnie z tej niewrażliwości; mam uczucie, że to jakieś niezdrowe.

Latham jednak wciąż roztrząsał sprawę zaginionego tasaka.

– Każdy mógł go zabrać, każdy! Wszyscy tutaj wchodzimy nawzajem do swoich domów jak nam się podoba. Nikt tu niczego nie zamyka. Nie było dotąd takiej potrzeby. I nawet wiemy jeszcze, czy to właśnie tego tasaka użyto.

– Moi drodzy – powiedział Bryce. – Rozważcie tylko i uspokójcie się: dopóki nie znamy przyczyny zgonu, nie wiemy nawet czy Maurice został zamordowany.

IX

Zostawili ją przy drzwiach Rosemary Cottage, skąd patrzyła, jak znikają w mroku; wysoki głos Justina i śmiech Lathama dobiegały ją jeszcze długo po tym, jak ich postacie wtopiły się w cienie drzew i żywopłotu. W domku nie paliło się ani jedno światło. A więc Elizabeth poszła już spać; musiała szybko wrócić z Tanner’s Lane. Celia, która nagle odczuła gwałtowną potrzebę towarzystwa, nie chciała jednak na nowo rozpoczynać sporu ani też odpowiadać na żadne pytania. Trzeba było omówić wiele rzeczy, ale nie dzisiaj, czuła się na to zbyt zmęczona.

Zapaliła lampę i uklęknąwszy na dywaniku przed kominkiem, bezskutecznie szturchnęła pogrzebaczem dawno wygasłe palenisko, po czym z trudem wstała i stękając z wysiłku jak stara kobieta, ciężko opuściła się na fotel. Identyczny fotel stał naprzeciwko, solidny i przysadzisty, pękaty od poduszek, a teraz boleśnie pusty. Tu właśnie siedział Maurice owego popołudnia sześć lat temu. Był to dzień rozprawy u koronera, dzień zimny, wietrzny i deszczowy. Na kominku palił się wielki ogień; dołożyła wielu starań, aby należycie przygotować siebie i dom na jego przyjście. Płomienie i jedna, jedyna lampa rzucały przyjemny, dobrze obliczony blask na połyskujący mahoń, w cieniu majaczyły ciepłe róże i błękit poduszek oraz dywanu. Na podorędziu czekała taca pełną drinków; nic nie pozostawiono przypadkowi, ona zaś czekała na niego tak niecierpliwie, jak młoda dziewczyna na pierwszej randce. Miała na sobie miękką, wełnianą, szaroniebieską suknię, w której wyglądała niemal szczupło, niemal młodo. Ta suknia nadal wisiała w jej garderobie, choć już nigdy nie miała ochoty jej nosić.

On usiadł naprzeciwko – sztywny, dziwaczny; mały manekin w czarnym krawacie, z żałobną opaską na rękawie, i znieruchomiałej od smutku twarzy. Ale ona wtedy nie pojęła, że to smutek. Skąd mogła wiedzieć? Skąd mogła wiedzieć, że będzie żałował tej płytkiej, egocentrycznej, obrzydliwej nimfomanki? Oczywiście, usłyszawszy o samobójczej śmierci Dorothy przeżył wstrząs, potem nastąpił okropny moment identyfikacji ciała i udręka rozprawy w obecności rzędów bladych, oskarżycielskich twarzy. Przecież wiedział, co mówią – że doprowadził swoją żonę do samobójstwa. Nic dziwnego, że wyglądał na chorego. Ale żałoba? Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mógłby odczuwać żal. Nie wiadomo dlaczego przyjęła, że on w głębi serca czuje ulgę; ulgę, że długie lata męki i samokontroli nareszcie się skończyły ł że będzie mógł zacząć życie na nowo. A ona miała mu pomagać, tak jak pomagała mu za życia Dorothy, udzielając wsparcia i rad. Był pisarzem, artystą, potrzebował serdeczności i zrozumienia. Od tego dnia nigdy już nie musiał być sam.

Zastanawiała się, czy wówczas go kochała. Nie mogła sobie przypomnieć; może jednak nie. Może to nie była taka miłość, jaką zawsze sobie wyobrażała, ale nigdy już nie miała przeżyć niczego, co bardziej przypominało ów upragniony, nieuchwytny stan. Z jego namiastką miała do czynienia w prawie czterdziestu swoich powieściach, ale prawdziwy kruszec nadal pozostawał poza jej zasięgiem.

Siedząc u wygasłego ognia, wspomniała tamtą chwilę, gdy zdała sobie sprawę z prawdziwego stanu rzeczy i jej policzki oblały się żarem. On zaczął płakać, nieporadnie jak dziecko, zapominając o wszelkim udawaniu; ją ogarnęło przemożne współczucie. Uklękła obok, objęła jego głowę dłońmi i wyszeptała słowa pociechy i miłości. I wtedy to się stało. Poczuła, jak jego ciało sztywnieje i się cofa. Spojrzał na nią, powstrzymując oddech, a w jego twarzy wyczytała wszystko: litość, zażenowanie, cień obawy i – co najtrudniej było zaakceptować – wstręt fizyczny. W owej chwili całkowitej jasności ujrzała siebie jego oczami; płakał za tamtą istotą, szczupłą, wesołą i śliczną, a brzydka kobieta w średnim wieku wybrała akurat ten moment, aby paść mu w ramiona. Oczywiście, zaraz się opamiętał. Nic nie zostało powiedziane, nawet jego straszliwy szloch ucichł nagle, jakby płaczącemu dziecku ofiarowano cukierek. Pomyślała z goryczą, że nic tak nie ułatwia zapomnienia o żalu, jak niebezpieczeństwo. Potykając się, wróciła jakoś na swój fotel, z twarzą płonącą ze wstydu. Został u niej tak długo, jak nakazywała uprzejmość, ona zaś nalewała mu drinki, słuchała jego sentymentalnych wspomnień o żonie – biedny głupiec, czyżby już nie pamiętał? – i udawała zainteresowanie roztaczanymi przezeń planami długich wakacji za granicą, podczas których miał „próbować zapomnieć”. Minęło pół roku, zanim znów odważył się odwiedzić Rosemary Cottage w pojedynkę, i jeszcze dłużej, nim delikatnie zaczął badać, czy ona zgodzi się mu towarzyszyć, ilekroć jakaś publiczna okazja będzie odeń wymagać kobiecego towarzystwa. Zanim wyjechał na te swoje wakacje napisał do niej, informując, że wymienił ją w swym testamencie, „doceniając współczucie i zrozumienie, jakie okazałaś mi po śmierci mojej żony”. Doskonale go zrozumiała; był to właśnie taki grubiański, prymitywny gest, jaki jego zdaniem stanowił odpowiednie przeprosiny. Jednak jej pierwszą reakcją nie był gniew, ani upokorzenie -o dziwo, zaczęła się zastanawiać, ile to będzie. Od tamtej chwili coraz częściej się zastanawiała, a teraz owa kwesta nabrała wręcz palącej pilności. Może to tylko około stu funtów, może tysiące, może cała fortuna. W końcu Dorothy miała opinię osoby bogatej, a Maurice i tak nie miał komu zostawić majątku. Nigdy specjalnie nie cenił swego przyrodniego brata, ostatnio zaś rozeszli się jeszcze bardziej. A poza tym – czyż nie był jej to winien?

Smuga światła z holu padła na dywan. Elizabeth Maryle weszła boso do pokoju, w półmroku zajaśniał jej czerwony szlafrok. Usiadła w fotelu naprzeciwko ciotki i wyciągnęła i stopy w stronę ognia.

– Wydawało mi się, że słyszałam, kiedy weszłaś – powiedziała. – Może coś ci podać? Mleko? Owaltynę?

Mówiła przykrym, opryskliwym tonem, ale panna Calthrop wzruszyła się tą nieoczekiwaną ofertą.

– Nie, dziękuję ci, kochanie. Wracaj do łóżka. Zaziębisz się. Zrobię coś do picia i przyniosę ci na górę.

Dziewczyna nie poruszyła się. Panna Calthrop po raz kolejny zajęła się kominkiem. Tym razem spomiędzy węgli wykwitł jezyk ognia i poczuła na twarzy miłe ciepło.

– Zawiozłaś Sylvię do domu? – zapytała. – Jak ona się czuje?

– Niezbyt dobrze. Ale ona zawsze tak się czuje.

– Później zastanawiałam się, czy nie powinnyśmy były nalegać, aby przyszła tutaj. Naprawdę wyglądała na chorą, coś może się jej stać, kiedy będzie sama.

Elizabeth wzruszyła ramionami.

– Mówiłam jej, że na razie, dopóki nie przyjdzie nowa dziewczyna do towarzystwa, mamy wolny pokój i że może go zając. Nie chciała o tym słyszeć. Gdy nalegałam, zdenerwowała się, więc wyszłam. W końcu ma trzydzieści lat, prawda? Nie jest dzieckiem. Nie mogłam jej zmuszać.

– Oczywiście, że nie.

Zdaniem Celii Calthrop jej siostrzenica niechętnie powitałaby Sylvię w tym domu. Zauważyła już, że kobiety darzyły ją mniejszym współczuciem niż mężczyźni, a Elizabeth wręcz nie kryla antypatii.

– Co się stało po naszym odjeździe? – spytała teraz dziewczyna.

– Nic specjalnego. Jane Dalgliesh zdaje się myśleć, że Maurice został zabity jej tasakiem. Podobno zginął jej kilka tygodni temu.

– Inspektor Reckless powiedział wam, że tak właśnie zginął Seton?

– Nie, ale przecież…

– A więc nadal nie wiemy, jak umarł. Mógł zostać zabity na dziesięć różnych sposobów, a ręce obcięto mu dopiero po śmierci; niełatwo byłoby to zrobić, gdyby jeszcze żył i był przytomny. Pewnie inspektor Reckless wie, jak to się stało. I pewnie zna czas zgonu co do godziny, nawet bez raportu z sekcji.

– Ale przecież zmarł we wtorek wieczorem? – zapytała jej ciotka. – Coś musiało mu się przytrafić. Maurice nigdy by nie wyszedł z klubu na całą noc, nie dając nikomu znać. Umarł we wtorek, kiedy byłam z Sylvią w kinie.

W jej głosie dźwięczał upór; chciała, aby tak było, a zatem tak być musiało. Maurice zmarł we wtorek i jej alibi było niewzruszone.

– To pech, że Oliver i Justin byli wtedy w mieście – dodała. – Oczywiście, mają coś w rodzaju alibi. Ale to jednak pech.

– Ja też byłam we wtorek w Londynie – powiedziała cicho dziewczyna i zanim ciotka zdążyła się wtrącić, ciągnęła dalej: – Dobrze już, dobrze, wiem, co chcesz powiedzieć. Powinnam była leżeć na łożu boleści w Cambridge. Ale zwolnili mnie wcześniej niż ci mówiłam. We wtorek rano złapałam pierwszy pośpieszny na dworzec przy Liverpool Street. Musiałam spotkać się z kimś na obiedzie. Nie znasz tej osoby, to ktoś z Cambridge. Zresztą i tak już tam wrócił, a poza tym nie zjawił się na spotkaniu. Oczywiście, zostawił mi wiadomość, bardzo uprzejmą i pełną ubolewania. Szkoda jednak, że umówiliśmy się tam, gdzie nas znają; niezbyt mi było przyjemnie widzieć, jak kelner się nade mną lituje. Tak naprawdę, to się nie zdziwiłam – zresztą, to nieważne. Ale nie chciałam, żeby Oliver i Justin plotkowali o moich sprawach, nie bardzo też mam ochotę mówić o tym Recklessowi. Niech sam się dowie.

Ale mnie powiedziałaś! – pomyślała Celia. Poczuła przypływ szczęścia tak dojmującego, iż ucieszyła się, że siedzą w ciemności. Po raz pierwszy dziewczyna naprawdę się jej zwierzyła. Szczęście dodało jej mądrości; powstrzymała impuls każący jej pocieszać czy o cokolwiek pytać i zamiast tego powiedziała:

– Nie wiem, czy to mądrze z twojej strony spędzać w mieście cały dzień. Jesteś jeszcze osłabiona. No, ale najwyraźniej wielka szkoda się nie stała. Co robiłaś po obiedzie?

– Po południu pracowałam w bibliotece miejskiej, a potem poszłam obejrzeć kronikę filmową. Robiło się późno, więc pomyślałam, że lepiej zostanę na noc. Zjadłam coś u Lyonsa na Coventry Street, a potem udało mi się dostać pokój w hotelu Walter Scott w Bloomsbury. Większość wieczoru spędziłam po prostu spacerując po mieście. Kiedy odebrałam klucz i poszłam spać, było około jedenastej.

– A więc portier zaświadczy – przerwała skwapliwie panna Calthrop – a może ktoś u Lyonsa cię zapamiętał. Ale myślę, że miałaś rację na razie nic o tym nie mówiąc. To wyłącznie twoja sprawa. Poczekajmy, aż będzie znany czas śmierci, wtedy się zastanowimy.

Trudno jej było ukryć dźwięczącą w głosie radość. Tego właśnie zawsze chciała; rozmawiały, robiły razem plany, proszono ją – pośrednio, nie wprost, ale jednak – o radę i wsparcie. Jakie to dziwne, że trzeba było śmierci Maurice’a, aby tak się stało. Plotła więc dalej:

– Cieszę się, że nie jest ci przykro z powodu tego nieudanego spotkania. Obecnie młodzi ludzie nie mają żadnych manier. Jeśli nie mógł do ciebie zadzwonić najpóźniej w przeddzień, powinien był dołożyć wszelkich starań, aby się zjawić. No, ale przynajmniej wiesz, na czym stoisz.

Elizabeth wstała z fotela i bez słowa podeszła do drzwi.

– Zrobię napoje – zawołała za nią ciotka – i wypijemy je w twoim pokoju. To potrwa tylko chwilę. Idź na górę i połóż się.

– Dziękuję, nic nie chcę.

– Ale mówiłaś, że chcesz się napić czegoś ciepłego. Powinnaś coś wypić. Zrobię ci owaltynę albo po prostu zagrzeję mleko.

– Mówiłam, że nic nie chcę. Idę do łóżka. Chcę mieć spokój.

– Ależ Elizo…

Drzwi się zamknęły. Nie usłyszała nic więcej, nawet cichych kroków na schodach. Nie było nic, oprócz syku ognia i ciszy nocy na zewnątrz.

X

Następnego ranka Dalgliesha obudził dzwonek telefonu. Ciotka musiała podnieść słuchawkę prawie natychmiast, gdyż dzwonienie urwało się, pozwalając mu ponownie zapaść w ów błogi trans między snem i jawą, który zwykle następuje po dobrze przespanej nocy. Mniej więcej pół godziny później telefon znów zadzwonił, tym razem jakby głośniej i bardziej natarczywie. Dalgliesh otworzył oczy i w obramowaniu okna ujrzał przejrzysty prostokąt błękitnego światła, na którym tylko cienka jak włos linia horyzontu dzieliła morze od nieba. Zapowiadał się kolejny wspaniały dzień jesieni.

Ze zdumieniem stwierdziwszy, że jego zegarek wskazuje dziesiątą piętnaście, Dalgliesh włożył szlafrok i pośpiesznie zszedł na dół, by usłyszeć jak jego ciotka mówi:

– Powiem mu, panie inspektorze, gdy tylko się obudzi. Czy to pilne? Nie, tyle że to miał być jego urlop… Jestem pewna, że przyjdzie, gdy tylko zje śniadanie. Do widzenia.

Dalgliesh pochylił się i na chwilę przytulił swój policzek do jej twarzy, jak zwykle miękkiej jak zamszowa rękawiczka.

– Czy to był Reckless?

– Tak. Mówi, że jest u Setona i byłby zadowolony, gdybyś tam zajrzał dziś rano.

– Nie powiedział, w jakim charakterze? Czy mam pracować, czy jedynie podziwiać jego pracę? A może jestem podejrzany?

– To ja jestem podejrzana, Adamie. To prawie na pewno był mój tasak.

– Owszem, zwrócono na to uwagę. Ale i tak sądzę, że w tym rankingu plasujesz się niżej niż większość twoich sąsiadów, a już na pewno znacznie niżej niż Digby Seton. My, policjanci, jesteśmy w duchu prostymi istotami. Zanim kogoś aresztujemy, lubimy znać motyw. A żaden motyw tak nie raduje serca, jak chęć zysku. Wnoszę, że Digby jest spadkobiercą?

– Tak się ogólnie przypuszcza. Jedno jajko czy dwa?

– Dwa, proszę. Ale ja się nimi zajmę. Ty siedź i rozmawiaj ze mną. Kto to był przedtem? Słyszałem dzwonek telefonu.

Ciotka wyjaśniła, że R.B. Sinclair zadzwonił, aby zaprosić ich oboje na kolację w niedzielę. Obiecała, że oddzwoni. Czule przewracając jajka na patelni, zaintrygowany Dal-gliesh zgodził się przyjąć zaproszenie, jednak nie powiedział nic więcej. To było coś nowego; jego ciotka, jak zgadywał, bywała częstym gościem w Priory House, ale nigdy wówczas, gdy on sam gościł w Pentlands. W końcu przecież wszyscy wiedzieli, że R.B. Sinclair ani nie przyjmuje, ani nie składa wizyt, ciotka zaś dostąpiła rzadkiego przywileju. Nietrudno było jednak zrozumieć powód obecnej innowacji; Sinclair chciał porozmawiać o morderstwie z jedynym człowiekiem, po którym mógł się spodziewać fachowej opinii. Mimo uczucia lekkiego zawodu, świadomość, że wielki człowiek nie jest wolny od pospolitej ciekawości, była dla Dalgliesha pocieszająca. Makabryczna fascynacja gwałtowną śmiercią dotykała nawet tych, którzy najbardziej zdecydowanie odcinali się od ludzkich zabaw. Ależ tak, Dalgliesh zamierzał pójść na tę kolację, pokusa była zbyt silna. Żył zbyt długo, aby nie wiedzieć, że mało jest rozczarowań równych temu, jakie przynosi spotkanie ze sławą, ale w przypadku R.B. Sinclaira każdy pisarz podjąłby to ryzyko.

Po śniadaniu niespiesznie się umył i, włożywszy na sweter tweedową marynarkę, podszedł do drzwi wejściowych, gdzie zadumał się nad bezładną kolekcją lasek, pozostawionych tam przez rozmaitych gości; kusiło go, aby dodać ten końcowy akcent do swego obrazu energicznego wczasowicza. Wybrał mocny, jesionowy kij, zważył go w ręce, po czym odłożył na miejsce. Nie należało przesadzać. Zawołał do ciotki: „Do widzenia” i ruszył przez cypel.

Najszybciej pokonywało się tę drogę samochodem, skręcając w prawo na rozwidleniu dróg, aby po przejechaniu około pół mili wjechać na wąski, lecz dość równy trakt wiodący do domu Setona. Jednak, przewrotnie, Dalgliesh postanowił pójść piechotą. W końcu był na wakacjach, a w wezwaniu inspektora nie było mowy o pośpiechu. Właściwie żal mu było Recklessa. Nic nie jest dla detektywa bardziej irytujące i przykre, niż niepewność co do zakresu odpowiedzialności. Oczywiście, Reckless nie miał podstaw, by czuć się niepewnie; sam odpowiadał za przebieg śledztwa, o czym obaj doskonale wiedzieli. Nawet gdyby komisarz okręgowy zdecydował się wezwać Yard, mało prawdopodobne, aby przydzielono sprawę Dalglieshowi, który był w nią osobiście zaangażowany. Niemniej trudno było oczekiwać, że Reckless z radością poprowadzi śledztwo pod okiem nad-inspektora z Policji Stołecznej, zwłaszcza cieszącego się taką opinią, jak Dalgliesh. No cóż, Reckless ma pecha, a ja jeszcze większego, pomyślał. Koniec z nadzieją na zwykły, nieskomplikowany urlop, na tydzień błogosławionego spokoju, który miał ukoić jego nerwy i rozwiązać problemy osobiste. Zapewne od początku jego plan był zamkiem na lodzie, bezpodstawnym wymysłem, skutkiem zmęczenia i potrzeby ucieczki, ale przykro było patrzeć, jak szybko obrócił się w ruinę. Miał równie mało ochoty się wtrącać, jak Reckless – prosić o pomoc; niewątpliwie miejscowa policja zdążyła już przeprowadzić z Yardem kilka taktownych rozmów. Dla wszystkich zainteresowanych było samo przez się zrozumiałe, że Dalgliesh, ze swą znajomością Monksmere i jego mieszkańców, pozostanie do usług inspektora. Tyle należało się policji od każdego obywatela. Ale jeśli Reckless wyobrażał sobie, że Dalgliesh pragnie bardziej czynnego uczestnictwa, należało jak najszybciej wybić mu to z głowy.

Niepodobna było nie zachwycać się urodą tego dnia i Dalgliesh czuł, jak z każdym krokiem mija jego rozdrażnienie. Cypel skąpany był w złocistym cieple jesiennego słońca, wiał rześki, lecz nie chłodny wiatr; piaszczysta ścieżka wiła się wśród janowców i wrzosu, omijając gęste krzaki jeżyn i pokręcone, karłowate tarniny, tworzące jakby małe jaskinie, do których z trudem docierało światło.

Przez większą część drogi Dalgliesh widział morze, z wyjątkiem krótkiego odcinka, gdy zasłoniły je grube, szare mury Priory House. Dom stał zwrócony frontonem do brzegu, około stu metrów od krawędzi klifu, osłonięty od południa wysokim, kamiennym murem, od północy zaś rzędem ciemnych świerków. Zwłaszcza w nocy roztaczał niesamowitą i odpychającą aurę, przyczyniającą się jeszcze do jego naturalnej izolacji; Dalgliesh pomyślał, że jeśli Sinclair łaknął odosobnienia, to znalazł sobie po temu doskonałe miejsce. Ciekawe, myślał, ile czasu minie, nim Reckless zakłóci tę prywatność swoimi pytaniami, jak prędko dowie się, że istnieją schody prowadzące z posiadłości Sinclaira wprost na plażę. Jeśli założyć, że ciało dostarczono do łodzi – a nie, że łódź została przeprowadzona morzem tam, gdzie znajdowało się ciało – to można je było znieść tylko trzema drogami. Jedna z nich, alejka Tanner’s Lane, prowadziła obok domku Sylvii Kedge; ta droga była najbardziej oczywista, gdyż łódka leżała na plaży u jej wylotu. Druga wiodła po stromym, piaszczystym zboczu z Pentlands wprost na plażę i zejście nią nawet w dzień stanowiło problem; w nocy mógł ją pokonać tylko ktoś bardzo sprawny i nie obarczony ciężarem, toteż Dalgliesh nie sądził, aby morderca podejmował takie ryzyko. Poza tym, nawet gdyby jego ciotka nie usłyszała samochodu, wiedziałaby, że ktoś chodzi obok domku. Jak wszyscy ludzie mieszkający w odosobnionych miejscach, natychmiast wyczuwała, że dzieje się coś niezwykłego. Była najmniej wścibską z kobiet i zwyczaje ptaków interesowały Ją znacznie bardziej niż wyczyny jej bliźnich, ale nawet ona musiałaby zareagować na widok zwłok niesionych obok jej drzwi. No, a do tego dochodziła jeszcze kwestia przetransportowania ciała pół mili wzdłuż plaży, do miejsca, gdzie leżała wyciągnięta na brzeg łódka. Oczywiście, zabójca mógł przysypać zwłoki piaskiem, pójść po łódkę, po czym przywiosłować z powrotem, ale to z pewnością znacznie zwiększyłoby ryzyko, poza tym trudno byłoby usunąć ze zwłok ślady piasku, nie mówiąc już o tym, że potrzebne były wiosła i dulki. Dalgliesh ciekaw był, czy Reckless to sprawdził.

Trzecią drogę do plaży stanowiły właśnie schody Sinclaira, leżące około pięćdziesięciu metrów od wylotu Tanner’s Lane i prowadzące do małej, osłoniętej zatoczki, gdzie skały, tutaj wyższe niż gdziekolwiek indziej, wykruszyły się, tworząc łagodny łuk. To był jedyny odcinek plaży, gdzie zabójca – jeśli takowy istniał – mógł robić z ciałem co chciał, nie będąc widzianym ani z północy, ani z południa. Ryzykował odkrycie jedynie wówczas, gdyby któryś z mieszkańców cypla postanowił akurat odbyć spacer brzegiem morza, ale w tej części wybrzeża nikt nie chodził po plaży po zapadnięciu zmierzchu.

Minąwszy Priory House, Dalgliesh dotarł do rzadkiego brzozowego lasku, rosnącego wzdłuż Tanner’s Lane. Tu ziemia pokryta była kruchymi, opadłymi liśćmi, a za siatką nagich gałęzi widniała błękitna mgiełka, mogąca być zarówno morzem, jak i niebem. Lasek skończył się nagle; Dalgliesh przeskoczył płot i wszedł w alejkę. Tuż przed nim stał przysadzisty domek z czerwonej cegły, miejsce zamieszkania Sylvii Kedge, samotnej od śmierci matki. Był to brzydki budynek, bezkompromisowo kwadratowy jak domek dla lalek, z czterema oknami, obecnie zasłoniętymi. Furtka i drzwi wejściowe zostały poszerzone, zapewne po to, aby zmieścił się w nich wózek dziewczyny, ale nie polepszyło to kiepskich proporcji. Nikt nie starał się go upiększyć; ogródek od frontu stanowił maleńki kawałek brązowej ziemi, przecięty na pół ścieżką prowadzącą do drzwi, które tak jak i futryny pomalowano urzędową, brązową farbą. Dalgliesh pomyślał, że na Tanner’s Lane od pokoleń musiały stać kolejne takie domki, budowane coraz wyżej i wyżej w miarę, jak wielkie sztormy niszczyły poprzednie, a teraz i to dwudziestowieczne, kwadratowe, czerwone pudełko zamierzało stawić czoła morzu. Posłuszny odruchowi pchnął furtkę i podszedł do drzwi, gdy nagle usłyszał jakiś dźwięk: ktoś tu się kręcił. Zza rogu wyszła Elizabeth Marley i, nie speszona, spojrzała nań chłodno.

– Ach, to pan! – powiedziała. – Usłyszałam, że ktoś tu myszkuje. Czego pan chce?

– Niczego. Myszkowanie mam w naturze. A pani, jak mniemam, szuka panny Kedge?

– Sylvii nie ma w domu. Myślałam, że może jest w swojej małej ciemni od tyłu, ale nie ma jej tam. Przyniosłam wiadomość od ciotki. Podobno chce się tylko upewnić, czy Sylvia dobrze się czuje po wczorajszych zajściach, ale tak naprawdę zależy jej na tym, aby Sylvia przyszła i popisała trochę pod dyktando, zanim dopadnie ją Justin albo Latham. Niebawem odbędzie się wielki wyścig po łaski mademoiselle Kedge, i nie wątpię, że ona wyciśnie z sytuacji, co się tylko da. Wszystkim tutaj bardzo się podoba pomysł posiadania prywatnej sekretarki na zawołanie, dwa szylingi za stronę, z trzema kopiami.

– Seton płacił jej tylko tyle? Czemu nie odeszła?

– Była mu oddana albo udawała, że jest. Miała swoje powody, żeby zostać. Nie byłoby jej łatwo znaleźć mieszkanie w mieście. Ciekawe, czy zostawił jej coś w testamencie. Tak czy owak, podobała się jej rola lojalnej, przepracowanej małej pomocnicy, która z taką chęcią przeniosłaby się do mojej ciotuchny, ale przecież nie może zawieść pana Setona. Oczywiście ciotka nigdy jej nie przejrzała, ale też nie jest szczególnie inteligentna.

– Gdy tymczasem pani już nas ładnie poklasyfikowała. Ale chyba nie sugeruje pani, że ktoś zabił Maurice’a Setona, aby przechwycić jego stenotypistkę?

Odwróciła się ku niemu wściekła; jej ciężką twarz pokryły czerwone plamy.

– Gówno mnie obchodzi, kto go zabił i dlaczego! Wiem jedynie, że to nie był Digby Seton, którego w środę odebrałam z pociągu. A jeśli zastanawia się pan, gdzie był we wtorek, powiem panu. Opowiedział mi, gdy odwoziłam go do domu. Od jedenastej wieczorem był zatrzymany na posterunku West Central za pijaństwo; przed magistratem stanął w środę rano. Proszę, niech pan podważy to alibi, jeśli pan potrafi, nadinspektorze.

Dalgliesh łagodnie wyjaśnił, że podważanie alibi nie jest jego zadaniem, lecz Recklessa, ale dziewczyna wzruszyła ramionami, wbiła pięści w kieszenie kurtki i kopnięciem zamknęła furtkę. W milczeniu ruszyli w górę alejki.

– Przypuszczam, że tędy zniesiono ciało na brzeg – powiedziała nagle. – To najkrótsza droga do łódki, ale i tak ostatnie sto metrów trzeba byłoby je nieść; tu się nie zmieści ani samochód, ani nawet motocykl. Można podjechać aż do łąki Colesa i zaparkować na trawie. Kiedy tamtędy przechodziłam, dwóch facetów w cywilu szukało śladów opon. Niewiele będą z tego mieli; ktoś wczoraj zostawił bramkę otwartą i dziś rano owce Colesa kłębiły się w całej alejce.

Takie zdarzenie, o ile Dalgliesh się orientował, nie należało do rzadkości. Ben Coles, który bezproduktywnie uprawiał kilka hektarów na wschód od szosy do Dunwich, nie utrzymywał ogrodzeń w najlepszym stanie i jego owce, z właściwą sobie tępą przekorą, pasły się równie często w Tanner’s Lane, jak na swojej łące. W sezonie w alejce działy się dantejskie sceny, gdy całe meczące stado plątało się wśród wyjących klaksonami samochodów, których zrozpaczeni kierowcy na próżno polowali na miejsce do parkowania. Ale być może ta otwarta bramka wyświadczyła komuś przysługę i owce w swych beztroskich poczynaniach były posłuszne odwiecznej tradycji; w czasach przemytu i kontrabandy co noc przepędzano stado po ścieżkach na bagnie Westleton, aby zatrzeć ślady kopyt końskich, zanim znajdą je urzędnicy królewskiej akcyzy.

Szli razem aż do przełazu w kamiennym murku, prowadzącego na północną część cypla Monksmere. Dalgliesh przystanął, aby się pożegnać, gdy nagle dziewczyna zaczęła mówić:

– Pewnie sądzi pan, że ze mnie niewdzięczna świnia. Oczywiście, daje mi pieniądze, około 400 funtów rocznie w uzupełnieniu mojego grantu. Ale pewnie pan wie, jak chyba wszyscy tutaj.

Nie musiał pytać, co ma na myśli – Celia Calthrop nie była osobą, która pozwoliłaby, aby jej hojność przeszła nie zauważona – zaskoczyła go jednak wysokość sumy. Panna Calthrop nie taiła bynajmniej, że nie ma prywatnych dochodów – „Ja, biedna kobieta pracująca, muszę sama zarobić każdy grosz” – ale nie sądzono, aby z tego powodu źle się jej powodziło. Jej książki sprzedawały się dobrze i ciężko pracowała; niesłychanie ciężko, jak na normy Lathama i Bryce’a, którym wydawało się, że drogiej Celii wystarczy tylko usiąść w fotelu z magnetofonem, aby jej karygodna proza popłynęła swobodnym, złotonośnym strumieniem. Łatwo było szydzić z jej książek, ale kiedy kupuje się uczucie, ceną zaś chociażby łagodnej tolerancji jest wykształcenie w Cambridge i 400 funtów rocznie, to trzeba iść na wiele ustępstw. Co sześć miesięcy nowa książka; co tydzień felieton w „Domowym ognisku”; częste wystąpienia – o ile agent to załatwił – w nie kończących się telewizyjnych dyskusjach; pisane pod pseudonimem opowiadania dla tego czy owego kobiecego pisma; wdzięczne przemowy na fetach parafialnych, gdzie reklama co prawda była za darmo, ale już za herbatę trzeba było płacić. Dalgliesha przeszył skurcz litości dla Celii Calthrop; próżnostki i ostentacja, dla Bryce’a i Lathama nieustające źródło wzgardliwego rozbawienia, objawiły mu się nagle jako żałosne protezy samotnego, niepewnego życia. Ciekaw był, czy naprawdę zależało jej na Setonie; ciekaw był również, czy została uwzględniona w jego testamencie.

Elizabeth Marley nie spieszyło się, aby go opuścić, jemu zaś trudno było odwrócić się plecami do jej zdecydowanej, rezolutnej postaci. Przyzwyczaił się już do roli powiernika, w końcu stanowiła ona część jego pracy. Ale teraz nie był na służbie i dobrze wiedział, że ci, którzy najskwapliwiej się zwierzają, również najprędzej tego żałują. A poza tym naprawdę nie chciał omawiać spraw Celii Calthrop z jej siostrzenicą; miał jedynie nadzieję, że dziewczyna nie zamierzała towarzyszyć mu aż do Seton House.

Przyjrzawszy się jej zrozumiał, na co poszła co najmniej część wspomnianych 400 funtów. Jej kurtka na futrze zrobiona była z prawdziwej skóry; plisowana, tweedowa spódnica wyglądała jak szyta na miarę; mocne buty były również eleganckie. Przypomniał sobie, co kiedyś mówił o niej Oliver Latham, nie pamiętał już kiedy i gdzie: „Namiętnością Elizabeth Marley są pieniądze. To wręcz ujmujące w naszych czasach, gdy wszyscy tak staramy się udawać, że jakaś tam gotówka jest poniżej naszej godności”.

Teraz opierała się o przełaz, skutecznie blokując mu drogę.

– Oczywiście, to ona wysłała mnie do Cambridge. Jeśli ma się tylko średnią inteligencję, tak jak ja, to trzeba mieć wpływy lub pieniądze, inaczej nic z tego. Piątkowicze nie mają problemów, wszyscy ich rozchwytują; dla całej reszty to kwestia właściwej szkoły, właściwych korepetytorów i właściwych nazwisk na formularzu zgłoszenia. A ciotka nawet to umiała załatwić. Ma prawdziwy talent do wykorzystywania ludzi i nigdy nie boi się wydać prostackim natrętem, co rzecz jasna wiele ułatwia.

– Dlaczego pani jej tak nie lubi? – zapytał Dalgliesh.

– Och, to nic osobistego, chociaż nie mamy ze sobą wiele wspólnego, prawda? Chodzi o to, co pisze. Już same powieści są dość okropne, ale dzięki Bogu mamy różne nazwiska, poza tym ludzie w Cambridge są dość tolerancyjni. Gdyby zajmowała się paserstwem pod przykrywką prowadzenia burdelu, nikogo by to nie obeszło, mnie też. Nie, to ten jej felieton. To strasznie upokarzające! Nawet gorsze niż książki. Wie pan, takie gówno – jej głos przybrał lepki, miauczący ton – „Nie ustępuj mu, moja droga. Mężczyznom chodzi tylko o jedno”.

Zdaniem Dalgliesha mężczyznom, nie wyłączając jego samego, najczęściej właśnie o to chodziło, ale postanowił dyplomatycznie milczeć. Nagle poczuł się stary, znudzony i rozdrażniony. Nie pragnął towarzystwa ani się go nie spodziewał i jeśli już ktoś musiał zakłócić jego samotność, to potrafił sobie wyobrazić milszych kompanów niż ta obrażona, zrzędliwa nastolatka. Prawie nie słuchał jej dalszych wynurzeń, zresztą zniżyła głos i jej słowa porywał wzmagający się wiatr; zdołał usłyszeć jedynie zakończenie.

– To wręcz amoralne, w prawdziwym sensie tego słowa. Dziewictwo jako skrupulatnie przechowana przynęta na odpowiedniego mężczyznę. W dzisiejszych czasach!

– Sam zbytnio nie popieram tego stanowiska – powiedział Dalgliesh. – Ale też pani ciotka uznałaby zapewne, że jako mężczyzna jestem uprzedzony. W każdym razie to realistyczny pogląd. I trudno winić pannę Calthrop za udzielanie, tydzień po tygodniu, tych samych porad, w sytuacji, gdy dostaje stosy listów od czytelniczek żałujących, że się do nich od razu nie zastosowały.

– Oczywiście – dziewczyna wzruszyła ramionami – musi lansować postawę ortodoksyjną, w przeciwnym razie ten babski szmatławiec by jej nie zatrudnił. Nie może być uczciliwa, zresztą wątpię, czy potrafi. Poza tym, ten felieton jest jej potrzebny. Nie ma żadnych pieniędzy oprócz tego, co zarobi, a powieści nie będą sprzedawać się wiecznie.

Dalgliesh usłyszał w jej głosie nutę niepokoju.

– Na pani miejscu bym się nie martwił – stwierdził brutalnie. – Ludzie będą to kupować. Ona pisze o seksie; opakowanie może się pani nie podobać, ale na zasadniczy produkt jest zawsze popyt. Sądzę, że przez najbliższe trzy lata ma pani zapewnione te 400 funtów.

Przez chwilę myślał, że dziewczyna uderzy go w twarz, ale ku jego zaskoczeniu roześmiała się głośno i odsunęła od i przełazu.

– Dobrze mi tak! Traktuję siebie zbyt poważnie. Przepraszam, że pana znudziłam. Idzie pan chyba do Seton House?

Dalgliesh odparł, że tak i że mógłby przekazać coś Sylvii Kedge, jeśli tam ją zastanie.

– Nie, dziękuję. Czemu miałby pan stręczyć na rzecz ciotuni? Nie, proszę, żeby przekazał pan coś Digby’emu. Że będzie mógł jeść u nas obiady, dopóki się jakoś nie urządzi. Dzisiaj jest tylko zimne mięso i sałata, więc jeśli nie może przyjść, niewiele straci. Ale sądzę, że nie zechce być zależny od Sylvii. Nie znoszą się. I niech panu nic nie przychodzi do głowy, inspektorze. Czasem chętnie go podwiozę i dam mu jeść przez parę dni, ale na tym się kończy. Nie interesują i mnie zniewieściali faceci.

– Nie – powiedział Dalgliesh – na pewno nie. Z jakiegoś powodu zarumieniła się. Już odchodziła, gdy Dalgliesh, wiedziony jedynie ciekawością, zapytał:

– Jedna rzecz mnie intryguje. Gdy Digby Seton zadzwonił do pani, żeby zabrała go pani z Saxmundham, skąd wiedział, że pani nie jest w Cambridge?

Odwróciła się i bez lęku czy zażenowania spojrzała mu w oczy. Nie wyglądała na urażoną jego pytaniem, przeciwnie, roześmiała się.

– Ciekawa byłam, kto pierwszy na to wpadnie. Powinnam była wiedzieć, że to będzie pan. Odpowiedź jest prosta. Całkiem przypadkiem spotkałam Digby’ego we wtorek w Londynie, dokładnie na stacji metra Piccadily. Tamtego dnia nocowałam w mieście, sama, więc pewnie nie mam alibi… Czy powie pan o tym inspektorowi Recklessowi? No tak, oczywiście, powie pan.

– Nie – odparł Dalgliesh. – To pani mu powie.

XI

Maurice Seton szczęśliwie wybrał architekta – jego dom, jak wszelkie dobre budownictwo, zdawał się wyrastać z krajobrazu; szare, kamienne ściany wyłaniały się niczym forteca z wrzosów na najwyższym wzniesieniu cypla, z którego roztaczał się widok na północ, na zatokę Sole i na południe, na bagna i rezerwat ptaków oraz leżący za nimi przesmyk Sizewell. Przyjemny, piętrowy budynek, zbudowany w kształcie litery L, położony był zaledwie pięćdziesiąt metrów od krawędzi klifu. Zapewne te eleganckie mury, podobnie jak ściany potężnego bastionu Sinclaira, miały kiedyś runąć w fale Morza Północnego, ale na razie nie groziło im niebezpieczeństwo; skały, w tym miejscu potężne i wysokie, dawały nadzieję na przetrwanie wielu jeszcze lat.

Dłuższa ściana budynku, od północnego wschodu, składała się prawie wyłącznie z przeszklonych drzwi, wychodzących na ułożony z kamiennych płyt taras. Tu Seton najwyraźniej musiał wtrącić się do projektu; Dalgliesh wątpił, by to ręka architekta postawiła na tarasie dwie ozdobne urny, w których daremnie usiłowały rosnąć rachityczne krzaczki, poskręcane zimnymi wiatrami Suffolku; nie sądził także, aby jego dziełem była pretensjonalna tablica z gotyckim napisem „Seton House”, zawieszona między dwoma niskimi słupkami.

Nawet gdyby przy tarasie nie stał samochód Recklessa, Dalgliesh wiedziałby, że inspektor już tu jest. Nie widział nikogo, ale czuł, że jest obserwowany; szyby wysokich drzwi wydawały się pełne oczu. Jedne z nich były uchylone. Dalgliesh pchnął je i wszedł do środka.

Miał uczucie, że znalazł się na scenie. Każdy kąt długiego, wąskiego pokoju zalany był jaskrawym światłem, jakby świeciły nań reflektory. W głębi otwarte, kręte schody prowadziły na piętro, umeblowanie zaś, nowoczesne, funkcjonalne i niewątpliwie kosztowne, wzmagało jeszcze wrażenie, że trafił na próbę jakiejś modernistycznej sztuki. Prawie całą przestrzeń pod oknem zajmowało biurko Setona, zmyślnie zaprojektowany mebel o licznych szufladach, szafkach i skrytkach, ciągnących się po obu stronach przestrzeni roboczej; symbol statusu z jasnego dębu, zapewne wykonany na zamówienie właściciela. Na jasnoszarych ścianach wisiały dwie niewymyślnie oprawione reprodukcje Moneta.

Czworo ludzi, którzy odwrócili się, by z powagą śledzić wejście Dalgliesha, zastygło na swych miejscach, jak aktorzy, zajmujący pozycje przed podniesieniem kurtyny. Digby Seton na wpół leżał na kanapie, stojącej skośnie na środku pokoju; w fioletowym szlafroku ze sztucznego jedwabiu, narzuconym na czerwoną piżamę, wyglądałby na pierwszego amanta, gdyby nie sięgająca brwi mycka z szarej siatki, ciasno opinająca jego głowę. Współczesne sposoby bandażowania są może skuteczne, pomyślał Dalgliesh, ale jakże nie-twarzowe. Zastanawiał się, czy Seton nie ma przypadkiem gorączki. Co prawda nie wypuszczono by go ze szpitala, gdyby źle się czuł, poza tym Reckless był zbyt doświadczony, by nie zasięgnąć opinii lekarza na temat przesłuchania podejrzanego, jednak oczy Digby’ego nienaturalnie błyszczały, a na jego policzkach wykwitł jaskrawy rumieniec, nadający mu wygląd klowna cyrkowego, dziwacznie jaskrawego na tle szarej kanapy.

Przy biurku siedział inspektor Reckless z sierżantem Courtneyem u boku. Dalgliesh po raz pierwszy widział ich w świetle dnia i miło go uderzyły przystojne rysy chłopca. Jego otwarta, uczciwa twarz należała do tych, które często spoglądają z reklam zachwalających korzyści pracy w banku, jakie czekają inteligentnych i ambitnych młodzieńców. No cóż, sierżant Courtney wybrał karierę w policji. W swoim obecnym nastroju Dalgliesh uznał, że to szkoda.

Czwarta aktorka przebywała za kulisami. Przez otwarte drzwi, prowadzące do bawialni, Dalgliesh dostrzegł Sylvię Kedge, siedzącą na swym wózku przy stole. Przed sobą miała tacę pełną srebrnej zastawy i zajęta była polerowaniem widelca, poświęcając mu wszakże tak niewiele uwagi, jak statysta, który wie, że uwaga publiczności skierowana jest gdzie indziej. Uniosła głowę i spojrzała na Dalgliesha, którym wstrząsnął wyraz rozpaczy malujący się na jej ściągniętej twarzy. Wyglądała na bardzo chorą.

Digby Seton spuścił nogi z kanapy, podszedł zdecydowanym krokiem do drzwi i zamknął je lekkim pchnięciem odzianej w skarpetkę stopy. Żaden z policjantów się nie odezwał.

– Przepraszam i w ogóle – powiedział Seton. – Nie chcę być niegrzeczny, ale przez nią ciarki mnie przechodzą. Do diabła, przecież powiedziałem, że dam jej te dwieście funtów, które Maurice jej zostawił! Dzięki Bogu, że pan przyszedł, nadinspektorze! Czy przejmuje pan sprawę?

Trudno było o gorszy początek.

– Nie – odparł Dalgliesh. – Yard nie ma z tym nic wspólnego. Chyba inspektor Reckless już zdążył panu wyjaśnić, że to on prowadzi śledztwo? – Czuł, że Reckless zasłużył na tę sarkastyczną aluzję.

– Ale myślałem, że w trudnych przypadkach morderstwa zawsze wzywają Yard? – zaprotestował Seton.

– Dlaczego pan sądzi, że to przypadek morderstwa? – zapytał Reckless.

Powoli przekładał papiery na biurku i mówiąc nie odwrócił się do Setona. Jego głos był cichy, pozbawiony wyrazu i zainteresowania.

– A nie jest? Powiedzcie mi. W końcu to wy jesteście fachowcami. Ale nie bardzo widzę, jak Maurice mógłby sam obciąć sobie ręce. No, może jedną, ale na pewno nie dwie. Jeśli to nie jest morderstwo, to w takim razie co? Do diabła, faceta z Yardu macie przecież na miejscu.

– Na urlopie, proszę pamiętać – powiedział Dalgliesh. -Jestem w tym samym położeniu, co pan.

– Jak cholera! – Seton wrócił do pozycji siedzącej i zaczął macać pod kanapą w poszukiwaniu kapci. – Braciszek Maurice nie zostawił panu dwustu tysięcy funtów! Boże, to szaleństwo! To niewiarygodne! Jakiś palant wyrównuje stare rachunki, a ja dostaję fortunę! Skąd w ogóle Maurice miał takie pieniądze?

– Wygląda na to, że część miał po matce, a część to majątek jego zmarłej żony – odparł Reckless. Skończył już z papierami i ze skupieniem uczonego szukającego informacji naukowej, przeglądał teraz małą, pełną fiszek szufladkę.

– Czy tak powiedział panu ten Pettigrew? – parsknął śmiechem Seton. – Pettigrew! Pytam pana, Dalgliesh, czy to nie jest dokładnie w stylu Maurice’a, mieć prawnika nazwiskiem Pettigrew? Czymże innym mógłby biedak być z takim nazwiskiem? Pettigrew! Od kołyski skazany na karierę porządnego, prowincjonalnego adwokata. Czy pan go sobie wyobraża? Ani chybi oschły, dokładny, około sześćdziesiątki, złota dewizka i spodnie w prążki. Boże jedyny, mam nadzieję, że potrafił prawidłowo sporządzić testament.

– Myślę, że tym nie musi się pan martwić.

Dalgliesh znał Charlesa Pettigrewa, który był również prawnikiem jego ciotki. Firma miała długą tradycję, lecz obecny właściciel, który odziedziczył ją po dziadku, był zdolnym, energicznym trzydziestolatkiem, pogodzonym z nudą wiejskiej praktyki dzięki bliskości morza i upodobaniu do żeglarstwa.

– Wnoszę, że znalazł pan kopię testamentu? – zapytał.

– Oto on. – Reckless podał mu pojedynczą kartkę sztywnego papieru.

Testament był krótki i jego lektura nie zajęła Dalglieshowi wiele czasu. Maurice Seton, rozpocząwszy od instrukcji, aby jego ciało wykorzystano do badań naukowych, a następnie skremowano, w dalszej części testamentu zapisał dwa tysiące funtów Celii Calthrop, „doceniając współczucie i zrozumienie, jakie okazała mi po śmierci mojej drogiej żony”, trzysta funtów zaś Sylvii Kedge, „pod warunkiem, że w chwili mojej śmierci będzie u mnie zatrudniona dziesięć lat”. Pozostały majątek przechodził w ręce Digby’ego Kennetha Setona: pod zarząd powierniczy, dopóki ten ostatni się nie ożeni, a później bezwarunkowo. Gdyby zmarł przed swym przyrodnim bratem lub nie dopełnił warunku małżeństwa, majątek przechodził w całości na Celię Calthrop.

– Biedna, stara Kedge! – powiedział Seton. – Jeszcze dwa miesiące, a dostałaby te trzysta funtów. Nic dziwnego, że wygląda na chorą! Naprawdę, nie miałem pojęcia o tym testamencie. To znaczy wiedziałem, że Maurice zrobił mnie swoim spadkobiercą, kiedyś powiedział coś w tym rodzaju. I tak nie miał komu tego zostawić. Nigdy nie byliśmy sobie specjalnie bliscy, ale mieliśmy tego samego ojca, a Maurice bardzo go szanował. Ale dwieście tysięcy! Dorothy musiała mu zostawić niezły szmal. Ciekawe, zważywszy, że ich małżeństwo rozlatywało się jeszcze przed jej śmiercią.

– Więc pani Seton nie miała innych krewnych? – zapytał Reckless.

– Nic o tym nie wiem. Dla mnie dobrze się składa, co? Gdy się zabiła, mówiło się coś o siostrze, z którą należy się skontaktować. A może o bracie? Naprawdę, nie pamiętam. Ale nikt się nie zjawił, a w testamencie wymieniła tylko Maurice’a. Była dość zamożna, jej ojciec spekulował nieruchomościami, i to wszystko dostał Maurice. Ale dwieście tysięcy!

– Może książki pana brata odniosły sukces? – podsunął Reckless. Skończył już z kartoteką, lecz nadal siedział przy biurku, pisząc coś w notesie i bez większego zainteresowania słuchając wynurzeń Setona; mimo to Dalgliesh jako fachowiec wiedział, że przesłuchanie przebiega całkowicie zgodnie z planem.

– Och, nie sądzę! Maurice zawsze twierdził, że pisaniem nie zarobiłby na skarpetki. Był dość rozgoryczony. Mówił, że żyjemy w epoce „literatury mydlanej”. Jeśli pisarz nie stosuje jakiejś sztuczki, nikt się nim nie interesuje. Jego zdaniem, bestsellery kreuje reklama, dobre pisarstwo wręcz szkodzi piszącemu, a biblioteki publiczne utrupiają sprzedaż. Mam wrażenie, że miał rację. Nie mam pojęcia, czemu w ogóle coś robił, mając dwieście tysięcy funtów. Tyle że, oczywiście, lubił być pisarzem. Pewnie to robiło mu lepiej na ego. Nie rozumiałem, dlaczego traktuje to tak poważnie, ale z drugiej strony, on też nigdy nie rozumiał, dlaczego tak bardzo chciałem mieć swój własny klub. A teraz będę mógł go mieć. Cały szereg, jeśli wszystko się uda. Zapraszam was wszystkich na otwarcie, z całą komendą, jeśli macie ochotę. Żadnego niuchania, co kto pije i sprawdzania, czy aby występy są dostatecznie przyzwoite. I żadnych policjantek, przebranych za turystki z prowincji. Najlepsze stoliki, wszystko na koszt firmy. Wie pan, Dalgliesh, że swego czasu mogłem przymierzyć się do „Złotego Bażanta”, gdybym tylko miał kapitał? No, więc teraz go mam.

– Dopiero, kiedy się pan ożeni – przypomniał mu Dalgliesh nieżyczliwie. Odnotował sobie nazwiska członków zarządu powierniczego i szczerze wątpił, czy którykolwiek z tych ostrożnych i konserwatywnych dżentelmenów zgodziłby się sfinansować drugiego „Złotego Bażanta” z powierzonych im funduszy. Zapytał Setona, dlaczego Maurice’owi tak zależało na małżeństwie brata.

– Zawsze mówił, że powinienem się ustatkować. Był wielkim zwolennikiem zachowania rodowego nazwiska. Sam nie miniał dzieci – przynajmniej nie wiem o żadnych – i nie sądzę, aby po fiasku z Dorothy miał ochotę na ponowne małżeństwo. Oprócz tego, miał słabe serce. Bał się, żebym nie zamieszkał z przyjacielem; nie chciał, aby jego pieniądze poszły na jakiegoś pedała. Biedny Maurice! Nie rozpoznałby pedała, gdyby go spotkał! Po prostu wyobrażał sobie, że w Londynie, a zwłaszcza w klubach West Endu, aż się od ich roi.

– Niebywałe! – zauważył sucho Dalgliesh, ale Seton nie zauważył ironii.

– Słuchajcie, wierzycie mi w sprawie tego telefonu, prawda? – zapytał z niepokojeni. – Morderca zadzwonił do mnie tutaj w środę wieczorem i wysłał mnie, jak głupiego, do Lowestoft. Chodziło o to, żeby wyciągnąć mnie z domu, żebym na czas śmierci nie miał alibi. Przynajmniej tak mi się zdaje. Inaczej to nie ma sensu. Boże, jak ja żałuję, że Liz ze mną nie pojechała. Nie wiem, jak mam udowodnić, że kiedy przyjechałem, Maurice’a nie było w domu i że nie udałem się z nim na wieczorny spacer nad morze, przewidująco uzbrojony w nóż kuchenny. A przy okazji, czy znaleźliście już narzędzie zbrodni?

Inspektor krótko odpowiedział, że nie.

– Pomógłby mi pan, panie Seton – dodał – gdyby przypomniał pan sobie coś więcej o tym telefonie.

– Może, ale nie potrafię. – Seton nagle się obraził. – Wciąż mnie pytacie, a ja wciąż wam powtarzam – dodał ponuro -że nie pamiętam. Niech to diabli, przecież walnąłem się wtedy w łeb! Gdybyście mi powiedzieli, że to wszystko sobie wymyśliłem, pewnie bym wam uwierzył, tylko po co wyprowadzałbym samochód? Byłem skonany jak pies i nie jechałbym do Lowestoft ot tak sobie. Ktoś zadzwonił, jestem tego pewien. Nie pamiętam, jaki miał głos. Nie jestem nawet pewien, czy to był mężczyzna czy kobieta.

– A wiadomość?

– Już panu mówiłem, inspektorze! Głos powiedział, że mówi z posterunku w Lowestoft i że w łódce wyrzuconej na brzeg znaleziono ciało Maurice’a z odrąbanymi dłońmi.

– Odrąbanymi, czy obciętymi?

– Och, nie wiem! Chyba odrąbanymi. W każdym razie miałem pojechać do Lowestoft i zidentyfikować ciało. Więc pojechałem. Wiem, gdzie Maurice trzyma kluczyki; na szczęście vauxhall miał pełny bak benzyny. A może na nieszczęście; omal się nie zabiłem. Ach, wiem, powiecie, że to moja wina. Rzeczywiście, parę razy pociągnąłem z piersiówki, dziwicie się? A byłem cholernie zmęczony jeszcze zanim wyruszyłem. We wtorek spędziłem okropną noc – komisariat West Central to nie hotel. A potem ta jazda pociągiem.

– A jednak pojechał pan prosto do Lowestoft i nie zadał pan sobie trudu, aby to sprawdzić? – zapytał Reckless.

– Ależ sprawdziłem! Kiedy wyjechałem na drogę, przyszło mi do głowy, żeby zobaczyć, czy łódka naprawdę zniknęła. Wjechałem więc w Tanner’s Lane tak daleko, jak się dało i poszedłem na plażę. Łódki nie było. To mi wystarczyło. Pewnie sądzi pan, że powinienem był oddzwonić na posterunek, ale nawet mi do głowy nie przyszło, że wiadomość może być fałszywa. Pomyślałem o tym dopiero, kiedy wyruszyłem i wtedy już najłatwiej było sprawdzić łódkę. Wie pan…

– Słucham – spokojnie zachęcił go Reckless.

– Ten, kto dzwonił, musiał wiedzieć, że jestem w domu. I to nie mogła być Liz Marley, bo kiedy zadzwonił telefon, właśnie odjeżdżała. Ale jak ktoś inny mógł o tym wiedzieć?

– Mógł widzieć, jak pan przyjeżdżał – podsunął Reckless. -1 pewnie po wejściu zapalił pan światła. Widać je z daleka.

– No pewnie, że zapaliłem, wszystkie naraz. Ten cholerny dom przyprawia mnie o dreszcze. To dziwne, mimo wszystko.

To istotnie dziwne, pomyślał Dalgliesh. Prawdopodobnie jednak inspektor miał rację; jaskrawe światła domu Setona widać było na całym cyplu Monksmere, a kiedy zgasły, znaczyło to, że Digby Seton wyruszył w drogę. Ale po co w ogóle ktoś zadał sobie trud, aby go wywabić? Czy sprawca musiał coś zrobić w Seton House? Coś odszukać, zniszczyć jakieś dowody? Może w Seton House ukryto ciało? Ale jakże było to możliwe, jeśli Digby mówił prawdę o zaginionej łódce?

Znienacka Digby zapytał:

– Co ja mam zrobić w sprawie przekazania ciała do celów naukowych? Maurice nigdy nie mówił nic, co by wskazywało, że mu zależy na postępie medycyny. No, ale jeśli tego chciał…

Spoglądał pytająco to na Recklessa. to na Dalgliesha.

– Nie martwiłbym się tym teraz – powiedział inspektor. -Pański brat zostawił konieczne instrukcje i formularze w swoich papierach. Ale trzeba z tym poczekać.

– No tak, chyba tak – odparł Seton. – Ale nie chciałbym… To znaczy, jeśli sobie życzył…

Podniecenie już go opuściło i teraz wyglądał na bardzo zmęczonego. Dalgliesh i Reckless spojrzeli po sobie, wiedzeni wspólną myślą, że niewiele dalszych korzyści przysporzy medycynie ciało, które wyjdzie spod noża Waltera Sydenhama; owego wybitnego i starannego doktora Sydenhama, którego podręcznik patologii sądowej nie pozostawiał żadnych wątpliwości. iż jego autor jest zwolennikiem pierwszego cięcia od krtani po krocze. Może później kończyny Setona dostaną do wprawek niedoświadczeni studenci medycyny, Dalgliesh wątpił wszakże, by o to mu chodziło. Jego korpus wniósł już swój wkład w naukę.

Reckless zbierał się do wyjścia. Wyjaśniwszy Setonowi, że powinen być obecny na rozprawie za pięć dni – zaproszenia nie przyjęto z entuzjazmem – składał papiery z zadowoloną miną agenta ubezpieczeniowego pod koniec pracowicie spędzonego poranka. Digby spoglądał nań z obawą i zakłopotaniem niczym mały chłopiec, którego męczy towarzystwo dorosłych, ale nie jest zupełnie pewien, czy chciałby, żeby sobie poszli. Zapinając teczkę, Reckless niedbale rzucił ostatnie pytanie, tak jakby wcale nie zależało mu na odpowiedzi.

– Czy nie sądzi pan, że to dziwne, że brat przyrodni uczynił pana spadkobiercą? Nie można powiedzieć, żebyście się przyjaźnili.

– Przecież mówiłem panu! – jęknął Seton. – Nie miał nikogo innego. A poza tym, jednak byliśmy przyjaciółmi. To znaczy, robiłem co mogłem. Nie był trudny we współżyciu, jeśli chwaliło się te jego cholerne książki i dokładało trochę starań. Lubię mieć z ludźmi dobre stosunki, jeśli to tylko możliwe. Nie bawią mnie kłótnie i niesnaski. Pewnie na dłużej nie zniósłbym jego towarzystwa, ale bywałem tu rzadko; mówiłem już, że nie widziałem go od sierpnia. Oprócz tego, pewnie był samotny. Nie miał żadnej innej rodziny i lubił mieć świadomość, że jednak istnieje ktoś bliski.

– A więc starał się pan żyć z nim dobrze z powodu pieniędzy – powiedział Reckless. – A on żył z panem dobrze, bo bal się, że zostanie zupełnie sam?

– No, tak to już bywa – odparł Seton nie speszony. – Takie jest życie. Wszyscy chcemy czegoś od siebie nawzajem. Czy istnieje ktoś, inspektorze, kto kocha pana dla niego samego?

Reckless wstał i wyszedł przez otwarte drzwi na taras, a po chwili przyłączył się do niego Dalgliesh. Stali razem w milczeniu; wiatr się wzmógł, ale słońce nadal grzało, złociste i wielkie. Na niebieskozielonym morzu dwa białe żagielki lawirowały kapryśnie jak miotane wiatrem kawałki papieru. W końcu Reckless usiadł na stopniach wiodących z tarasu na wąski pas murawy, dzielący dom od brzegu klifu. Dalgliesh, czując irracjonalnie, że jeśli będzie nadal stał, postawi inspektora w niekorzystnym położeniu, również usiadł; kamień pod udami i dłońmi wydał mu się wyjątkowo zimny, jak przypomnienie, iż jesienne słońce utraciło już i swą moc.

– Tędy nie można zejść na plażę – powiedział Reckless. – Można by pomyśleć, że Seton chciał mieć swoje własne zejście. Stąd do Tanner’s Lane jest niezły kawałek drogi.

– Skały są tutaj wyjątkowo wysokie i zarazem kruche. Schody mogłyby być niebezpieczne – zauważył Dalgliesh.

– Może i tak. To musiał być dziwny gość. Pedantyczny. Dokładny. Na przykład ta kartoteka. Pomysły do powieści czerpał z gazet, czasopism i od ludzi albo też sam je wymyślał. I wszystkie starannie skatalogowane, dopóki nie będą potrzebne.

– A pomysł panny Calthrop?

– Nie ma. Co oczywiście o niczym nie świadczy. Sylvia Kedge mówiła mi, że kiedy Seton tutaj mieszkał, dom zwykle bywał otwarty. Wygląda na to, że nikt tu nic nie zamyka, Każdy mógł wejść i zabrać odpowiednią fiszkę. Każdy mógł ją przeczytać, jeśli już o to chodzi. Po prostu wchodzą nawzajem do swoich domów jak im się podoba. To pewnie ta saotność. To przy założeniu, że Seton taką fiszkę wypełnił.

– Jak również, że panna Calthrop w ogóle powiedziała mu o tym pomyśle – dodał Dalgliesh.

– A, to pana też uderzyło? – spojrzał na niego Reckless. – A co pan sądzi o Digbym Setonie?

– To samo, co zawsze. Trzeba natężyć wyobraźnię, aby zrozumieć człowieka, który pała namiętną ambicją posiadania klubu nocnego. Ale pewnie jemu też trudno zrozumieć, dlaczego my chcemy być policjantami. Nie sądzę, by Digby miał dość odwagi i inteligencji, żeby popełnić to konkretne morderstwo. W zasadzie nie jest zbyt mądry.

– Przez prawie cały wtorkowy wieczór siedział na dołku w komisariacie; dzwoniłem do West Central i oni to potwierdzają. Co więcej, był pijany. I bynajmniej nie udawał.

– Bardzo wygodne.

– Zawsze jest wygodnie mieć alibi, panie Dalgliesh. A to należy do tych, na których podważanie nie zamierzam tracić czasu. Co więcej, o ile teraz nie odgrywał komedii, to naprawdę nie wie, że narzędziem zbrodni nie był nóż. I myśli, że Seton umarł w środę. W środę, kiedy przyjechali Digby i panna Marley, żywy Maurice nie był obecny w tym domu. Oczywiście, mogło tu być jego ciało, ale jakoś nie widzę Digby’ego w roli rzeźnika, a poza tym: po co? Nawet gdyby znalazł ciało i wpadł w panikę, to jak go znam, dałby sobie w szyję i uciekł do miasta, a nie planował zawiłe szarady. W dodatku, kiedy się rozbił, był w drodze do Lowestoft, nie do Londynu. I nie wiem, skąd mógłby znać ten miły początek powieści kryminalnej autorstwa panny Calthrop.

– Chyba że Eliza Marley opowiedziała mu o tym, kiedy tutaj jechali.

– Dlaczego miałaby mówić Setonowi? To mało zabawny temat do rozmowy w drodze do domu. No, ale dobrze. Załóżmy, że znała ten pomysł i powiedziała o nim Digby’emu albo że wiedział o tym skądinąd. Przyjeżdża tutaj, znajduje ciało brata i natychmiast postanawia urzeczywistnić kryminał, obcinając mu dłonie i wypychając łódkę z ciałem na morze. Dlaczego? I jakiego narzędzia użył? Proszę pamiętać, że widziałem ciało i mogę przysiąc, że ręce były odrąbane – nie obcięte, nie odpiłowane, lecz właśnie odrąbane! Tyle w sprawie noża. A tasak Setona jest nadal w spiżarce, zaś tasak pańskiej ciotki – jeśli to jego użyto – skradziono trzy miesiące temu.

– A więc to wyklucza Digby’ego Setona. A inni?

– Mieliśmy czas jedynie na wstępne rozpoznanie. Dziś wysłucham ich zeznań, ale wygląda na to, że coś w rodzaju alibi mają wszyscy. To znaczy, oprócz panny Dalgliesh. Nic dziwnego w przypadku osoby, która mieszka sama.

Równy, monotonny głos nie zmienił się, posępne oczy nadal patrzyły na morze. Jednak Dalgliesha to nie zwiodło; a więc stąd to pilne wezwanie do Seton House, stąd niezwykły wybuch szczerości inspektora! Rozumiał punkt widzenia Recklessa. Oto starzejąca się, niezamężna kobieta prowadzi samotny żywot w odosobnionym miejscu. Nie ma alibi ani na czas śmierci, ani na środę, gdy ciało zepchnięto na wodę. Ma niemal prywatny dostęp do plaży, wie, gdzie leży łódka. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, jest silną, zręczną mieszkanką wsi, intensywnie uprawiającą spacery i przyzwyczajoną do ciemności.

Owszem, nie miała widocznego motywu. Ale od kiedy to ma znaczenie? Mimo tego, co dziś rano Dalgliesh powiedział ciotce, motyw nie był sprawą pierwszorzędnej wagi. Detektyw, który logicznie skupiał się na „gdzie”, „kiedy” i „jak”, na ogół w swoim czasie poznawał również żałosną i niewystarczającą odpowiedź na „dlaczego”. Stary szef Dalgliesha zwykł mawiać, że możliwe motywy morderstwa wyczerpują trzy K – kasa, kobiety i kłótliwość – i pozornie tak było. Ale motywy bywają tak różne i urozmaicone jak ludzkie osobowości; nie miał wątpliwości, że doświadczony w okropnościach umysł inspektora w tej chwili pracowicie przegląda inne przypadki, w których pełna irracjonalnych uraz samotność zaowocowała wreszcie przemocą i śmiercią.

Nagle Dalgliesha ogarnął gniew tak wielki, że przez chwililę poraził jego mowę, a nawet myśli; przepłynąwszy przezeń falą wręcz fizycznych mdłości, pozostawił go bladego i pełnego odrazy do samego siebie. Ów dławiący gniew powstrzymał go na szczęście od najgorszych błędów: sarkazmu, oburzenia, żałosnych oświadczeń, iż jego ciotka, rzecz jasna, mówić będzie tylko w obecności adwokata. Miała przecież jtjego. Ale, dobry Boże, cóż za urlop mu się szykował!

Zaskrzypiały koła i Sylvia Kedge, wyłoniwszy się na swym wózku z oszklonych drzwi domu, zatrzymała się obok nich. Nie odezwała się, spoglądając w skupieniu na trakt prowadzący do drogi. Ich oczy podążyły za jej wzrokiem. Mała pocztowa furgonetka, jaskrawa jak dziecięca zabawka, zataczając się pędziła ku nim przez cypel.

– Poczta – powiedziała panna Kedge.

Dalgliesh ujrzał, że jej dłonie, zaciśnięte na ramie wózka, zbielały, a ciało uniosło się nieco i zesztywniało, jakby nagle dotknięte stężeniem. Furgonetka zatrzymała się przed tarasem. W ciszy, która zapadła po zamilknięciu silnika, Dalgliesh usłyszał ciężki oddech Sylvii.

Listonosz trzasnął drzwiami samochodu i podszedł, witając się wesoło. Zaskoczony brakiem odzewu, spojrzał na ściągniętą twarz dziewczyny i nieruchome postacie obu mężczyzn, po czym podał Recklessowi pocztę – pojedynczą, szarą kopertę, zaadresowaną na maszynie.

– Taka sama jak przedtem, sir – powiedział. – Jak ta, którą dałem jej wczoraj – skinął głową w stronę Sylvii, ale nie uzyskawszy odpowiedzi wymamrotał: – Do widzenia -i wycofał się niezręcznie do samochodu.

– Zaadresowana do Maurice’a Setona, Esq. – rzekł Reck-less do Dalgliesha. – Wysłana z Ipswich albo późno w środę, albo w czwartek wcześnie rano. Stempel pocztowy z wczoraj w południe.

Delikatnie przytrzymał kopertę za rożek, jakby nie chciał na niej odcisnąć swoich palców, i otworzył ją prawym kciukiem. Wewnątrz znajdowała się pojedyncza kartka papieru, pokryta pismem maszynowym.

Reckless przeczytał głośno:

Pozbawione dłoni ciało leżało na dnie małej żaglówki, dryfującej po otwartym morzu i ledwie widocznej z wybrzeża Suffolk. Należało do mężczyzny w średnim wieku – niedużego, schludnego człowieczka w ciemnym garniturze w prążki, który okrywał jego szczupły korpus równie wytwornie po śmierci, jak za życia…

Sylvia Kedge wyciągnęła rękę.

– Proszę mi to pokazać.

Reckless zawahał się, po czym przytrzymał kartkę przed jej oczyma.

– On to napisał – wyszeptała ochryple. – On to napisał. To jego sposób pisania.

– Możliwe – odparł Reckless. – Ale nie mógł tego wysłać. Nawet jeśli ktoś wrzucił to do skrzynki w środę wieczorem, to nie mógł być on. Wtedy już nie żył.

– Ale to napisali – krzyknęła. – Poznaję to pismo, mówię panu! Nie miał rąk, a napisał to na maszynie!

Wybuchła histerycznym śmiechem, którego fale popłynęły po cyplu jak szalone echo; spłoszone stado białych mew zawirowało obłokiem nad krawędzią urwiska.

Reckless z obojętnym rozmysłem spoglądał na zesztywniałe ciało, na otwarte w krzyku usta, nie podejmując żadnej próby uspokojenia lub uciszenia dziewczyny. Znienacka i w drzwiach pojawił się Seton, pobladły pod groteskowym bandażem.

– Co, do diabła…

Nie zmieniając wyrazu twarzy Reckless spojrzał na niego i swym płaskim głosem powiedział:

– Właśnie dostaliśmy list od pańskiego brata, panie Seton. Czy to nie miłe?

XII

Uspokajanie panny Kedge trwało dobrą chwilę. Dalgliesh nie miał wątpliwości, że jej histeria jest autentyczna, dziwił się jedynie, że dziewczyna aż tak się przejmuje. Ze wszystkich członków małej społeczności na Monksmere jedynie Sylvia Kedge wydawała się naprawdę wstrząśnięta i przygnębiona śmiercią Setona. Przeżywała prawdziwy szok, wyglądając i zachowując się jak ktoś, czyje i tak już kruche opanowanie wreszcie pękło. Jednak widać było, że robi co może, aby się uspokoić, aż wreszcie poczuła się na tyle dobrze, aby pozwolić Courtneyowi odwieźć się na Tanner’s Lane; sierżant, który całkowicie uległ jej ściągniętej twarzy i błagalnemu wyrazowi oczu, popychał jej wózek alejką czule niczym matka, pokazująca swe wątłe niemowlę potencjalnie wrogiemu światu. Dalgliesh z ulgą powitał jej odjazd. Nagle odkrył, że jej nie znosi i wstydził się tego uczucia, tym bardziej, iż wiedział, że wynika z przyczyn nierozsądnych i niegodnych: była dlań fizycznie odrażająca. Wielu z sąsiadów Sylvii, wykorzystujących ją, aby małym kosztem dać upust swoim litościwym odruchom, lubiło mieć świadomość, że dostają w zamian co im się należy. Jak wielu innych upośledzonych, była zarazem wyzyskiwana i traktowana protekcjonalnie. Dalgliesh zastanawiał się, co właściwie dziewczyna myśli o nich wszystkich. Bardzo żałował, że nie potrafi bardziej jej współczuć, ale trudno było bez pogardy obserwować, jak czyni użytek ze swego kalectwa. Z drugiej jednak strony, czy miała jakąś inną broń? Nienawidząc samego siebie za brak wrażliwości równie mocno, jak młodego policjanta za jego kapitulację, Dalgliesh wyruszył do Pentlands na lunch.

Wracał drogą – dłuższą, ale nie lubił chodzić po swych śladach. Kiedy mijał domek Bryce’a otworzyło się okno na piętrze i właściciel wyciągnął ku niemu swą długą szyję.

– Wejdź, Adamie, wejdź, mój drogi chłopcze! – zawołał. -Od rana cię wyglądam. Wiem, że szpiegujesz dla twego smętnego znajomka, ale nie mam ci tego za złe. Zostaw bicz przy drzwiach i weź sobie coś do picia, a ja zaraz zejdę.

Dalgliesh zawahał się, po czym pchnął drzwi domku. W maleńkim saloniku panował zwykły nieład; poniewierały się tu wszystkie drobiazgi, których Bryce nie mógł pomieścić w swym londyńskim mieszkaniu. Postanowiwszy poczekać z drinkiem, Dalgliesh krzyknął na górę:

– To nie jest mój smętny znajomek, to wysoko kwalifikowany policjant!

– Och, nie wątpię! – Głos Bryce’a był stłumiony, jakby właśnie wciągał przez głowę ubranie. – Dość kompetentny, by mnie dopaść, jeśli nie będę ostrożny. Jakieś półtora miesiąca temu zatrzymano mnie na A13 za przekroczenie szybkości i policjant – taki mięsisty bydlak o wściekłym spojrzeniu – był bardzo niegrzeczny. Napisałem w tej sprawie do komisarza okręgowego. Teraz widzę, że postąpiłem fatalnie; mają na mnie haka, jestem pewien, że moje nazwisko już figuruje na jakiejś liście.

Przydreptał do pokoju i Dalgliesh ze zdumieniem ujrzał, iż istotnie wygląda na zmartwionego. Mrucząc uspokajająco przyjął od gospodarza sherry – alkohole u Bryce’a zawsze były wyśmienite – i usiadł w jego ostatnim nabytku, uroczym wiktoriańskim fotelu z wysokim oparciem.

– No, Adam, jak to mówią: nadawaj. Co odkrył Reckless? – zapytał Justin.

– Nie należę do grona najbardziej zaufanych. Ale dziś rano przyszedł następny odcinek maszynopisu, tym razem lepiej napisany. Opis ciała bez rąk, dryfującego w łódce, podobno autorstwa samego Setona. – Dalgliesh nie widział powodu, aby nie udzielić Bryce’owi tego strzępka informacji. Raczej nie sądził, aby Sylvia Kedge zatrzymała go dla siebie.

– Kiedy wysłany?

– Wczoraj przed obiadem. Z Ipswich. Bryce jęknął zdruzgotany.

– Och, nie, tylko nie Ipswich! Byłem w Ipswich w czwartek! Często tam jeżdżę, wiesz, po zakupy. Nie mam alibi!

– Pewnie nie ty jeden – zauważył pocieszająco Dalgliesh. – Panna Calthrop wyjeżdżała gdzieś samochodem. I Latham. I ja, skoro już przy tym jesteśmy. I nawet ta kobieta z Priory House wyprowadzała wczoraj wózek. Widziałem ją na cyplu.

– A, to Alice Kerrison, gospodyni Sinclaira. Pewnie była nie dalej niż w Southwold, jeździła po zakupy.

– W czwartek po południu? Czy nie zamykają wcześniej?

– Och, drogi Adamie, a cóż to ma za znaczenie? Może zachciało się jej przejażdżki? Przecież nie jeździłaby wózkiem aż do Ipswich nadać podejrzany dokument! Ale nienawidziła Setona. Prowadziła mu dom zanim umarła jego żona, a kiedy Dorothy się zabiła, przejął ją Sinclair i tak już zostało. To doprawdy zdumiewające! Alice mieszkała u Setona aż do rozprawy u koronera, a potem bez słowa spakowała manat-ki, poszła do Priory House i zapytała, czy Sinclair nie ma dla niej pracy. Sinclair właśnie osiągnął był stadium, w którym pęd do samowystarczalności nie obejmuje zmywania ł oczywiście natychmiast ją zatrudnił. O ile wiem, żadne z nich tego nie żałuje.

– Opowiedz mi o Dorothy Seton – poprosił Dalgliesh.

– Och, Adamie, była śliczna! Gdzieś mam jej fotografię, muszę ci pokazać. Szaleńczo znerwicowana, rzecz jasna, ale naprawdę piękna. O ile wiem, prawidłowe określenie brzmi: maniakalno-depresyjna. W jednej chwili męcząco wesoła, w następnej tak przygnębiona, że jej ponury nastrój wręcz się udzielał. Oczywiście, to bardzo źle na mnie działało. Mam dość problemów z własną nerwicą, aby jeszcze męczyć się z cudzą. O ile wiem, zgotowała Setonowi straszne życie. Byłbym nawet mu współczuł, gdyby nie Arabella.

– Jak ona umarła? – zapytał Dalgliesh.

– To było coś okropnego! Seton powiesił ją na haku do mięsa, wbitym w belkę na suficie mojej kuchni. Nigdy nie zapomnę jej kochanego, puszystego ciałka, wiszącego na haku jak zdechły królik. Kiedy ją odcięliśmy, była jeszcze ciepła. Pokażę ci.

Zanim Dalgliesh zdążył się zorientować, że Bryce mówi o swojej kotce, został na poły zawleczony do kuchni. Z trudem udało mu się zwalczyć nerwowy śmiech. Drżący z gniewu gospodarz chwycił jego ramię nadspodziewanie silnym chwytem i zaczął namiętnie machać ręką w kierunku belki, jakby ona była równie winna jak Seton. Najwyraźniej informacje o Dorothy musiały poczekać, gdyż przesłoniło je wyraziste wspomnienie Arabelli. Dalgliesh, który sam kochał koty równie mocno, choć może mniej wylewnie, współczuł Bryce’owi. Jeśli istotnie Seton zabił piękne zwierzę dla złośliwego kaprysu lub zemsty, trudno było go żałować; co więcej, taki człowiek musiał mieć mnóstwo wrogów.

Dalgliesh zapytał, kto znalazł Arabellę.

– Sylvia Kedge. Przyszła, aby pisać pod moje dyktando, ja zaś spóźniłem się, wracając z Londynu. Przyjechałem jakieś pięć minut po niej. Zadzwoniła do Cciii, prosząc, aby przyszła i pomogła jej odciąć Arabellę, sama nie mogła do niej sięgnąć. Oczywiście, obie były bardzo zdenerwowane, a Sylvia miała wręcz fizyczne mdłości. Musieliśmy dosunąć wózek do zlewu, gdzie zwymiotowała na moje pozmywane naczynia. Nie będę się rozwodził nad tym, co sam wycierpiałem. Ale myślałem, że znasz wszystkie szczegóły, prosiłem pannę Dalgliesh, aby do ciebie napisała. Miałem nadzieję, że udowodnisz, że to Seton. Miejscowa policja okazała się beznadziejna. A tylko pomyśl, ile byłoby zamieszania, gdyby to był człowiek! To takie idiotyczne. Nie należę do tych sentymentalnych durniów, którzy sądzą, że życie ludzkie jest ważniejsze niż jakiekolwiek inne. I tak jest nas za wielu; większość z nas ani sama nie umie być szczęśliwa, ani nie wie, jak uszczęśliwiać innych. A poza tym, jesteśmy brzydcy. Brzydcy! Widziałeś Arabellę, Adamie. Czyż nie była najpiękniejszym stworzeniem na świecie? Dzięki niej życie było cudowniejsze.

Aczkolwiek Dalgliesh skręcał się wewnętrznie, słysząc wyświechtane określenia Bryce’a, jednak wygłosił wszystkie komplementy, jakich odeń oczekiwano; Arabella istotnie była kotką piękną i najwyraźniej świadomą tego faktu. Ciotka opisała mu incydent w jednym ze swych bezpośrednich listów, ale, rzecz jasna, nie wspomniała nawet o prośbie Bryce’a, aby przyjechał i przejął śledztwo. Dalgliesh wstrzymał się od zwrócenia uwagi, że przeciwko Setonowi nie znaleziono żadnych obciążających dowodów. Ta sprawa wzbudziła wiele gniewu, niesnasek i podejrzeń, ale racjonalnych przemyśleń poświęcono jej niewiele; teraz jednak nie miał już siły się nią zajmować. Skłonił Bryce’a do powrotu do pokoju i ponownie zapytał, jak zmarła Dorothy Seton.

– Dorothy? Pojechała z Alice Kerrison na jesienny urlop do Le Touquet. Wtedy już między nią i Setonem źle się układało. Bardzo uzależniła się od Alice, a Seton pewnie myślał, że dobrze będzie, jeśli ktoś jej dopilnuje. Tydzień po ich wyjeździe Seton uznał, że nie zniesie dalszego wspólnego życia i napisał do niej, prosząc o separację. Nikt dokładnie nie wie, co było w liście, ale Alice Kerrison była przy tym, gdy Dorothy go otworzyła; na rozprawie zeznała., że pani Seton bardzo się zdenerwowała i powiedziała, że muszą natychmiast wracać do domu. Seton pisał z Klubu Cadaver i kiedy wróciły, zastały dom pusty. Alice mówiła, że Dorothy wyglądała normalnie, że była całkowicie spokojna i wręcz bardziej pogodna niż zwykle. Alice zaczęła robić kolację dla nich obu; Dorothy przez chwilę pisała coś przy biurku, a potem oznajmiła, że przejdzie się popatrzeć na księżyc nad morzem. Zeszła Tanner’s Lane, rozebrała się do naga, ułożyła ubranie w schludną kupkę, przygniotła je kamieniem i weszła do morza. Ciało odnaleziono po tygodniu. To rzeczywiście było samobójstwo. Zostawiła pod tym kamieniem kartkę, w której pisała, że wie, iż nie jest nikomu potrzebna, sobie samej też nie, i że postanowiła się zabić. To był bardzo bezpośredni, bardzo jasno sformułowany list. Pamiętam, że pomyślałem sobie, iż większość samobójców pisze, że „chce skończyć z tym wszystkim”, a Dorothy napisała po prostu, że chce się zabić.

– Co stało się z listem, który do niej napisał Seton?

– Nigdy go nie znaleziono. Nie było go w rzeczach Dorothy, a Alice nie widziała, żeby Dorothy go niszczyła. Seton mówił o tym całkiem otwarcie. Było mu przykro, ale sądził, że tak będzie lepiej, nie mógł już ciągnąć tego dłużej. Nie zdawałem sobie sprawy, co z nim zrobiło życie z Dorothy, aż do chwili, gdy dwa lata później zobaczyłem jego sztukę. Dotyczyła małżeństwa z neurotyczką, tyle że w sztuce zabija się mąż; naturalnie Seton przyznał sobie większą rolę, oczywiście nie w dosłownym sensie. Jeśli już o to chodzi, to mógł równie dobrze sam ją zagrać, nie byłby wiele gorszy niż biedny Barry. Co prawda, trudno mieć pretensje do aktorów, to taka zła sztuka, Adamie! A jednak napisana z jakąś okropną szczerością i bólem.

– Byłeś na premierze?

– W samym środeczku trzeciego rzędu, mój drogi, i zwijałem się z zakłopotania. Seton siedział w loży z Celią i trzeba przyznać, że postarała się dla niego. Powyżej talii niewiele miała na sobie i cała aż świeciła od sztucznej biżuterii, zupełnie jak choinka. Sądzisz, że Seton chciał, aby ludzie myśleli, że jest jego kochanką? Mam wrażenie, że Maurice lubił, gdy uważano go za rozpustnika. Mój drogi, wyglądali jak przebywająca na emigracji para królewska z jakiegoś państewka. Seton nawet miał na sobie jakieś odznaczenie, medal Obrony Cywilnej albo coś takiego. Był ze mną Paul Markham, bardzo wrażliwy chłopiec i pod koniec pierwszego aktu tonął we łzach, podobnie zresztą jak trzecia część widowni, tyle że oni pewnie płakali ze śmiechu. Wyszliśmy podczas przerwy i spędziliśmy resztę wieczoru, pijąc u Moloneya. Mogę znieść sporo cierpienia, pod warunkiem, że dotyczy mnie samego, ale publiczne egzekucje, tego już za wiele. Celia wytrzymała do końca, dzielna dziewczyna. Potem nawet urządzili przyjęcie. Kiedy myślę o tym wieczorze, Arabello, to wiem, że zostałaś pomszczona.

– A recenzja Lathama była tak jadowita, jak to tylko Latham potrafi? Miałeś wrażenie, że jest prywatnie zainteresowany w położeniu sztuki?

– Nie, chyba nie. – Wielkie, wlepione w Dalgliesha oczy były niewinne jak u dziecka, ale Adam bardzo szanował inteligencję ich właściciela. – Oliver nie znosi ani złego pisarstwa, ani złej gry, a kiedy w dodatku występują razem, to robi się drapieżny. Gdyby to na przykład Olivera znaleziono z obciętymi dłońmi, to bym rozumiał. Połowa tych drugorzędnych, pętających się po Londynie analfabetek, które nazywają siebie aktorkami, zrobiłaby to z przyjemnością, gdyby tylko miała dość rozumu.

– Ale Latham znał Dorothy Seton, prawda?

– Och, Adamie, jak ty się czegoś uczepisz! Niezbyt to subtelne, mój drogi. Tak, znał ją. Wszyscyśmy ją znali. Bardzo lubiła wpadać na chwilkę. Czasem była pijana, a czasem nie, ale w obu wypadkach ogromnie męcząca.

– Czy była kochanką Lathama? – zapytał brutalnie Dalgliesh. Tak jak oczekiwał, to pytanie ani nie zaskoczyło Bryce’a, ani go nie speszyło. Podobnie jak wszystkich niepoprawnych plotkarzy, i jego zasadniczo interesowali ludzie. To było pierwsze pytanie, jakie zadałby sobie widząc, że kobieta i mężczyzna z jego otoczenia wydają się lubić swoje towarzystwo.

– Celia zawsze tak twierdziła, ale to do niej podobne. Chcę powiedzieć, że biedaczka nie wyobraża sobie innego związku między heteroseksualnym mężczyzną i ładną kobietą. W przypadku Lathama ma zapewne rację. Trudno byłoby dziwić się Dorothy, zamkniętej w wieży Setona – co za nudy! Miała prawo szukać pociechy gdzie tylko chciała, byle nie ze mną.

– Ale nie sądzisz, żeby Lathamowi szczególnie na niej zależało?

– Nie wiem. Chyba nie. Biedny Oliver brzydzi się samym sobą. Ugania się za kobietą, a kiedy ta w końcu się zakochuje, gardzi nią za brak gustu. Biedulki po prostu nie mają szans. To musi być wyczerpujące, tak siebie nie lubić. Ja mam szczęście: sądzę, że Jestem fascynujący.

Owa fascynacja zaczęła już nudzić Dalgliesha. Spojrzał na zegarek i oznajmił stanowczo, że jest za piętnaście pierwsza, dodając, że obiad już pewnie na niego czeka.

– Och, ale musisz zobaczyć zdjęcie Dorothy. Mam je gdzieś tutaj. Da ci to pojęcie, jak była śliczna.

Odsunął pokrywę sekretarzyka i zaczął grzebać w stertach papierów. Dalglłesh uznał, że zadanie jest beznadziejne, ale w tym chaosie musiał istnieć jakiś ład, gdyż po niecałej minucie Bryce znalazł to, czego szukał.

– Syhrta Kedge zrobiła je, kiedyśmy któregoś roku urządzili w czerwcu piknik na plaży. Ona trochę fotografuje amatorsko.

Istotnie, zdjęcie nie nosiło znamion profesjonalizmu. Widniała na nim grupka ludzi, zgrupowana wokół żaglówki Digby’ego. Byli tam wszyscy: Maurice i Digby Setonowie, Celia Calthrop z chmurnym dzieckiem, w którym można było rozpoznać Liz Marley, Oliver Latham i Bryce we własnej osobie. Ubrana w kostium kąpielowy Dorothy Seton opierała się o kadłub łodzi, śmiejąc się do aparatu. Zdjęcie, mimo iż wyraźne, powiedziało Dalglieshowi niewiele, oprócz tego, że miała zgrabną figurę, którą umiała pokazywać, i ładną twarz. Bryce zerknął na zdjęcie przez jego ramię: jakby zdumiony tym nowym dowodem perfidii czasu i pamięci, powiedział ze smutkiem:

– To dziwne… To w ogóle nie daje o niej wyobrażenia… Myślałem, że jest lepsze…

Bryce odprowadził Dalgliesha do furtki. Gdy Ją zamykał, na trakcie ukazał się duży samochód, który zatrzymał się z podskokiem. Wypadła z niego krzepka, czarnowłosa kobieta obuta w szkolne sandały, o kołkowatych, odzianych w białe skarpetki nogach, którą Bryce powitał piskami radości.

– Pani Bain-Porterl Nie, naprawdę przywiozła je pani? Tak? Jakże to słodko z pani strony!

Pani Bain-Porter posiadała ów głęboki, dźwięczny głos kobiety z wyższych sfer, kształcony by zastraszać cesarskich helotów lub też podczas szalejącej wichury nieść się w poprzek boiska do hokeja. Jej słowa zadudniły w uszach Dalgliesha.

– Gdy dostałam wczoraj pański list, pomyślałam, że zaryzykuję. Przywiozłam trzy najlepsze sztuki z całego miotu. Sądzę, że będzie panu znacznie przyjemniej wybrać je we własnym domu.

Tylne drzwi samochodu zostały otwarte i pani Bain-Porter, wspomagana przez Bryce’a, ostrożnie wyjęła zeń trzy koszyki, z których natychmiast dobiegły ożywione popiskiwania, dźwięczące sopranem na tle basu pani Bain-Porter i radosnego altu Bryce’a. Cała grupka śpiewacza zniknęła w drzwiach domku, Dalgliesh zaś w kontemplacyjnym nastroju podążył do domu. To było coś takiego, co mogło znaczyć wszystko albo nic. Ale jeśli pani Bain-Porter dostała w czwartek list od Bryce’a, to musiał być nadany najpóźniej w środę. Co oznaczało, że w środę Bryce albo postanowił zlekceważyć kotobójcze skłonności Setona – albo też wiedział, że już nie ma się czego obawiać.

XIII

W piątek po południu podejrzani poszli, pojechali lub zostali zawiezieni do małej gospody tuż za Dunwich, w której Reckless urządził swój tymczasowy sztab, i tam zostali przesłuchani. Zawsze uważali pub „Pod Zielonym Człowiekiem” za swój lokal – ba, uważali za oczywiste, że George Prike prowadzi go przede wszystkim dla nich – zatem wybór inspektora uznany został za dowód karygodnego braku wrażliwości i nieliczenia się z potrzebami innych. Szczególnie gorzko wyrażała się o tym Celia Calthrop, która nie zostawiła na George’u suchej nitki za to, że w swej głupocie pozwolą się wmanewrować w tak niegodne położenie. To było po prostu nie do zniesienia i wcale nie była pewna, czy zamierza, nadal kupować sherry u George’a, jeśli odtąd każda wizyta w jego barze miała przypominać jej inspektora Recklessa.

Latham i Bryce podzielali jej pogląd. Od początku nie mieli o inspektorze najlepszego zdania, a po przemyśleniu sprawy doszli do wniosku, że go nie lubią. Być może, jak sugerował Bryce, na ich odbiór rzeczywistości wpłynęła zbyt bliska zażyłość z wymyślonym przez Setona inspektorem Briggsem; Briggs, którego wytworny Carruthers w porywach wątpliwego koleżeństwa czasem nazywał Briggsym, miał w sobie pokorę, jakiej u Recklessa próżno było szukać. Mimo swego stanowiska w Yardzie Briggsy zawsze godził się na granie przy Carruthersie drugich skrzypiec i nie dość, że nie traktował jego interwencji niechętnie, to jeszcze sam zwracał się doń o konsultację w sprawach wymagających szczególnej wiedzy. A ponieważ Carruthers był ekspertem w sprawach kobiet, wina, heraldyki, szlachty ziemskiej, ezoterycznych trucizn i subtelnych kwestii związanych z mniej znaną poezją elżbietańską, jego opinia bywała często nieoceniona. Jak zwrócił uwagę Bryce, inspektor Briggs nie odstraszałby ludzi od ich ulubionego pubu i nie wlepiałby w nich posępnego wzroku, zupełnie jakby nie słyszał połowy tego co mówią, a w drugą połowę nie wierzył. Nie dawałby również do zrozumienia, iż nie uważa pisarzy za coś lepszego od reszty ludzkości, a jedynie za istoty, których talent objawia się w obmyślaniu lepszego alibi. Podejrzani inspektora Briggsa, o ile w ogóle musieli zeznawać, czynili to zawsze w zaciszu własnego domu, w obecności uniżonych policjantów oraz Carruthersa, który – w najmilszy możliwy sposób – gwarantował, że inspektor Briggs pozostanie na swoim miejscu.

Dołożyli starań, aby dotrzeć do gospody oddzielnie; po czwartkowych szczerych zwierzeniach zaczęli przejawiać pewną czujność. Do piątkowego popołudnia wiele sobie przemyśleli i nie uważali już śmierci Setona za dziwaczne wtargnięcie fikcji w życie, lecz za wielce kłopotliwy fakt. Należało uświadomić sobie pewne niewygodne prawdy. Owszem, Setona żywego ostatni raz widziano w Londynie, ale jego okaleczone ciało zostało wypchnięte na morze z plaży na Monksmere. Aby ich o tym przekonać, niepotrzebne były skomplikowane obliczenia pływów, prądów i prędkości wiatru. Oczywiście, podczas naiwnej pogoni za materiałem mogło go w Londynie spotkać coś złego, lecz obcięte dłonie, sfałszowany maszynopis i telefon do Seton House miały zdecydowanie lokalny posmak. Nawet Celia Calthrop, najbardziej zażarta zwolenniczka teorii londyńskich rzezimieszków, nie potrafiła przekonywująco wyjaśnić, skąd złoczyńcy mieliby wiedzieć, gdzie leży łódka i dlaczego w ogóle przywozili ciało z powrotem do Suffolk. Supozycję, iż zrobili to, „aby rzucić na nas podejrzenia, oczywiście”, uznano ogólnie za wzbudzającą więcej wątpliwości, niż mogła wyjaśnić.

Gdy wszystkie zeznania zostały już złożone, miała miejsce pewna liczba rozmów telefonicznych. Ostrożnie, jakby na poły wierząc, że ich telefony są na podsłuchu, członkowie małej społeczności wymienili między sobą strzępki informacji, pogłoski i przypuszczenia, które w sumie wyczerpywały chyba wszystkie znane fakty. Na razie wstrzymywali się od odwiedzin, obawiając się, że usłyszą – lub, co gorsza, nieopatrznie powiedzą – coś, czego mówić nie należy, jednak nękał ich głód informacji.

Telefony w Pentlands na ogół odbierała Jane Dalgliesh, nieodmiennie uprzejma i niekomunikatywna. Nikt nie chciał się zdradzić, prosząc do telefonu Adama – to znaczy nikt, z wyjątkiem Celii Calthrop, która wszakże tak dalece się zawiodła, że wolała uwierzyć, iż naprawdę nie miał jej nic do powiedzenia. Ale między sobą rozmawiali nadal, stopniowo porzucając ostrożność w swym pragnieniu zwierzeń i wiadomości. Skrawki informacji, z których większość, wielokrotnie powtarzana, ulegała subtelnym zmianom, układały się w niepełny i bezsensowny obraz, oparty bardziej na nadziei niż na faktach. Nikt nie zmienił swych zeznań; rozmaite alibi, przedstawione na wtorkowy wieczór, ostały się dotychczasowemu śledztwu. Gość Lathama najwyraźniej potwierdził jego opowieść, ale wobec niekomunikatywności Recklessa i dżentelmeńskiej powściągliwości Lathama, ciekawość co do nazwiska owej damy miała zapewne pozostać niezaspokojona. Wiadomość, iż Eliza Marley przyznała się do spędzenia w Londynie nocy z wtorku na środę, dała początek przyjemnym rozważaniom, podsycanym jeszcze przez częste i wysoce nieprzekonywujące wyjaśnienia Celii Calthrop, że jej siostrzenica musiała zajrzeć do Biblioteki Londyńskiej. Jak Bryce szepnął do Lathama, byłoby to zrozumiałe, gdyby biedna dziewczyna studiowała gdzieś na prowincji, ale o ile dobrze pamiętał, w Cambridge raczej nie brakowało książek. Samochody obu panów zostały zbadane przez policję, ponieważ jednak ich właściciele właściwie nie protestowali, ogólnie uznano, że pewnie nie mają się czego obawiać. Powiadało się, że podczas bytności Bryce’a „Pod Zielonym Człowiekiem” Reckless zadzwonił do doktora Forbesa-Denby’ego, który potraktował go w zadowalająco grubiański sposób, upierając się, że jego nocna rozmowa z Brycem jest kwestią świętej tajemnicy lekarskiej. Wreszcie jednak, ulegając nieomal histerycznym naleganiom Bryce’a, przyznał, że rozmowa taka miała miejsce. Opowieść Celii, że to ona poddała Setonowi pomysł dryfującego po morzu ciała, została pośrednio potwierdzona przez starego rybaka z Walberswick, który zeznał, że kilka miesięcy temu pan Seton pytał go, gdzie wylądowałaby łódka zepchnięta na morze z cypla Monksmere. Ponieważ tak naprawdę nikt nie wątpił w wyznanie Celii, cała historia wzbudziła zaledwie umiarkowane zainteresowanie.

W obliczu ich wspólnego pragnienia, aby sprawcami okazali się członkowie londyńskiego gangu, fakt, iż we wtorek wieczorem nikt oprócz Bryce’a nie widział na Monksmere żadnych obcych, był więcej niż przygnębiający. On sam właśnie niósł do domu drewno z szopy, gdy tuż po siódmej traktem nadjechał z rykiem motocykl i zaczął zawracać tuż przed jego domkiem. Justin, który nie znosił motocykli, zaczął krzyczeć, na co motocyklista zemścił się i przejechał kilkakrotnie tam i z powrotem, czyniąc jak najwięcej hałasu i wykonując, jak je Bryce określił, obleśne gesty, aż wreszcie oddalił się, głośno trąbiąc na pożegnanie. Nie bardzo było wiadomo, co Reckless o tym myśli, aczkolwiek poprosił Bryce’a o pełny opis chłopaka i zapewne byłby go zapisał, gdyby tylko Bryce go udzielił. Ale ponieważ motocyklista miał na sobie skórzany strój, kask i gogle, Bryce mógł tylko stwierdzić, że chyba był młody i miał okropne maniery. Celia natychmiast stwierdziła, że musiał być członkiem gangu; w przeciwnym razie, cóż robiłby na Monksmere?

Do południa w niedzielę plotki rozwinęły się i rozmnożyły. Digby’emu zapisano sto tysięcy; dwieście tysięcy; pół miliona. Sekcję wstrzymano, gdyż doktor Sydenham nie mógł określić przyczyny śmierci; śmierć nastąpiła przez utonięcie, uduszenie, otrucie, krwotok; Forbes-Denby powiedział Recklessowi, że Seton miał przed sobą jeszcze dobre dwadzieścia lat; serce Setpna mogło wysiąść w każdej chwili; Adam Dalgliesh nie rozmawiał z inspektorem; Reckless zaaresztowałby Jane Dalgliesh, gdyby tylko znalazł jakiś motyw; Sylvia Kedge robiła trudności i nie chciała przyjąć trzystu funtów, które dawał jej Digby; Reckless przyszedł do Priory House w piątek wieczorem, a na skalnej ścieżce widziano jego ludzi z pochodniami; rozprawa u koronera miała odbyć się w środę o wpół do trzeciej. Tylko co do tej ostatniej informacji panowała jednomyślność, gdyż rozprawę istotnie wyznaczono na następną środę i wezwano na nią Digby’ego Setona i Sylvię Kedge. Ci, którym pozostawiono w tej sprawie wolny wybór, nie potrafili stwierdzić, czy ich obecność wzbudzi ciekawość, uśmierzy podejrzenia czy też będzie poczytana za objaw należnego zmarłym szacunku.

W sobotę rano rozeszła się wieść, że inspektor Reckless w piątek w nocy wyjechał samochodem do Londynu i nie jest spodziewany do niedzieli rano. Zapewne pojechał sprawdzić wszystkie londyńskie alibi i zajrzeć do Klubu Cadaver, nikogo także nie zdziwiło, że miał tak prędko wrócić; widać było, że wie, na czym należy się skupić. Niemniej nawet ta chwilowa nieobecność stanowiła pewną ulgę, zupełnie jakby znad cypla Monksmere odpłynęła chmura. Ta ponura, oskarżycielsko milcząca postać odeszła zajmować się czym innym i atmosfera natychmiast zelżała. Pozostawiła po sobie jedynie niepokój, który musiał znaleźć ujście w działaniu, toteż wszyscy, jak na zawołanie, postanowili oderwać się od Monksmere. Nawet Jane Dalgliesh i jej bratanka, najmniej przejmujących się Recklessem, widziano, jak objuczeni sprzętem malarskim, lornetkami i chlebakiem, szli rano wzdłuż plaży w stronę Sizewell, najwyraźniej nie zamierzając powrócić przed zmrokiem. Latham odjechał wkrótce po nich; na wysokości Rosemary Cottage jaguar jechał już z prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę i Celia cierpko zauważyła, że Oliver znów wyrusza, aby skręcić sobie kark. Miały z Elizą zabrać Sylvię Kedge na piknik do Aleburgha, ale tuż przed wyjściem Eliza zmieniła zdanie i wyruszyła na samotny spacer do Walberswick. Nikt nie wiedział, jakie zamiary ma Digby Seton, ale gdy Celia Calthrop zadzwoniła do Seton House, aby zaprosić go na piknik, nikt nie podniósł słuchawki. Bryce oznajmił wszystkim, że zamierza wybrać się na wyprzedaż do domu na obrzeżach Saxmundham, gdzie miał nadzieję kupić kilka sztuk siedemnastowiecznej porcelany. O wpół do dziesiątej on również był już daleko i na Monksmere zostało jedynie kilku jesiennych turystów, których samochody przez cały dzień parkowały na Tanner’s Lane oraz para spacerowiczów, idących plażą z Dunwich lub Walberswick w stronę rezerwatu ptaków.

Reckless musiał wrócić na Monksmere późnym wieczorem w sobotę, gdyż w niedzielę o świcie jego samochód stał już pod „Zielonym Człowiekiem”, a nim minęła dziewiąta, sierżant Courtney zdążył zadzwonić do wszystkich podejrzanych z prośbą, aby przybyli do gospody. Zaproszenie było niezwykle uprzejme, nikt jednak nie miał złudzeń co do tego, że ma jakiś wybór. Ociągali się z przyjściem; jakieś niepisane porozumienie ponownie sprawiło, że nie przyszli wszyscy razem. Sylvię Kedge jak zwykle przywiózł samochodem sierżant Courtney, zapanowało zatem ogólne wrażenie, że w zasadzie Sylvia świetnie się bawi.

W gospodzie czekała na nich maszyna do pisania Maurice’a Setona, przysadzista i lśniąca na małym dębowym stole w saloniku. Zabiegi techników i ekspertów od odcisków palców jakby jeszcze dodały jej blasku; wyglądała zarazem zwyczajnie i złowrogo, niewinnie i niebezpiecznie. Był to być może najbardziej osobisty przedmiot, jaki posiadał Seton. Patrząc na jej połyskliwą klawiaturę, trudno było nie pamiętać o owych odrażających, krwawych kikutach, nie zastanawiać się, co się stało z odrąbanymi dłońmi. Od razu wiedzieli, po co ją tu przyniesiono. Każde z nich musiało napisać na niej dwa fragmenty tekstu: relację z wizyty Carruthersa w nocnym klubie i opis ciała bez dłoni, dryfującego po pełnym morzu.

Sierżant Courtney, nadzorujący całą próbę, zaczynał uważać się za badacza natury ludzkiej i rozmaite reakcje podejrzanych dostarczyły mu wiele zadowalającego materiału. Sylvia Kedge, na przykład, przez dłuższy czas nie mogła się usadowić, lecz gdy już zaczęła, jej silne, kościste jak u mężczyzny palce zatańczyły po klawiaturze, aby w niesłychanie krótkim czasie wyprodukować dwa eleganckie, nienagannie przepisane fragmenty tekstu. Zawsze przyjemnie jest obserwować pracę wykonywaną w sposób doskonały, toteż sierżant Courtney przyjął próbki panny Kedge w pełnym szacunku milczeniu. Panna Dalgliesh, która zjawiła się w gospodzie dwadzieścia minut później, nieoczekiwanie okazała się prawie tak samo kompetentna. Przyzwyczajona do przepisywania kazań swego ojca oraz tekstów do gazetki parafialnej, nauczyła się pisać z podręcznika; pisała dość szybko i poprawnie używała wszystkich pięciu palców, aczkolwiek, inaczej niż panna Kedge, nie odrywała wzroku od klawiatury. Panna Calthrop, wlepiwszy w maszynę zdumiony wzrok, jakby przedtem nigdy nic takiego nie widziała, oznajmiła krótko, że nie umie na niej pisać – wszystko dyktowała na taśmę – i nie widzi powodu, aby tracić czas. Gdy w końcu udało się ją namówić, po trzydziestu minutach zmagań przedstawiła dwie strony okropnego maszynopisu, którymi machnęła sierżantowi przed nosem z miną pomszczonego męczennika. Widząc długość paznokci panny Calthrop, sierżant był zdziwiony, że w ogóle udawało się jej naciskać klawisze. Bryce, kiedy wreszcie zmusił się, aby dotknąć maszyny, przepisał wszystko szybko i sprawnie, cały czas opatrując przepisywane fragmenty miażdżącym komentarzem; Latham natomiast, który okazał się prawie tak kompetentny jak panna Kedge, walił w klawisze w ponurym milczeniu. Panna Marley stwierdziła, że nie umie pisać, ale nie ma nic przeciwko temu, aby spróbować. Odrzuciła oferowaną jej przez sierżanta pomoc, spędziła około pięciu minut oglądając klawiaturę, po czym pracowicie, słowo w słowo, przepisała oba fragmenty. Wynik był zupełnie przyzwoity i sierżant Courtney uznał ją w duchu za inteligentną maszynistkę, wbrew opinii jej ciotki, twierdzącej, że „mogłaby zrobić to lepiej, gdyby się tylko postarała”. Digby Seton okazał się beznadziejny, ale nawet Courtney nie potrafił uwierzyć, że udaje i wreszcie, ku uldze wszystkich zgromadzonych, pozwolono mu przerwać.

Jak należało się spodziewać, żadna z prób, łącznie z poronionym tworem Setona, w niczym nie przypominała oryginału. Sierżant Courtney, który prywatnie sądził, że drugi tekst, a zapewne i pierwszy, napisał sam Maurice, zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Nie do niego jednak należał ostateczny werdykt; maszynopisy miały być przesłane rzeczoznawcy i zbadane na okoliczność bardziej subtelnych podobieństw. Nie powiedział o tym podejrzanym, ale też i nie musiał – w końcu nie na próżno czytali książki Maurice’a Setona.

Zanim opuścili gospodę, zdjęto im odciski palców; gdy przyszła kolej na pannę Calthrop, ta oburzyła się, po raz pierwszy żałując odruchu oszczędności, który kazał jej zaniechać szukania pomocy u adwokata. Bez skrupułów powołała się na niego, jak również na nazwiska swego posła oraz komisarza okręgowego, jednak sierżant Courtney był tak przekonujący, miał tyle zrozumienia dla jej uczuć, tak zależało mu na jej pomocy, słowem tak różnił się od tego nieokrzesanego inspektora, że w końcu dała się przekonać. Głupia stara dziwka – myślał sierżant, ujmując pulchne palce. Jeśli reszta będzie tak zawracać głowę, będzie dobrze, jeśli skończę z tym, zanim wróci stary.

Ale reszta w ogóle nie zawracała głowy. Digby Seton usiłował obrócić całą procedurę w kiepski żart, ukrywając swoje zdenerwowanie pod pozorami zainteresowania, nadąsana Eliza Marley łaskawie wyraziła zgodę, zaś myśli Jane Dalgliesh zdawały się błądzić gdzie indziej. Najbardziej odczuł ten rytuał Bryce; w rozstaniu się z tak jednoznacznie osobistym symbolem było dlań coś nieodwracalnie złowieszczego. Zaczynał rozumieć, dlaczego prymitywne plemiona tak dbały o to, by ani jeden włos nie dostał się w ręce wroga. Z grymasem niesmaku przyciskając palce do nasączonej tuszem poduszeczki czuł, że opuściła go wszelka cnota.

Oliver Latham wraził palce w poduszkę, jakby to było oko Recklessa. Kiedy podniósł głowę ujrzał, że inspektor właśnie wszedł i przygląda mu się w milczeniu. Sierżant Courtney wstał.

– Dzień dobry panu – powiedział Reckless. – To tylko formalność.

– Och, wiem o tym, dziękuję bardzo. Sierżant przed chwilą wyrecytował rutynowe wyjaśnienie. Zastanawiałem się właśnie, gdzie pan się podział po powrocie z miasta. Mam nadzieję, że przesłuchanie mojej „przyjaciółki” – jak niewątpliwie by ją pan określił – sprawiło panu przyjemność. A portier w budynku, gdzie mieszkam? Mam nadzieję, że Duncombe nie odmówił panu wspóipracy?

– Dziękuję panu, wszyscy bardzo mi pomogli.

– Och, jestem tego pewien. Pewnie świetnie się bawili. W mieście ostatnio nic się nie dzieje, ta sprawa, to najlepsza plotka od kilku tygodni. A skoro wszyscy tak panu pomagamy, może i pan by nam pomógł, co? Czy ma pan coś przeciwko temu, żeby mi powiedzieć, jak umarł Seton?

– Absolutnie nie, proszę pana – i w swoim czasie powiem. Nie mamy jeszcze wyników sekcji.

– Trochę się guzdrze ten wasz lekarz, co?

– Wręcz przeciwnie. Doktor Sydenham jest bardzo szybki. Ale trzeba jeszcze zrobić kilka testów. To nie jest prosta sprawa.

– Ta uwaga, inspektorze, zasługuje na miano eufemizmu roku.

Wyciągnąwszy z kieszeni chusteczkę, Latham starannie wytarł swe Już i tak czyste palce. Inspektor spojrzał na niego.

– Skoro pan się tak niecierpliwi, panie Latham – powiedział cicho – czemu nie zapyta pan o to swoich przyjaciół. Wie pan równie dobrze Jak ja, że ktoś na Monksmere mógłby dokładnie opowiedzieć, jak umarł Maurice Seton.

XIV

Od czasu śmierci swego brata Digby Seton miał w zwyczaju wpadać na posiłki do Rosemary Cottage; rozbawionym oczom sąsiadów nie umknęła liczba okazji, przy których jego vauxhall widziano zaparkowany na trawniku przed domkiem. O ile ogólnie przyznawano, że Celia nie ma powodu zniechęcać bogatego młodzieńca do odwiedzin, to motywy Digby’ego nie były tak oczywiste. Nikt nie przypuszczał, że atrakcję stanowią wdzięki Elizy i że chciałby posłużyć się tą odętą, pozbawioną uroku dziewczyną, aby położyć łapę na majątku Maurice’a. Sądzono raczej, że po prostu odpowiada mu kuchnia Celii, która, choć niezbyt urozmaicona, oszczędzała mu jechania dwa razy dziennie do Southwold, jak również wysiłku samodzielnego gotowania, a ponadto w ten sposób schodził z drogi Syhrti Kedge. Od czasu morderstwa dziewczyna nawiedzała Seton House z uporem niemego sługi, czekającego zapłaty. Obsesyjną staranność, z jaką wykonywała pracę dla Maurice’a, przeniosła teraz na dom i całymi dniami porządkowała, czyściła, polerowała, liczyła bieliznę i kuśtykała o kulach, z miotełką do kurzu, zupełnie jakby lada chwila właściciel miał się pojawić i przeciągnąć palcem po parapetach. Jak Digby wyznał Elizie Marley, przyprawiało go to o dreszcze. Nigdy nie lubił Seton House i mimo jego nowoczesności uważał za dom ponury i przygnębiający. Teraz, gdy za każdym rogiem i szafą mógł natknąć się na te płonące czarne oczy, miał uczucie, że przebywa w jednej z bardziej posępnych sztuk greckich, w których Erynie tylko czyhają za progiem, gotowe rzucić się na bohatera.

Uwaga ta zainteresowała Elizę, gdyż pozwalała przypuszczać, że Digby jest bardziej spostrzegawczy i wrażliwy, niż ogólnie sądzono. Aczkolwiek ani odrobinę nie pociągał jej fizycznie, zaczynał ją zaciekawiać, a nawet intrygować; zdumiewające, co dwieście tysięcy funtów robi z człowieka. Już teraz dostrzegała ową delikatną patynę sukcesu, pewność i zadowolenie z siebie, jakie niedmiennie dają pieniądze lub władza. Słaba i przygnębiona po zapaleniu migdałków, była zbyt osowiała, by pracować, a w tym nastroju każde towarzystwo było lepsze niż żadne. Pogardzając łatwą kapitulacją ciotki, której egoizm sprawił, że przestała uważać Digby’ego za niesfornego brata Maurice’a i w ciągu jednej nocy uczynił zeń czarującego młodego człowieka, zaczynała mimo to przyznawać, że w Digbym Setonie jest coś więcej – aczkolwiek niewiele – niż się na pozór zdaje.

Nie przyjął zaproszenia Celii Calthrop na niedzielny obiad, ale tuż po dziewiątej zjawił się w Rosemary Cottage i nie spieszył się z odejściem. Dochodziła już jedenasta, on nadal jednak siedział na stołku przy pianinie, obracając się to w tę, to w tamtą stronę i sporadycznie wygrywając fragmenty swoich i cudzych melodii. Eliza, zwinięta w fotelu przy ogniu, patrzyła nań, zasłuchana, i wcale nie chciała, żeby sobie poszedł. Grał nieźle, oczywiście bez prawdziwego talentu, ale jeśli się postarał – co zdarzało się nieczęsto -przejawiał sporą wprawę. Przypomniała sobie rozmowę z Mauricem, który chciał zrobić z Digby’ego prawdziwego pianistę. Biedny Maurice! To było wówczas, gdy rozpaczliwie chciał się przekonać, że jego jedyny żyjący krewny posiada jakieś zalety, które mogłyby usprawiedliwić ów związek. Nawet gdy Digby chodził jeszcze do szkoły, jego skromne osiągnięcia, na przykład zdobycie przezeń mistrzostwa szkoły w boksie, bywały przez Maurice’a okrzyczane jako znaczące sukcesy. Było całkowicie nie do pomyślenia, aby brat przyrodni Maurice’a Setona nie mógł się niczym pochwalić, l w istocie, miał czym. Zupełnie samodzielnie, w pojedynkę zaprojektował i zbudował swoją żaglówkę, i pływał nią przez kilka sezonów, dopóki starczyło mu entuzjazmu; jednak ten dzielny, sportowy duch, tak dla Digby’ego nietypowy, nie mógł rzecz jasna zrobić wrażenia na intelektualnym snobie, Jakim był Maurice. W końcu oczywiście przestał udawać, tak jak Celia przestała udawać, że jej siostrzenica jest ładna i że jako kobieta odniesie ortodoksyjny sukces. Eliza zerknęła na swą dużą, kolorową fotografię, świadectwo upokarzających i idiotycznych ambicji Celii. Zrobiono ją, kiedy miała jedenaście lat, wkrótce po śmierci rodziców; gęste, ciemne włosy były absurdalnie skręcone i usiane kokardami, a biała, organdynowa suknia, przepasana różową szarfą, wyglądała wulgarnie i niewłaściwie na dziecku tak ciężkim i pozbawionym wdzięku. Owszem, jej ciotka niedługo cieszyła się tym konkretnym złudzeniem, ale oczywiście jego miejsce zaraz zajęło następne; jeśli droga Elizabeth nie mogła być ładna, to przynajmniej niech będzie mądra. Teraz dyżurny temat brzmiał: „Moja siostrzenica to wspaniały umysł! Studiuje w Cambridge, wie pani”. Biedna ciotka Celia! To małostkowe, żałować jej tej drobnej namiastki przyjemności. W końcu płaciła za nią twardą gotówką. Niemniej Eliza trochę współodczuwała z Digbym Setonem; do pewnego stopnia oboje ucierpieli od nacisku innej osobowości, oboje pokochano ze względu na cechy, których nie mieli szans posiadać, i oboje zostali w końcu skreśleni jako marne inwestycje.

Wiedziona impulsem, zapytała go znienacka:

– Jak myślisz, które z nas zabiło twojego brata?

Niedokładnie i grubo za głośno wygrywał właśnie, synkopując, numer z jednej z londyńskich rewii, tak że odpowiadając musiał przekrzykiwać czyniony przez siebie hałas.

– Ty mi powiedz! To ty podobno jesteś mądra!

– Nie tak mądra, jak mówi ciotka, ale dość mądra, aby zastanowić się, dlaczego dzwoniłeś, abym zabrała cię z Saxmundham. Nigdy specjalnie się ze mną nie przyjaźniłeś.

– Może pomyślałem, że pora to zmienić. A w ogóle, to kogo miałem prosić, żeby mnie za darmo podwiózł do Monk-smere?

– No tak. Zakładam ponadto, że chciałeś mieć alibi na czas jazdy pociągiem.

– Ja miałem alibi. Peronowy mnie rozpoznał, poza tym w przedziale odbyłem z pewnym starszym dżentelmenem ciekawą pogawędkę o moim niegrzecznym pokoleniu. Pewnie mnie zapamiętał. Mogę udowodnić, że byłem w tym pociągu bez twojej pomocy, kochanie.

– Ale czy możesz udowodnić, gdzie wsiadłeś?

– Na Liverpool Street. Był spory tłok, więc pewnie nikt mnie nie zauważył, ale niech Reckless spróbuje udowodnić, że było inaczej. Czemu nagle zrobiłaś się taka podejrzliwa?

– Właściwie nie. Nie widzę, jak mogłeś to zrobić.

– No proszę, wielkie dzięki! Policja na posterunku West Central też jest tego zdania.

Dziewczyna zadrżała i z mocą powiedziała:

– Te ręce… Jak można zrobić coś tak okropnego! To straszne! Nie czujesz tego? Zwłaszcza w przypadku pisarza. Straszne i znamienne. Nie sądzę, abyś go aż tak nienawidził.

Opuścił ręce z klawiatury i obrócił się, by na nią spojrzeć.

– Wcale go nie nienawidziłem! Jasna cholera, Elizo! Czy Ja wyglądam na mordercę?

– A skąd ja mam wiedzieć? To ty masz motyw. Dwieście tysięcy funtów.

– Nie, dopóki się nie ożenię. Może piszesz się na tę posadę?

– Nie, dziękuję. Lubię, żeby mężczyźni mieli IQ przynajmniej zbliżone do mojego. Nie pasowalibyśmy do siebie. Do twojego klubu przydałaby ci się wspaniała blondyna z wielkim biustem, sercem z niskokaratowego złota i umysłem jak kalkulator.

– Tylko nie to! – odparł poważnie. – Wiem, czego chcę dla klubu, a teraz, kiedy mam pieniądze, mogę za to zapłacić. Chcę klasy.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i panna Calthrop wsadziła głowę do pokoju, patrząc na nich ze zdziwieniem.

– Chyba zgubiłam gdzieś jedną z moich nowych taśm. Nie widzieliście jej?

Jedyną reakcją jej siostrzenicy było obojętne wzruszenie ramion, ale Digby zerwał się na nogi i z nadzieją zaczął rozglądać się po pokoju, jakby w nadziei, że taśma zmaterializuje się nagle na pianinie lub wyskoczy spod poduszki. Patrząc na jego jałowe wygłupy, Elizabeth pomyślała: „No proszę, ależ z nas mały dżentelmen, no no. Nigdy przedtem nie zwracał uwagi na ciotkę. O co u licha mu chodzi?” Rzecz jasna, poszukiwania nie dały żadnego rezultatu i Digby odwrócił się ku pannie Calthrop ze swym uroczym, przepraszającym uśmiechem.

– Tak mi przykro, ale chyba jej tu nie ma.

Celia, która już z trudem ukrywała zniecierpliwienie, podziękowała mxi i wróciła do pracy. Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, Digby powiedział:

– Nieźle to znosi, prawda?

– Co mianowicie?

– Testament Maurice’a. W końcu, gdyby nie ja, byłaby bardzo bogatą kobietą.

Czy ten dureń doprawdy sądził, że o tym nie wiedziały, że umknęła im ta prosta arytmetyka? Zerknęła nań z ukosa, przyłapując go na minie wyrażającej skrywane zadowolenie, wręcz uciechę. Nagle dotarło do niej, że Digby musi coś wiedzieć o śmierci swego brata, że ten tajemny uśmieszek jest oznaką czegoś więcej niż tylko przelotnej satysfakcji z ich rozczarowania i swego szczęścia. Ostrzeżenie miała na końcu języka; gdyby naprawdę coś odkrył, groziło mu niebezpieczeństwo. Był typowym przykładem głupca, który napotykając część prawdy nie ma dość rozumu, by trzymać gębę na kłódkę. Ale powstrzymała się, zirytowana tym ulotnym uśmieszkiem samozadowolenia. Może tylko sobie coś uroiła? Pewnie nic nie wiedział, a jeśli nawet – no cóż, Digby Seton musiał ryzykować, tak jak wszyscy inni.

XV

W jadalni Priory House obiad już się kończył. Dalgliesh bawił się dobrze, mimo iż niezbyt dobrze wiedział, czego się spodziewać: posiłku z sześciu dań na sewrskiej porcelanie czy kotleta sojowego, podanego na drewnianym talerzu, i zbiorowego zmywania na końcu; żadna z tych rzeczy by go nie zaskoczyła. W rzeczywistości podano bardzo przyjemną zapiekankę z kurczęcia z ziołami, po której nastąpiła sałata i sery. Czerwone bordeaux, aczkolwiek tanie i dość chropawe, płynęło obficie, a Dalgliesh nigdy nie był zwolennikiem snobistycznej opinii, że jedyną alternatywą dla dobrego wina jest jego brak. Teraz siedział zadowolony, prawie szczęśliwy i lekko oszołomiony sytością przyglądał się olbrzymiemu pokojowi, w którym siedzieli, przytłoczeni jak karły, wokół prostego, dębowego stołu.

Widać było, że dom kiedyś stanowił część klasztoru, ten pokój zaś musiał spełniać rolę refektarza. Była to jakby ogromna wersja bawialni w Pentlands, ale tutaj sczerniałe ze starości drewniane luki podpierały sufit niczym wielkie drzewa i wtapiały się w czarną otchłań prawie siedem metrów nad kręgiem światła, rzucanym przez sześć wysokich świec na stole. Kominek także przypominał kamienne palenisko w Pentlands, powiększone do rozmiarów jaskini, w której potężne kłody paliły się równo jak węgle. Sześć sklepionych ostrołukami okien zasłaniały teraz okiennice, ale Dalgliesh nadal słyszał przez nie pomruk morza i miękkie zawodzenie wzmagającego się wiatru.

Naprzeciwko Sinclaira siedziała Alłce Kerrison, pulchna, milcząca, opanowana kobieta, pewna swego miejsca i obecnie zajęta głównie pilnowaniem, aby Sinclair się przejadł. Przy powitaniu Dalgliesh natychmiast odniósł wrażenie, że się znają i to nawet bardzo dobrze, ale równie szybko zrozumiał dlaczego. Miał przed sobą uosobienie pani Noe ze swej dziecięcej arki Noego; te same proste, czarne i gładkie niczym farba włosy, zaczesane w ciasny węzeł na karku, ta sama zwięzła figura oraz dobrze zapamiętana twarz o rumianych policzkach i oczach błyszczących jak dwa koraliki. Nawet jej suknia – czarna, z wąskimi rękawami, wykończona koronką przy szyi i mankietach – była znajoma. Przywołała nudę niedzielnego popołudnia na plebanii ojca równie sugestywnie, jak dźwięk dzwonów czy poranny zapach czystej wełnianej bielizny.

Patrząc jak nalewa kawę zastanawiał się, jaki właściwie związek łączy ją z Słnclairem. Niełatwo było to odgadnąć; nie traktowała go jak geniusza, on nie widział w niej służącej. Widać było, że lubi się nim opiekować, ale z jej chłodnej akceptacji jego osoby wyzierało coś niesłychanie rzeczowego, wręcz lekceważącego. Gdy podawali razem do stołu – co najwyraźniej mieli w zwyczaju – czy konferowali, zaniepokojeni, na temat wina, zdawali się tak sobie bliscy jak spiskowcy. Dalgliesh ciekaw był, co spowodowało, że owego ranka, sześć lat temu, spakowała walizki i porzuciła Maurice’a Setona dla Sinclaira. Uświadomił sobie, że Alice Kerrison prawdopodobnie wie więcej na temat stosunków między Setonem i jego żoną niż ktokolwiek inny na świecie; ciekawe, co jeszcze wiedziała.

Jego wzrok powędrował ku Sinclairowi, siedzącemu tyłem do ognia. Pisarz wyglądał na niższego niż na fotografiach, ale jego szerokie ramiona i długie, wręcz małpie ręce sprawiały, że wydawał się bardzo silny. Rysy twarzy, obrzękłej ze starości, były zamazane i amorficzne, jak na źle wywołanej fotografii, a wokół podbródka zwisały ciężkie fałdy skóry. Zmęczonych oczu, ukrytych pod krzaczastymi brwiami, prawie nie było widać, jednak dumnie osadzona głowa i wielka grzywa białych włosów, rozświetlonych ogniem z kominka jak krzak gorejący, nadawały mu wygląd jakiegoś archaicznego Jehowy. Ciekawe, ile ma lat, pomyślał Dalgliesh. Ostatnia z jego trzech wielkich powieści ukazała się ponad trzydzieści lat temu, a już wówczas był w średnim wieku. Trzy książki, to dość wątły fundament pod tak solidną reputację i zirytowana Celia Calthrop, której nie udało się nakłonić go, by wziął udział w lokalnym Festiwalu literackim, przyjął jej książkę z dedykacją czy chociażby zaprosił ją na herbatę, twierdziła, że jest przereklamowany i że wielkość to nie tylko jakość, ale i ilość. Czasem Dalgliesh myślał, że coś w tym jest, ale wracając do tych książek, odczuwał podziw. Jak ogromne skały stały na brzegu, z którego fale mody zmiotły, niczym zamki z piasku, tak wiele literackich reputacji; sam Priory House kiedyś miał runąć do morza, pozycja Sinclaira wszakże była niewzruszona.

Dalgliesh nie był tak naiwny, by sądzić, że wielki pisarz to również dobry gawędziarz, nie był też tak zarozumiały, by oczekiwać, że Sinclair będzie zabawiał go rozmową. Jednak gospodarz nie milczał podczas posiłku; z uznaniem i znawstwem rozprawiał o dwóch tomach wierszy Dalgliesha, nie wyglądając bynajmniej na kogoś, kto chce sprawić przyjemność gościowi. Był wręcz dziecinnie bezpośredni i zajęty sobą, i gdy temat zaczynał go nudzić, po prostu go zmieniał. Większa część rozmowy dotyczyła książek, aczkolwiek jego własne zdawały się już go nie interesować, zaś ulubioną lekturę stanowiły dlań powieści kryminalne. Zupełnie nie przejmował się światem: „Dalgliesh, mój drogi, albo ludzie nauczą się kochać nawzajem, w najbardziej praktycznym i niesentymentalnym sensie tego słowa, albo się pozabijają. Nie mam już wpływu na żadną z tych opcji”. A jednak Dalgliesh czuł, że Sinclair nie jest ani rozczarowany, ani cyniczny; odsunął się od świata nie z powodu niesmaku lub rozpaczy – po prostu osiągnął wiek, w którym przestało mu na czymkolwiek zależeć.

Teraz rozmawiał z Jane Dalgliesh; zastanawiali się, gdzie w tym roku będą gnieździć się szablodzioby. Oboje oddawali się tematowi z powagą, jakiej nie wzbudziły poprzednie kwestie. Dalgliesh spojrzał na ciotkę nad stołem; miała na sobie wiśniową bluzkę z cienkiej wełny, o wysokim kołnierzu i ciasnych, sięgających łokci mankietach. Był to strój odpowiedni na przyjęcie w zimnym, nadmorskim klimacie i nosiła go bez zmian odkąd pamiętał. Ostatnio jednak ten fason stal się znowu modny i w jej indywidualnej, niezobowiązującej elegancji pojawiła się nuta współczesnego szyku, która Dal-glieshowi wydała się obca. Lewą ręką podpierała policzek; na długich, brązowych palcach płonęły ognie rubinów i diamentów, klejnotów rodzinnych, które nosiła tylko wieczorem. Temat rozmowy znów się zmienił i dotyczył teraz czaszki ludzkiej, którą Sinclair znalazł na swojej plaży. Morze czasem wyrzucało kości z zatopionych cmentarzy i po burzy spacerowicze znajdowali na plaży zbielałe i kruche piszczele czy rzepki kolanowe. Jednak czaszka była czymś niezwykłym i Sinclair omawiał jej wiek z pewną fachowością. Jak na razie nikt nie wspomniał o tym innym, świeższym ciele. A może, myślał Dalgliesh, myliłem się co do celu tego przyjęcia, może Sinclaira to wcale nie interesuje. Trudno jednak było uwierzyć, że zaproszenie wynikło jedynie z kaprysu, by poznać bratanka Jane Dalgliesh.

Nagle gospodarz odwrócił się ku niemu i swym powolnym, burkliwym głosem zapytał:

– Zapewne wielu ludzi pyta pana, dlaczego został pan detektywem?

– Niewielu takich, którym chciałbym odpowiedzieć – od-part Dalgliesh spokojnie. – Lubię tę pracę i wykonuję ją dość dobrze; pozwala mi dać upust ciekawości ludzi, a więc nie nudzę się, przynajmniej przez większość czasu.

– Ach tak, nuda. Nieznośny stan dla pisarza. Ale czy nie chodzi o coś jeszcze? Czy fakt, że jest pan policjantem, nie służy ochronie pańskiej prywatności? Ma pan zawodowy pretekst, by się nie angażować. Policjanci różnią się od innych ludzi; traktujemy ich jak księży, z powierzchowną sympatią, lecz w zasadzie nieufnie. Nie czujemy się pewnie w ich towarzystwie. Sądzę, że jest pan człowiekiem, dla którego prywatność jest ważna.

– A zatem jesteśmy podobni – zauważył Dalgliesh. – Ja mam swoją pracę, a pan Priory House.

– Dziś po południu mnie nie ochronił – powiedział Sinclair. – Złożył nam wizytę pański kolega, inspektor Stanley Gerald Reckless. Alice. opowiedz o tym panu Dalglieshowi.

Dalgliesh był już znużony wyjaśnianiem, że nie ponosi za Recklessa żadnej odpowiedzialności, ale ciekawiło go. Jak Sinclair odkrył imiona inspektora; niewykluczone, że po prostu go zapytał.

– Reckless – powiedziała Alice Kerrison. – To nie jest nazwisko z Suffolk. Wyglądał mi na chorego; to chyba wrzody. Zmartwienia i za dużo pracy…

Co do tego wrzodu może mieć rację, pomyślał Dalgliesh, wspominając bladą twarz inspektora, jego pełne bólu oczy, głębokie bruzdy między nosem i kącikami ust. Usłyszał, jak cichy głos ciągnie dalej:

– Przyszedł zapytać, czy zabiliśmy pana Setona.

– Ale chyba bardziej taktownie? – zdziwił się Dalgliesh.

– Był tak taktowny, jak potrafił – powiedział Sinclair. – Niemniej, po to właśnie przyszedł. Wyjaśniłem mu, że nawet nie znałem Setona, choć próbowałem kiedyś przeczytać jedną z jego książek. Ale nigdy nas nie odwiedzał. To, że sam już nie mogę pisać, nie oznacza, że mam spędzać czas w towarzystwie ludzi, którzy nigdy tego nie umieli. Na szczęście możemy sobie z Alice dać alibi na wtorek i środę; jak rozumiem, to są te istotne dni. Powiedziałem inspektorowi, że żadne z nas nie wychodziło z domu, aczkolwiek nie wiem, czy mi uwierzył. A propos, Jane, pytał, czy pożyczaliśmy twój tasak. Wywnioskowałem z tego pytania, że nieświadomie dostarczyłaś narzędzia zbrodni. Pokazaliśmy inspektorowi nasze tasaki, z radością stwierdzam, że oba w świetnym stanie – mógł na własne oczy zobaczyć, że żaden z nich nie posłużył do odrąbania rąk biednemu Setonowi.

– Był złym człowiekiem i lepiej, że umarł – powiedziała znienacka Alice Kerrison. – Ale to nie usprawiedliwia morderstwa.

– Dlaczego był zły? – zapytał Dalgliesh.

Pytanie to było czystą formalnością; miał się dowiedzieć, czy tego chciał czy nie. Czuł na sobie rozbawiony i zaciekawiony wzrok Sinclaira. A więc to był jeden z powodów tego przyjęcia: Sinclair chciał nie tylko uzyskać informację, lecz również jej udzielić. Alice Kerrison siedziała wyprostowana, na jej twarz wypełzły czerwone plamy emocji, a ręce zacisnęły się pod stołem. Spojrzała na Dalgliesha zaczepnym, ja zarazem na poły błagalnym wzrokiem i wymamrotała:

– Ten list, który do niej napisał. To był zły list, panie Dalgliesh. Wpędził ją nim do grobu tak samo, jakby zagnał ją do morza i własnoręcznie przytrzymał jej głowę pod wodą.

– A więc pani go czytała?

– Nie cały. Podała mi go nie myśląc, ale potem wzięła się w garść i odebrała. Nie był to list, który kobieta dałaby do przeczytania innej kobiecie. Były w nim rzeczy, o których nł-igdy nikomu nie powiem, rzeczy, o których chciałabym zapomnieć. Chciał, żeby umarła. To było morderstwo.

– Jest pani pewna, że to on go napisał? – zapytał Dalgliesh.

– Pismo było jego. Całe pięć stron. Tylko jej imię napisał na maszynie na górze. Zawsze poznałabym rękę pana Setona.

Oczywiście, pomyślał Dalgliesh, a jego żona poznałaby ją tym bardziej. A więc Seton celowo doprowadził swą żonę do samobójstwa. Gdyby to była prawda, byłby to akt okrucieństwa podobny – choć znacznie poważniejszy – do zabicia kota Bryce’a. Ale ten obraz wyrachowanego sadysty wydał się Dalglieshowi niezupełnie dokładny; co prawda spotkał Setona tylko dwa razy, ale nie odniósł wrażenia, że ma do czynienia z potworem. Czyżby ten pedantyczny, apodyktyczny człowieczek o żałośnie przecenianym talencie mógł hodować w sobie takie pokłady nienawiści? A może ten sceptycyzm, to jedynie arogancja detektywa, który zaczyna się uważać za diagnostyka zła? W końcu, nawet gdyby wątpliwości świadczyły na korzyść Crippena, to i tak pozostawało jeszcze wielu nerwowych, mało skutecznych mężczyzn, którzy wszakże żon pozbywali się nadzwyczaj skutecznie. Jakże mógł w trakcie dwóch tylko spotkań poznać istotę Setona tak dobrze, jak znała ją Alice Kerrison? No i wreszcie był ten list, który Seton, tak skrupulatnie piszący wszystko na maszynie, napisał jednak własną ręką.

Miał właśnie zapytać, co Dorothy Seton z nim zrobiła, gdy zadzwonił telefon, niedorzecznie głośny w ciszy tego olbrzymiego, oświetlonego jedynie świecami pokoju. Zaskoczony Dalgliesh uzmysłowił sobie, że irracjonalnie założył, iż w Priory House nie ma elektryczności i zaczął rozglądać się za telefonem. Dzwonek zdawał się dobiegać z półki na książki w ciemnej wnęce na końcu pokoju. Ani Sinclair, ani Alice Kerrison nie ruszyli się, by podnieść słuchawkę.

– To pewnie pomyłka – powiedział Sinclair. – Nikt nigdy do nas nie dzwoni. Mamy telefon tylko na wypadek, gdyby coś się stało, ale numeru nie ma w książce.

Zerknął ku aparatowi z pewną dumą, jakby zadowolony, że naprawdę działa. Dalgliesh wstał.

– Przepraszam – powiedział – ale to może być do mnie.

Pośród zalegających półkę drobiazgów wymacał chłodny, gładki kształt słuchawki. Drażniący dźwięk ustał; Dalgliesh byłby zdolny uwierzyć, że w zapadłej ciszy zebrani słyszą głos inspektora Recklessa.

– Pan Dalgliesh? Mówię z Pentlands. Coś się stało; chyba powinien pan o tym wiedzieć. Czy mógłby pan przyjechać?

Po czym, wyczuwając wahanie Dalgliesha, dodał:

– Mam wyniki sekcji. Sądzę, że pana zainteresują.

Zupełnie, jakby chciał mnie przekupić, pomyślał Dalgliesh. Ale oczywiście i tak musiał pójść. Oficjalny, pozbawiony emfazy ton prośby nie zwiódł żadnego z nich. Gdyby razem prowadzili śledztwo, to nadinspektor Dalgliesh wzywałby teraz inspektora Recklessa, nie na odwrót. Jednak było inaczej i to inspektor Reckless decydował o tym, gdzie i kiedy przesłucha podejrzanego – albo bratanka podejrzanej. Tak czy inaczej ciekawe, co robił w Pentlands. Panna Dalgliesh nie zamknęła domku, gdy udawali się do Priory House; rzadko który z mieszkańców Monksmere zadawał sobie tyle trudu i nawet zabójstwo sąsiada nie zmusiło jego ciotki do zmiany zwyczaju. Niemniej, to było niepodobne do Recklessa, żeby tak się panoszyć w cudzym domu.

Wyjaśnił wszystko gospodarzowi, który wysłuchał go bez specjalnego żalu; Dalgliesh podejrzewał, że Sinclair, przyzwyczajony wyłącznie do towarzystwa jego ciotki, z zadowoleniem przyjął powrót do pogawędki we trójkę. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu chciał, by Dalgliesh wysłuchał opowieści Alice Kerrison, ale teraz żegnał się z gościem z pewną ulgą. Przypomniał Dalglieshowi, aby wychodząc zabrał latarkę i zapewnił go, że nie ma potrzeby wracać po ciotkę, gdyż zamierza razem z Alice odprowadzić ją do domu. Jane Dalgliesh wydawała się zadowolona z takiego rozwiązania, chociaż Dalgliesh podejrzewał, że stara się być taktowna; Reckless żądał tylko jego obecności, ciotka zaś nie zamierzała im przeszkadzać, nawet w swym własnym domu.

Nikt go nie odprowadzał; gdy zamknął za sobą drzwi, ciemność na zewnątrz wydała mu się tak nieprzenikniona, że z początku nie widział nic poza białą smugą ścieżki pod stopami. Potem wszelako chmury odsłoniły księżyc i zaczął dostrzegać noc, mocno pachnącą morzem, pełną brzemiennych tajemnicą kształtów i dźwięków. Dalgliesh pomyślał, że w Londynie rzadko doświadcza się nocy, zwykle rozdzieranej błyskiem świateł i niepokojem wszechobecnych ludzi. Tutaj stanowiła wręcz namacalną obecność, wywołującą w jego żyłach atawistyczne drżenie, lęk przed ciemnością i nieznanym. Nawet mieszkańcy Suffolk, którym noc była nieobca, nie potrafili chodzić po tych skalistych ścieżkach nie odczuwając ich tajemnicy. Łatwo było zrozumieć skąd wzięły się miejscowe legendy głoszące, że czasem, w jesienne noce, słychać stłumiony dźwięk kopyt koni przemytników, wiozących swe bele i baryłki od strony przesmyku Sizewell, aby je ukryć na bagnach lub przesłać dalej w głąb lądu przez pustkowie wrzosowisk Westleton. Łatwo również w taką noc usłyszeć dzwony zatopionych kościołów St. Leonard’s, St. John’s, St. Peter’s i Wszystkich Świętych, wydzwaniające żałobne lamenty za dusze zmarłych. A teraz miały pojawić się nowe, październikowe legendy: jedna o nagiej kobiecie o ciele bladym w świetle księżyca, idącej w morze na śmierć i druga, o trupie bez dłoni, dryfującym w małej łódce na fali odpływu.

Dalgliesh przekornie postanowił pójść ścieżką wzdłuż brzegu klifu; potrwa to piętnaście minut dłużej, ale Recklessowi, ukrytemu w cieple Pentlands, nic się nie stanie, jeśli poczeka jeszcze kwadrans. Posługując się latarką, odnalazł ścieżkę i ruszył za małym kręgiem światła, unoszącym się przed nim jak duch. Spojrzał za siebie po raz ostatni. Bezkształtna masa domu wznosiła się na tle nocnego nieba; jedyne ślady życia stanowiły wąskie smugi światła padające spomiędzy okiennic jadalni oraz okrągłe okienko na szczycie, jarzące się jak oko Cyklopa. Ktoś, być może Alice Kerrison, poszedł na górę.

Dalgliesh zbliżał się do krawędzi klifu. Huk fal rozlegał się coraz wyraźniej, gdzieś daleko zabrzmiał ostry krzyk morskiego ptaka. Wydało mu się, że wiatr się wzmaga, chociaż nadal była to jedynie silna bryza, tutaj jednak, na odsłoniętym cyplu, morze, ziemia i niebo zlewały się w łagodnym, nieustającym falowaniu. Ścieżka była coraz bardziej zarośnięta i przez następne dwadzieścia metrów musiał wręcz przedzierać się przez krzaki janowca i jeżyn, chwytających go za nogi kolczastymi gałęziami. Zaczynał myśleć, że zrobiłby mądrzej, idąc ścieżką w głębi lądu. Satysfakcja z tego, iż kazał Recklessowi czekać, zdała mu się teraz irracjonalna i dziecinna, na pewno zaś nie warta zniszczenia zupełnie dobrych spodni. Gdyby ciało Setona zostało przeniesione z Priory House przez ten kłujący gąszcz, to musiały tu pozostać jakieś ślady, a Reckless na pewno dokładnie zbadał teren; Dalgliesh ciekaw był, czy w ogóle coś znalazł. Nie chodziło zresztą jedynie o ścieżkę; trzeba było jeszcze pokonać około czterdziestu chwiejnych drewnianych stopni prowadzących na plażę. Sinclair, mimo wieku, był nadal bardzo silny, Alice Kerrison zaś to zdrowa mieszkanka wsi, ale Seton, mimo że nieduży, stanowiłby – dosłownie – martwy ciężar. To wyglądało na wyczerpujące, zgoła niewykonalne zadanie.

Nagle na lewo od ścieżki zobaczył biały kształt. Był to jeden z niewielu pozostałych tu jeszcze nagrobków, z których większość rozsypała się już ze starości lub osunęła w morze, aby w swoim czasie uzupełnić liczbę wyrzucanych na plażę kości. Ale ten jeden się ostał i Dalgliesh pod wpływem impulsu podszedł, by się przyjrzeć. Kamień był wyższy, niż mu się początkowo wydawało, a litery na nim zostały wyryte głęboko i wyraźnie. Przykucnął i, zapaliwszy latarkę, przeczytał:

Pamięci

Henry’ego Wtiliama Scrwenera

zestrzelonego z konia przez grupę przemytników

podczas podróży w tych stronach

24 września 1786 roku

Okrutna kula serce me przeszyta,

Modlitwy mnie przed śmiercią pozbawila.

Wędrowcze, wspomnij, że nie znasz godziny,

Gdy Stwórca wezwie cię do swej dziedziny.

Biedny Henry Scrivener! Jakiż to zły los, myślał Dalgliesh, przywiódł go na tę pustą drogę do Dunwich. Zastanawiał się, ile lat minie, zanim przyjdzie kolej, by Scrivener i jego nagrobek wraz nabożną sentencją również runął w dół ku zapomnieniu. Już wstawał, gdy latarka nagle drgnęła w jego ręce i światło padło na sam grób. Zaskoczony ujrzał, że ktoś go niedawno otwierał; darń ułożono na miejscu, gałęzie jeżyn poskręcano w kolczastą zbroję, nie ulegało jednak wątpliwości, że coś robiono przy grobie. Ukląkł i odzianymi w rękawiczki dłońmi zaczaj delikatnie odgarniać suchą i lekką ziemię. Po kilku sekundach odkopał piszczel, zaraz później kość promieniową, a w końcu całą czaszkę. Henry Scrivener pośmiertnie zyskał towarzysza. Dalgliesh od razu odgadł, co się stało; w ten sposób Sinclair i Alice Kerrison pozbywali się kości znalezionych na plaży, bardzo starych, kruchych i wybielonych przez morze. Ktoś, prawdopodobnie Alice, chciał, by spoczęły w poświęconej ziemi.

Z czaszką w ręce rozmyślał nad tym świeżym wglądem w zachowania dziwacznej dwójki mieszkańców Priory House, gdy usłyszał za sobą stłumione kroki. Rozległ się szelest odsuwanych gałęzi i nagle ciemna postać zasłoniła nocne niebo. Rozległ się ironiczny głos Olivera Lathama:

– A pan wciąż na tropie, inpektorze? Wygląda pan, proszę wybaczyć, jak Pierwszy Grabarz na próbie. Ależ z pana pracuś! Chyba może pan zostawić w spokoju biednego Hen-ry’ego Scrivenera? Trochę za późno, według mnie, na śledztwo w sprawie tego konkretnego morderstwa. A poza tym, czy nie wkroczył pan bezprawnie na prywatny teren?

– Nie bardziej, a może mniej bezprawnie niż pan w tej chwili – odparł Dalgliesh spokojnym głosem.

– Ach, jadł pan kolację z R.B.Sinclairem – roześmiał się Latham. – Mam nadzieję, że docenia pan zaszczyt, jaki pana spotkał. I cóż nasz apostoł wszechmiłości miał do powiedzenia o paskudnym końcu, jaki spotkał biednego Setona?

– Niewiele.

Dalgliesh zrobił dziurę w miękkiej ziemi i zaczął zakopywać czaszkę, wygładzając piasek na bladym czole i sypiąc go w oczodoły i pomiędzy zęby. Nie podnosząc głowy powiedział:

– Nie wiedziałem, że lubi pan nocne spacery.

– To zwyczaj, który kultywuję dopiero od niedawna. To bardzo wiele daje, widuje się takie ciekawe rzeczy.

Patrzył, jak Dalgliesh kończy ponowny pochówek i przykrywa grób darnią, po czym odwrócił się bez słowa i odszedł.

– Czy tuż przed śmiercią Dorothy Seton napisała do pana list? – cicho zawołał za nim Dalgliesh.

Ciemna postać stanęła jak wryta, po czym odwróciła się z wolna.

– Czy to pańska sprawa? – zapytał miękko Latham i, widząc że Dalgliesh się waha, dodał: – Po co pan pyta, w takim razie?

I nie mówiąc nic więcej, znów się odwrócił i zniknął w mroku.

XVI

Światło na ganku było zapalone, ale w bawialni panowała prawie zupełna ciemność. Inspektor Reckless siedział przy dogasającym ogniu jak niepewny przyjęcia gość, który usiłuje przypodobać się gospodarzom, oszczędzając na elektryczności. Gdy Dalgliesh wszedł, wstał i zapalił małą lampkę na stole. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie w jej delikatnym, przyćmionym blasku.

– Jest pan sam, panie Dalgliesh? Może nie mógł się pan wyrwać?

Głos inspektora był zupełnie pozbawiony wyrazu; w tym zwykłym stwierdzeniu trudno było doszukać się krytyki lub pytania.

– Wyrwałem się bez trudu. Postanowiłem wracać wzdłuż klifu. Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać?

– Gdy nie zastałem nikogo w domku, pomyślałem, że może pan i panna Dalgliesh poszliście na kolację do kogoś z sąsiadów i zadzwoniłem w najbardziej prawdopodobne miejsce. Są pewne nowe sprawy, które chciałem z panem omówić, a wolałem nie robić tego przez telefon.

– No więc, niech pan mówi. Ale może napije się pan czegoś?

Dalgliesh z trudem stłumił w swoim głosie nutę ochoczej zachęty. Czuł się nieswojo, jak dyrektor szkoły, podnoszący na duchu obiecującego, lecz nerwowego kandydata. Tymczasem jednak Reckless był całkowicie rozluźniony, a smutne oczy patrzyły nań bez śladu zażenowania czy uniżoności. Na litość boską, co się ze mną dzieje? – myślał Dalgliesh. Czemu nie czuję się swobodnie w towarzystwie tego człowieka?

– Dziękuję panu, nie teraz – powiedział Reckless. – Sądziłem, że zainteresuje pana raport lekarza sądowego. Dostałem go dziś wieczorem; doktor Sydenham musiał wczoraj siedzieć nad tym do późna. Czy chciałby pan odgadnąć przyczynę śmierci?

Nie, pomyślał Dalgliesh, nie chciałbym. To twoja sprawa i chciałbym, żebyś do cholery zajął się jej rozwiązywaniem. Nie jestem w nastroju do zabaw w zgadywanki.

– Uduszenie? – zapytał.

– Przyczyny naturalne. Umarł na atak serca.

– Jak to?

– Nie ma wątpliwości. Miał łagodną postać dusznicy, skomplikowaną dodatkowo przez wadę lewego przedsionka. W sumie dość słabe serce, no i wysiadło. Żadnych śladów uduszenia, trucizny, żadnych śladów przemocy, oprócz oczywiście tych rąk. Nie wykrwawił się na śmierć i nie utopił. Umarł trzy godziny po ostatnim posiłku. Na atak serca.

– A co jadł? Chyba niepotrzebnie pytam.

– Smażone scampi z sosem tatarskim, zielona sałata w sosie winegret, razowy chleb z masłem, duński ser pleśniowy i chianti.

– Zdziwiłbym się, gdyby zjadł coś takiego na Monksmere. To typowo londyński, restauracyjny posiłek. A propos, co z dłońmi?

– Odrąbane kilka godzin po śmierci. Doktor Sydenham sądzi, że w środę wieczorem i to byłoby logiczne, panie Dalgliesh. Jako pieńka użyto siedzenia w łódce. Krwi nie było dużo, ale nawet gdyby ten ktoś się poplamił, to miał do mycia całe morze. To paskudna sprawa, złośliwa, i mam zamiar znaleźć tego, kto to zrobił, ale nie można powiedzieć, że to morderstwo. Umarł śmiercią naturalną.

– Przypuszczalnie duży wstrząs mógł go zabić?

– Ba, ale jak duży? Wie pan, jak to jest z tymi sercowcami. Jeden z moich ludzi rozmawiał z tym Forbesem-Denbym i on twierdzi, że Seton mógłby żyć całe lata, gdyby zachowywał ostrożność. No i był ostrożny. Żadnych niepotrzebnych napięć, żadnych podróży samolotem, umiarkowana dieta, wygody. Ludzie w gorszym stanie dożywają sędziwego wieku. Miałem ciotkę, która na to chorowała i przeżyła dwa bombardowania. Nie można liczyć na to, że kogoś się zabije, wystraszywszy na śmierć. Sercowcy potrafią znieść zdumiewające wstrząsy.

– I umrzeć po lekkim ataku niestrawności, wiem, wiem. Ten ostatni posiłek, to niezbyt właściwa dieta dla chorego na serce, ale nie możemy serio podejrzewać, że ktoś zabrał go na kolację z zamiarem przyprawienia o śmiertelną niestrawność.

– Nikt nie zabierał go na kolację, panie Dalgliesh. Zjadł ją tam, gdzie pan przypuszczał, w Klubie Cortez w Soho, u Lukera. Poszedł tam prosto z Klubu Cadaver i przyszedł sam.

– I sam wyszedł?

– Nie. Jest tam hostessa, blondynka nazwiskiem Lily Coombs. Coś w rodzaju prawej ręki Lukera. Pilnuje dziewczyn i wódy oraz ośmiela co bardziej nerwowych. Mógł pan ją poznać w pięćdziesiątym dziewiątym, kiedy Luker zastrzelił Martina. Mówi, że Seton zawołał ją do stolika i powiedział, że znajomy podał mu jej nazwisko. Ze szuka informacji o handlu narkotykami i powiedziano mu, że ona mogłaby pomóc.

– Lil nie przypomina może nauczycielki – rzekł Dalgliesh – ale, o ile wiem, nigdy nie była wmieszana w narkotyki. Ani Luker – przynajmniej na razie. Seton nie mówił jej, jak ten znajomy się nazywa?

– Mówi, że pytała, ale nie chciał jej powiedzieć. Tak czy owak uznała, że może zarobić parę groszy i wyszli z Klubu razem około wpół do dziesiątej. Seton powiedział jej, że nie mogą rozmawiać w jego klubie, bo nie wpuszcza się tam kobiet. To prawda. Więc jeździli taksówką wokół Hyde Parku i po West Endzie przez około czterdzieści minut, po czym Seton dał jej pięć funtów za informację – nie wiem, co mu naopowiadała – i wysiadł przy stacji metra Paddington, a ona wróciła taksówką do Klubu Cortez. Przyjechała około wpół do jedenastej i pozostała tam do pierwszej na widoku około trzydziestu klientów.

– Ale po co w ogóle wychodzili? Nie mogła mu opowiedzieć jakiejś bajeczki na miejscu?

– Mówi, że uparł się, żeby wyjść. Kelner potwierdza, że był zdenerwowany i rozdrażniony. A Luker nie lubi, kiedy Lil spędza za dużo czasu z jednym klientem.

– Jak znam Lukera, jeszcze mniej lubi, żeby wychodziła z klubu i przez czterdzieści minut jeździła taksówką wokół Hyde Parku. Ale to wszystko wygląda całkiem niewinnie. Lil musiała się zmienić od dawnych czasów. Myśli pan, że jej opowieść jest prawdziwa?

– Panie Dalgliesh, jestem tylko prowincjonalnym policjantem. Nie zakładam z góry, że każda dziwka z Soho musi od razu kłamać. Uważam, że mówi prawdę, chociaż niekoniecznie całą. A poza tym, znaleźliśmy tego taksówkarza, widzi pan. Potwierdza, że zabrał ich sprzed klubu o wpół do dziesiątej i wysadził Setona na Paddington około czterdziestu minut później. Mówi, że cały czas bardzo poważnie rozmawiali i że ten pan robił notatki. Jeśli tak, to chciałbym wiedzieć, co się z nimi stało. Nie znaleźliśmy przy ciele żadnego notesu.

– Szybko pan pracuje – powiedział Dalgliesh. – A więc godzina, o której widziano go żywego po raz ostatni, przesuwa się do dziesiątej dziesięć. I umarł niecałe dwie godziny później.

– Z naturalnych przyczyn, panie Dalgliesh.

– Myślę, że ktoś chciał go zabić.

– Być może. Ale nie mogę kłócić się z faktami. Seton umarł o północy w zeszły wtorek i umarł, ponieważ miał słabe serce, które przestało bić. Tak mówi doktor Sydenham i nie zamierzam marnować publicznych pieniędzy, aby udowodnić, że nie ma racji. Teraz pan mówi, że ktoś mógł celowo wywołać ten atak serca. Nie twierdzę, że to niemożliwe, twierdzę tylko, że nie mamy na to żadnych dowodów. Staram się mieć otwartą głowę. W ogóle niewiele wiemy.

Dalgliesh uznał tę uwagę za daleko idący eufemizm; jego zdaniem większość z nie znanych jeszcze Recklessowi faktów była równie istotna jak sama przyczyna śmierci. Można było wręcz sporządzić listę pytań. Dlaczego Seton wysiadł z taksówki na Paddington? Z kim -jeśli w ogóle – miał zamiar się spotkać? Gdzie umarł? Gdzie było jego ciało od północy we wtorek? Kto i dlaczego przewiózł je na Monksmere? Jeśli w istocie było to planowane zabójstwo, to jak udało się mordercy nadać mu tak naturalną postać? To zaś prowadziło do pytania, które najbardziej intrygowało Dalgliesha; skoro już mu się udało, dlaczego nie porzucił ciała w Londynie, aby zostało później rozpoznane jako należące do niezbyt znaczącego autora powieści kryminalnych, który chodził po mieście za swymi tajemnymi sprawami i po drodze umarł na zawał? Po co przywozić je na cypel i inscenizować skomplikowaną komedię, która musiała wzbudzić podejrzenia i ściągnęła mordercy na kark cały Wydział Śledczy hrabstwa Suffolk?

Jakby czytając w myślach Dalgliesha, Reckless powiedział:

– Nie mamy dowodów, że istnieje bezpośredni związek między śmiercią Setona i jego okaleczeniem. Zmarł z przyczyn naturalnych, prędzej czy później dowiemy się gdzie. Wtedy może znajdziemy jakąś wskazówkę co do osoby odpowiedzialnej za wszystkie te późniejsze bzdury: okaleczenie, fałszywy telefon – jeśli istniał – do Digby’ego Setona, dwa maszynopisy wysłane Sylvii Kedge – jeśli zostały wysłane. W tym towarzystwie jest jakiś dowcipniś i nie podoba mi się jego poczucie humoru, ale nie sądzę, że to zabójca.

– A więc sądzi pan, że to tylko wyszukane oszustwo? W jakim celu?

– Złośliwość, drogi Dalgliesh. Złośliwość wobec martwych, a może i wobec żywych. Chęć rzucenia podejrzeń na innych ludzi. Upodobanie do utrudniania innym życia, na przykład pannie Calthrop; ona przecież nie zaprzecza, że ten pomysł z ciałem bez rąk był jej. Może Digby’emu Setonowi, bo przecież najwięcej zyskuje na śmierci brata. Może nawet pannie Dalgliesh, bo to w końcu jej tasak.

– To tylko przypuszczenia – powiedział Dalgliesh. – Wiemy tylko, że tasak zginął. Nie ma dowodów, że posłużył za narzędzie.

– Teraz już są. Widzi pan, ktoś go oddał. Proszę zapalić światło, panie Dalgliesh, a zobaczy pan.

W rzeczy samej, ktoś oddał tasak. W głębi pokoju stał mały, osiemnastowieczny stolik podręczny, przedmiot uroczy i delikatny, który Dalgliesh pamiętał jeszcze z dzieciństwa jako część umeblowania bawialni swej babki. Tasak został wbity w sam jego środek, prawie rozłupując lśniące drewno. W zalewającym pokój jaskrawym świetle Dalgliesh wyraźnie ujrzał zakrzywione ku górze stylisko i brązowe plamy krwi na ostrzu. Oczywiście, zostanie odesłany do analizy, nie należy nic zostawiać na los szczęścia; nie wątpił jednak, że była to krew Maurice’a Setona.

– Przyszedłem pokazać panu wyniki sekcji – rzekł Reckless. – Myślałem, że pana zainteresują. Drzwi były uchylone, więc wszedłem i zawołałem pana. Prawie natychmiast go zobaczyłem. W tej sytuacji pozwoliłem sobie tu zostać aż do pana przyjścia.

Jeśli zadowolił go skutek tej malej komedii, to nie dał nic po sobie poznać. Dalgliesh nie przypuszczał, że jego instynkt dramatyczny jest aż tak rozwinięty. To była sprytna inscenizacja; najpierw cicha rozmowa w łagodnym półmroku, później nagły rozbłysk światła i wstrząs, spowodowany widokiem czegoś pięknego i wyjątkowego, co zostało rozmyślnie, dla kaprysu zniszczone. Miał ochotę zapytać, czy Reckless wyjawiłby tę wiadomość w równie spektakularny sposób w obecności panny Dalgliesh. Właściwie, czemużby nie? Reckless wiedział doskonale, że Jane Dalgliesh mogła wbić tasak w stół zanim wyszła z Dalglieshem do Priory House. Kobieta, która dla prywatnej rozrywki potrafi odrąbać człowiekowi dłonie, nie zawaha się przed poświęceniem w tym celu stolika. W dramatycznej próbie podjętej przez inspektora była jakaś metoda. Być może miał nadzieję, że w oczach podejrzanego nie ujrzy naturalnego błysku zaskoczenia i gniewu? Jeśli tak, to reakcja Dalgliesha niewiele mu dała.

Zlodowaciały z gniewu Dalgliesh podjął decyzję, i gdy tylko był w stanie zapanować nad głosem, powiedział:

– Jutro pojadę do Londynu. Chciałbym prosić, aby rzucił pan czasem okiem na ten dom. Powinienem wrócić najdalej pojutrze.

– Będę pilnował wszystkich na Monksmere, panie Dalgliesh – odparł Reckless. – Mam do nich kilka pytań. O której godzinie państwo stąd wyszli?

– Za kwadrans siódma.

– I wyszliście razem?

– Tak. Jeśli pan pyta, czy ciotka nie wróciła na chwilkę, na przykład po chusteczkę, to odpowiedź brzmi: nie. I dla porządku chciałbym również oświadczyć, że tasaka nie było tam, gdzie jest teraz.

Nie dając się sprowokować, Reckless spokojnie oznajmił:

– A ja przyszedłem tuż przed dziewiątą. Miał ponad dwie godziny. Czy mówił pan komuś o tym zaproszeniu, panie Dalgliesh?

– Nie, nikomu nie mówiłem i jestem pewien, że ciotka też nie. Ale to nie ma znaczenia. Na Monksmere zawsze poznajemy po światłach, czy ktoś jest w domu.

– A drzwi zawsze zostawiacie dogodnie otwarte. Wszystko staje się bardzo proste. A jeśli i tym razem będzie tak, jak dotychczas w tej sprawie, to albo wszyscy będą mieli alibi, albo nikt.

Podszedł do stolika i wyciągnąwszy z kieszeni gigantyczną białą chustkę do nosa, owinął ją wokół dłoni i energicznym szarpnięciem uwolnił ostrze. Wrócił do drzwi, po czym zatrzymał się i powiedział:

– Umarł o północy, panie Dalgliesh. O północy. Digby Seton był wtedy w areszcie od ponad godziny; Oliver Latham bawił się na przyjęciu teatralnym w towarzystwie wyższych sfer oraz połowy londyńskich snobów; panna Marley, o ile mi wiadomo, spała bezpieczna w zaciszu swego hotelu, a Justin Bryce walczył z pierwszym atakiem astmy. Co najmniej dwoje ma patentowane alibi, a pozostała dwójka też się specjalnie nie martwi… Aa, zapomniałbym. Ktoś do pana dzwonił, gdy tu czekałem. Pan Max Gurney. Chciał, aby oddzwonił pan jak najprędzej. Mówił, że pan zna numer.

Dalgliesh zdziwił się; Max Gurney był ostatnim z jego przyjaciół, który niepokoiłby go na urlopie. Ale, co bardziej znaczące, Max Gurney był starszym wspólnikiem w firmie wydającej książki Setona. Ciekaw był, czy Reckless o tym wie. Najwyraźniej nie, gdyż nic nie powiedział. Inspektor pracował w szalonym tempie i niewielu związanych z Setonem ludzi ominęło przesłuchanie; albo nie dotarł jeszcze do wydawcy Setona, albo uznał, że nie warto z nim rozmawiać.

– Dobranoc, panie Dalgliesh. – Reckless zabierał się już do wyjścia. – Proszę powiedzieć ciotce, że przykro mi z powodu stołu… Jeśli pan ma rację i to jest morderstwo, to jedną rzecz wiemy na pewno, prawda? Morderca czyta za wiele kryminałów.

Odszedł. Gdy tylko ucichł ryk odjeżdżającego samochodu, Dalgliesh zadzwonił do Maxa Gurneya, który musiał czekać przy telefonie, gdyż natychmiast podniósł słuchawkę.

– Adam? To miło, że tak szybko zadzwoniłeś. W Yardzie bardzo się droczyli; nie chcieli powiedzieć mi gdzie jesteś, ale domyśliłem się, że pewnie w Suffolk. Kiedy wracasz do miasta? Mógłbym zobaczyć się z tobą, gdy tylko tu będziesz?

Dalgliesh powiedział, że nazajutrz wybiera się do Londynu i w głosie Maxa usłyszał wyraźną ulgę.

– A czy moglibyśmy zjeść razem obiad? Cudownie. Powiedzmy o pierwszej? Masz jakieś propozycje co do miejsca?

– Max, czy nie byłeś kiedyś członkiem Klubu Cadaver?

– Nadal nim jestem. Chciałbyś tam pójść? Plantowie naprawdę potrafią się postarać. A więc o pierwszej w Cadaver? Jesteś pewien, że możesz?

Dalgliesh odparł, że nic nie sprawi mu większej przyjemności.

XVII

W bawialni na parterze domku przy Tanner’s Lane Sylvia Kedge zadrżała, słysząc westchnienia wzmagającego się wiatru. Nienawidziła sztormowych nocy, nienawidziła kontrastu między żywiołem, szalejącym na zewnątrz i głębokim spokojem domku, wtłoczonego pod wilgotne zbocze klifu. Nawet podczas wichury powietrze tu było ciężkie i nieruchome, jakby miejsce to wydzielało własne miazmaty, których nie mogło zakłócić nic z zewnątrz. Burze rzadko targały okiennicami, drzwi i krokwie dachu nie skrzypiały od wiatru; nawet gałęzie dzikiego bzu, stłoczonego pod oknem od tyłu, poruszały się ospale, nie znajdując siły, aby zastukać w szybę. Jej matka, skulona jak zwierzątko w fotelu przy ogniu, zwykła mówić:

– Wszystko mi jedno, co mówią, mamy tu bardzo przytulnie. W taką noc nie chciałabym być w Pentlands ani w Seton House.

„Wszystko mi jedno, co mówią”; to było ulubione zdanie jej matki, zawsze wymawiane zaczepnym tonem wdowy, mającej żal i nieustające pretensje do całego świata. Matka miała obsesję na punkcie przytulności, zaciszności, bezpieczeństwa; cała przyroda była dla niej wyrafinowaną obrazą i w ciszy Tanner’s Cottage mogła nareszcie odciąć się od gwałtowności wiatru. Ale Sylvia z radością powitałaby napór zimnych, pachnących morzem podmuchów na swoje drzwi. Przynajmniej wiedziałaby wówczas, że świat zewnętrzny jeszcze istnieje i że ona jest jego częścią. Byłoby to o niebo mniej dręczące niż ten nienaturalny spokój, to poczucie izolacji tak całkowitej, jakby nawet przyroda zdawała się ją omijać jak coś niegodnego uwagi.

Dzisiaj jednak jej lęk był ostrzejszy, bardziej elementarny niż zwykły niepokój wynikający z samotności i odosobnienia. Bała się, że zostanie zamordowana. Zaczęło się od miłego flirtu z lękiem, dobrze odmierzonej dawki przyjemnego dreszczyku, jaki daje poczucie niebezpieczeństwa. Ale, nagle i przerażająco, jej wyobraźnia wymknęła się spod kontroli; lęk wyobrażony stał się rzeczywistością. Była w domu sama – sama i bezbronna. I okropnie się bała. Wyobraziła sobie aleję na zewnątrz, piaszczystą ścieżkę, miękką i wilgotną, i wznoszące się po obu stronach czarne, wysokie żywopłoty. Gdyby zabójca przyszedł do niej dzisiaj, nie usłyszałaby jego nadejścia. Inspektor Reckless pytał ją wielokrotnie i zawsze uzyskiwał tę samą odpowiedź: tak, ktoś idący cicho i ostrożnie mógł nie zauważony przejść Tanner’s Lane obok jej domu. A człowiek niosący ciało? To byłoby trudniejsze, ale sądziła, że tak, że to również możliwe. Dzisiaj jednak nie niósłby ciała, dzisiaj szedłby sam, po nią. Z toporem, z nożem, ze zwojem sznura w rękach. Próbowała wyobrazić sobie jego twarz. To byłaby twarz znajoma; i bez natrętnych pytań inspektora wiedziała, że Maurice’a Setona zabił ktoś mieszkający na Monksmere. Dzisiaj jednak znajome rysy zastygłyby w białą, zaciętą maskę drapieżnika, który lekkim krokiem skrada się ku ofierze. Może już w tej chwili stał przy furtce, zastanawiając się, czy jej skrzypienie go nie zdradzi. Albowiem wiedziałby, że skrzypi; wszyscy na Monksmere o tym wiedzieli. Ale czy musiał się tym przejmować? Nawet gdyby krzyczała, nikt by jej nie usłyszał. A on wiedział, że ona nie może uciec.

Rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju, obejmując wzrokiem ciemne i ciężkie meble, które jej matka wniosła w posagu. Zarówno wielka, ozdobna półka na książki, jak i szafa narożna świetnie zablokowałyby drzwi, gdyby tylko mogła je przesunąć. Niestety, była bezradna. Wstając z trudem z wąskiego łóżka, chwyciła kule i pokuśtykała do kuchni. W szklanych drzwiczkach kredensu zobaczyła swoje odbicie; blady księżyc z dwoma mrocznymi otworami oczu, o włosach ciężkich i śliskich jak włosy topielicy. Twarz wiedźmy, pomyślała, trzysta lat temu spaliliby mnie żywcem, a teraz nawet się mnie nie boją. Ciekawe, czy lepiej jest, kiedy się boją, czy kiedy się litują.

Otworzyła szufladę i wyjęła garść widelców i łyżek, które ustawiła rzędem na ramie okiennej. W ciszy słyszała, jak jej zgrzytliwy oddech odbija się od szkła. Po namyśle dodała jeszcze dwie szklanki. Jeśliby spróbował wejść przez okno od kuchni, ostrzeże ją brzęk spadającego srebra i pękających szklanek. Rozejrzała się, szukając jakiejś broni. Nóż do mięsa? Niewygodny i niezbyt ostry. Nożyce kuchenne? Rozwarła ostrza i spróbowała je rozerwać, ale nit był za mocny nawet dla jej silnych rąk. Wówczas przypomniała sobie złamany nóż, którego używała do obierania warzyw; wąskie ostrze miało tylko piętnaście centymetrów długości, ale było ostre i sprężyste, uchwyt zaś krótki i wygodny. Naostrzyła nóż na krawędzi kamiennego zlewu i sprawdziła go palcem. To było lepsze niż nic; uzbrojona, od razu poczuła się lepiej. Ponownie sprawdziła, czy rygle na drzwiach wejściowych są zasunięte i umieściła na ramie okna w bawialni kilka wyjętych z szafki szklanych ozdób. Potem usadowiła się na łóżku z nożem w jednej ręce i ciężkim przyciskiem do papieru w zasięgu drugiej. I tak siedziała, czekając aż minie strach, wstrząsana uderzeniami serca, natężając słuch, aby poprzez daleki szum wiatru usłyszeć skrzypienie furtki i brzęk tłuczonego szkła.