178026.fb2
A skoro już zaczął, to i dopełnił dzieła zniszczenia, depcząc telefon komórkowy, aż ten rozpadł się na części.
Rozbił go w drobny mak za pomocą młotka, który trzymał w szufladzie z narzędziami. Pułkownik wciąż leżał na podłodze i lekko jęczał. Kiedy Montalbano podszedł do niego, Lohengrin Grucha jak dziecko zasłonił sobie twarz rękami.
– Dość, na litość boską – poprosił.
Co za człowiek? Wystarczyło, że dostał po pysku i zobaczył krew, która spływała z rozkwaszonej wargi, a już doszedł do takiego stanu? Komisarz złapał go za klapy marynarki, uniósł i posadził. Drżącą ręką Lohengrin Grucha wytarł sobie krew haftowaną, krochmaloną chusteczką. Kiedy tylko zobaczył na płótnie czerwoną plamę, zacisnął powieki, jakby miał zasłabnąć.
– Nie mogę… patrzeć na krew – wybełkotał.
– Na swoją czy cudzą? – spytał Montalbano.
Poszedł do kuchni, wziął wypełnioną do połowy butelkę whisky oraz szklankę i postawił je przed pułkownikiem.
– Jestem abstynentem.
Montalbano już się wyładował, czuł się spokojny.
Jeżeli pułkownik – myślał – próbował zadzwonić po pomoc, to ludzie, na których liczył, musieli znajdować się w pobliżu, o kilka minut drogi od domu. To było prawdziwe niebezpieczeństwo. Usłyszał dzwonek do drzwi wejściowych.
– Panie komisarzu, to ja, Fazio!
Uchylił drzwi.
– Słuchaj, Fazio, muszę skończyć rozmowę z osobą, o której ci wspomniałem. Zostań w samochodzie; jeśli będę cię potrzebował, zawołam. Ale uważaj: możliwe, że w okolicy są ludzie, którzy mają złe zamiary. Zatrzymaj każdego, kto będzie się zbliżał do domu.
Zamknął drzwi, usiadł przed Lohengrinem Gruchą, który wydawał się zdruzgotany porażką.
– Spróbuj zrozumieć mnie teraz, bo za chwilę w ogóle przestaniesz cokolwiek rozumieć.
– Co chcesz mi zrobić? – spytał pułkownik, blednąc.
– Ani kropli krwi, nie bój się. Mam cię w garści, przypuszczam, że to już dla ciebie jasne. Byłeś taki głupi, że wygadałeś wszystko do kamery. Jeśli wyemituję tę taśmę, wybuchnie międzynarodowy skandal i będziesz mógł sprzedawać bułeczki na rogu ulicy. Lecz jeśli odnajdziesz ciało Karimy i powstrzymasz mój awans – ale zważ, że obie rzeczy nie mają równej rangi – to daję ci słowo honoru, że zniszczę taśmę. Musisz mi zaufać, nie masz wyboru. Czy to jasne?
Lohengrin Grucha przytaknął główką i w tej samej chwili komisarz zorientował się, że ze stołu zniknął nóż. Pułkownik musiał przywłaszczyć go sobie, kiedy on rozmawiał z Faziem.
– Zaspokój moją ciekawość – powiedział Montalbano. – Czy według ciebie istnieją jadowite gnidy?
Grucha spojrzał na niego pytająco.
– We własnym interesie odłóż nóż, który chowasz pod marynarką.
Pułkownik bez słowa wykonał polecenie, kładąc nóż na stole. Montalbano otworzył butelkę whisky, wypełnił szklankę po same brzegi i podsunął Lohengrinowi Grusze, który odchylił się z obrzydzeniem.
– Już mówiłem, że jestem abstynentem.
– Pij.
– Nie mogę, proszę mi wierzyć.
Ściskając mu policzki dwoma palcami lewej ręki, Montalbano zmusił go do otwarcia pyszczka.
Fazio usłyszał wołanie komisarza po trzech kwadransach spędzonych w samochodzie. Oczy same mu się zamykały. Wszedł do domu i od razu zauważył karła, który nie tylko był pijany, lecz jeszcze się obrzygał. Nie mógł stanąć prosto na nogach, więc opierał się to o krzesło, to znowu o ścianę, usiłując zaśpiewać Celeste Aida. Na podłodze Fazio zauważył rozwalone okulary i telefon komórkowy. Na stole stała pusta butelka whisky, pusta szklanka, leżały jakieś kartki i dokumenty.
– Posłuchaj Fazio, teraz powiem ci dokładnie, co się stało, na wypadek gdyby cię o to pytano. Wczoraj o północy wracałem do domu i na samym początku alejki zobaczyłem samochód tego człowieka, bmw, które zagradzało mi drogę. On był kompletnie pijany. Wprowadziłem go do domu, ponieważ w tym stanie nie powinien prowadzić. W kieszeniach nie miał dokumentów, nie miał niczego. Na różne sposoby próbowałem go otrzeźwić, w końcu zadzwoniłem do ciebie po pomoc.
– Jasne – powiedział Fazio.
– Teraz zróbmy tak. Weźmiesz go, waży naprawdę mało, wrzucisz do bmw, usiądziesz za kierownicą i zainstalujesz w areszcie. Ja pojadę za tobą naszym samochodem.
– A potem jak pan wróci do domu?
– Będziesz musiał mnie odwieźć, cierpliwości. Jutro rano, kiedy tylko zobaczysz, że odzyskał rozum, wypuścisz go.
Wrócił do domu, wyjął pistolet ze schowka w tablicy rozdzielczej swojego samochodu, gdzie zawsze go trzymał, i wsadził do kabury. Następnie zgarnął miotłą resztki telefonu i okularów i zawinął je w arkusz gazety. Wziął łopatkę, którą Mimi ofiarował Francois, i tuż obok werandy wykopał dwa głębokie dołki. Do jednego wrzucił zawiniątko i przysypał z powrotem ziemią. Do drugiego włożył podarte na drobne kawałki kartki i dokumenty. Polał je benzyną i podpalił. Zaczynało świtać. Poszedł do kuchni, przygotował sobie mocnej kawy i wypił. Potem się ogolił i wziął prysznic. Chciał się raczyć projekcją w stanie pełnego relaksu. Włożył małą kasetę do dużej, jak nauczył go Nicolo, włączył telewizor i wideo. Po kilku sekundach pustki na ekranie wstał z fotela i sprawdził urządzenia; na pewno nie działał jakiś kabel. W tych sprawach był całkowicie zacofany, a komputer wręcz go przerażał. Ale nadal nic się nie poprawiło. Wyciągnął dużą kasetę, otworzył, spojrzał. Mała kaseta wydawała się źle umieszczona w środku, wcisnął ją głębiej. Włożył całość raz jeszcze do odtwarzacza. Na ekranie nic nie było widać. Co, do diabła, nie chciało zadziałać? Kiedy postawił sobie to pytanie, zmroziła go złowroga myśl, naszła potworna wątpliwość. Podbiegł do telefonu.
– Słucham? – Głos po drugiej stronie kabla wypowiadał każdą literę z najwyższym trudem.
– Nicolo? Mówi Montalbano.
– A kto inny, do kurwy nędzy, może dzwonić o tej porze?!
– Muszę cię o coś spytać.
– A wiesz, która jest godzina?
– Przepraszam, przepraszam. Czy pamiętasz, że pożyczyłeś mi kamerę?
– No i co?
– Żeby nagrać, który guzik miałem nacisnąć? Ten na górze czy ten na dole?
– Ten na górze, kutasie.
Nacisnął nie ten co trzeba.
Znów się rozebrał, włożył spodenki kąpielowe, odważnie wszedł do lodowatej wody, zaczął pływać. Kiedy się zmęczył, położył się na powierzchni jak topielec. Pomyślał, że w gruncie rzeczy to nie szkodzi, iż niczego nie nagrał. Najważniejsze, że pułkownik myśli inaczej. Wrócił na brzeg, wszedł do domu, rzucił się mokry na łóżko i zasnął.
Kiedy się obudził, było już po dziewiątej. W pełni przekonany, że nie zdoła pojechać do biura i podjąć codziennej pracy, postanowił zawiadomić Mimi.
– Halo, halo! Kto mówi, ten, co mówi?
– Witaj, Catarella. Mówi Montalbano.
– Czy to właśnie pan?
– Właśnie ja. Daj mi komisarza Augello.
– Słucham, Salvo, gdzie jesteś?
– W domu. Mimi, nie dam rady przyjść do biura.
– Źle się czujesz?
– Nie. Tylko nie czuję się na siłach, ani dziś, ani jutro. Potrzebuję wypocząć cztery albo pięć dni. Czy uda ci się mnie zastąpić?
– Pewnie.
– Dziękuję.
– Zaczekaj, nie odkładaj.
– Co jest?
– Martwię sie, Salvo. Od dwóch dni jesteś jakiś nie ten sam. Co się dzieje? Nie każ mi się domyślać.
– Mimi, potrzebuję tylko trochę wypocząć. To wszystko.
– Dokąd pojedziesz?
– Jeszcze nie wiem. Zadzwonię.
Jednak doskonale wiedział, dokąd ma jechać. W Marinelli przygotował walizkę w pięć minut, więcej czasu poświęcił na wybór książek, które chciał ze sobą zabrać. Pozostawił Adelinie kartkę napisaną drukowanymi literami, uprzedzając, że wróci w ciągu tygodnia. Pojechał do gospody w Mazarze, gdzie powitano go jak syna marnotrawnego.
– Kiedy tu byłem poprzednio, wydawało mi się, że wynajmujecie pokoje.
– Tak, mamy pięć na górze. Ale to nie sezon, tylko jeden jest zajęty.
Pokazali mu pokój, przestronny, jasny, z oknami wychodzącymi na morze.
Położył się na łóżku; w głowie miał pustkę, lecz pierś wypełniała mu błoga melancholia. Właśnie wybierał kotwicę, by pożeglować do the country sleep, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
– Proszę, otwarte.
W progu stanął kucharz. Był to mężczyzna słusznej postury, około czterdziestki, miał czarną skórę i ciemną karnację.
– Jak to? To pan nie schodzi? Dowiedziałem się, że pan przyjechał, i przyrządziłem coś, co…
Co przyrządził kucharz, tego już Montalbano nie usłyszał, ponieważ delikatna i słodka muzyka, płynąca wprost z raju, zaczęła rozbrzmiewać mu w uszach.
Od godziny śledził wzrokiem łódź, która powoli podpływała do brzegu. Człowiek na pokładzie wiosłował harmonijnymi, krzepkimi uderzeniami. Łódź musiał dostrzec również właściciel gospody, bo komisarz usłyszał jego okrzyk:
– Luicino, jaśnie pan wraca!
Komisarz zobaczył, jak Luicino, szesnastoletni syn gospodarza, wchodzi do wody i wpycha łódź aż na piach, żeby pasażer nie zmoczył sobie stóp. Jaśnie pan, którego imienia Montalbano jeszcze nie znał, był ubrany wyjściowo; nie zapomniał nawet o krawacie. Na głowie miał białą panamę z regulaminową czarną wstęgą.
– Kawalerze, czy coś pan zje? – spytał gospodarz.
– Tak, do cholery, zjem.
Był to mężczyzna około siedemdziesiątki, chudy, nerwowy. Potem Montalbano słyszał, jak się krząta w sąsiednim pokoju.
– Nakryłem tutaj – powiedział gospodarz, kiedy zobaczył, że Montalbano zszedł na kolację. Zaprowadził go do salki, w której mieściły się tylko dwa stoły. Komisarz był mu wdzięczny, gdyż duża sala huczała od głosów i śmiechów hałaśliwej komitywy. – Nakryłem dla dwóch osób – ciągnął właściciel. – Nie ma pan nic przeciwko temu, żeby pan Pintacuda zjadł z panem?
Przeciwko coś miał; bał się zawsze, że będzie musiał mówić podczas jedzenia.
Niebawem chudy siedemdziesięciolatek przedstawił się w półukłonie.
– Nazywam się Liberio Pintacuda, nie jestem żadnym jaśnie panem… Muszę pana o czymś uprzedzić, nawet kosztem tego, że wyjdę na gbura – powiedział, kiedy tylko usiadł. – Ja podczas rozmowy nie jem. W konsekwencji kiedy jem, nic nie mówię.
– Witam w klubie – odparł Montalbano z westchnieniem ulgi. Makaron z rakami morskimi miał wdzięk tancerza najwyższej klasy, za to okoń faszerowany sosem szafranowym pozbawił go tchu, wprawił niemal w stan przerażenia.
– Czy myśli pan, że taki cud może się jeszcze kiedyś powtórzyć? – spytał Pintacuda, wskazując pusty już talerz… Skończyli jeść, więc mogli przywrócić obyczaj porozumiewania się słowami.
– Powtórzy się, bez obaw, jak cud z krwią świętego Januarego. Od lat już tu przyjeżdżam i nigdy, powtarzam: nigdy, nie rozczarowała mnie kuchnia Tanina.
– W jakiejś wielkiej restauracji kucharzowi takiemu jak Tanino płaciliby szczerym złotem – skomentował komisarz.
– A pewnie! W zeszłym roku przejeżdżał tędy pewien Francuz, właściciel słynnej paryskiej restauracji, i prawie ukląkł przed Taninem, żeby tylko pojechał z nim do Paryża. Ale nie było mowy. Tanino mówi, że pochodzi stąd i tu musi umrzeć.
– Na pewno ktoś go nauczył tak gotować. To nie może być dar naturalny.
– Proszę pana, jeszcze dziesięć lat temu Tanino był drobnym przestępcą, jakieś kradzieże, handel narkotykami. Wciąż przesiadywał w więzieniu. Potem, pewnej nocy, objawiła mu się Madonna.
– Żartuje pan?
– Jestem od tego jak najdalszy. On opowiada, że Madonna ujęła jego dłonie, spojrzała mu w oczy i oświadczyła, że od następnego dnia będzie wielkim kucharzem.
– Nie?!
– Pan nie wiedział o tym zdarzeniu z Madonną, mimo to po okoniu użył pan właściwego słowa: cud. Widzę jednak, że nie wierzy pan w zjawiska ponadnaturalne, dlatego zmienię temat. Co pan robi w tych stronach, komisarzu?
Montalbano podskoczył. Nikomu nie powiedział, jaki jest jego zawód.
– Widziałem w telewizji konferencję prasową po aresztowaniu tej kobiety, która zamordowała męża – wyjaśnił Pintacuda.
– Proszę wyświadczyć mi przysługę i nie mówić nikomu, kim jestem.
– Ale tutaj już wszyscy wiedzą, kim pan jest, panie komisarzu. Lecz zrozumieli, że nie ma pan ochoty zostać rozpoznany, więc zachowują się jakby nigdy nic.
– A pan co miłego porabia?
– Uczyłem filozofii, jeśli wykładanie filozofii można nazwać rzeczą miłą.
– A nie?
– Wcale. Malcy się nudzą, już nie mają cierpliwości się dowiadywać, jak myśleli Hegel i Kant. Trzeba by zastąpić nauczanie filozofii przedmiotem nazywanym… nie wiem… instrukcje obsługi. Wtedy to może miałoby sens.
– Obsługi czego?
– Życia, szanowny panie. Czy pan wie, co pisze Benedetto Croce w swoich Pamiętnikach? Pisze, że doświadczenie nauczyło go traktować życie jako coś poważnego, jako problem do rozwiązania. Wydaje się to oczywiste, prawda? Ale tak nie jest. Należałoby wytłumaczyć młodym, filozoficznie, na przykład znaczenie ich obijania się samochodem o inne samochody w sobotni wieczór. I powiedzieć im, jak, filozoficznie, można by tego uniknąć. Ale będziemy mieli okazję o tym porozmawiać, podobno zatrzyma się pan tutaj przez kilka dni.
– Tak. Czy jest pan samotny?
– W ciągu tych piętnastu dni, kiedy tu przebywam, owszem. A w Trapani mieszkam w wielkim domu z żoną, czterema zamężnymi córkami i ośmiorgiem wnucząt, które kiedy nie idą do szkoły, są ze mną przez cały dzień. Co najmniej raz na kwartał uciekam tutaj, nie zostawiając ani adresu, ani numeru telefonu. Oczyszczam się, obmywam w wodach samotności, to miejsce jest dla mnie jak szpital, w którym odtruwam się z nadmiaru uczuć. Czy gra pan w szachy?
Nazajutrz po obiedzie, kiedy leżał wyciągnięty na łóżku i po raz dwudziesty czytał Radę egipską Leonarda Sciascii, przyszło mu do głowy, że zapomniał zawiadomić Valentego o rodzaju układu, który zawarł z pułkownikiem. Rzecz mogła okazać się niebezpieczna dla jego kolegi z Mazary, w razie gdyby dalej prowadził dochodzenie. Zszedł na parter do telefonu.
– Valente? Mówi Montalbano.
– Salvo, gdzie się, u diabła, podziewasz? Dzwoniłem do ciebie do biura i powiedziano mi, że nie mają o tobie żadnych wiadomości.
– Dlaczego mnie szukałeś? Są jakieś nowości?
– Tak. Dziś rano zadzwonił kwestor, by mnie zawiadomić, że niespodziewanie moje padanie o przeniesienie zostało przyjęte. Posyłają mnie do Sestri.
Giulia, żona Valentego, pochodziła z Sestri i tam mieszkali jej rodzice. Dotąd za każdym razem, kiedy wicekwestor prosił o przeniesienie do Ligurii, odpowiadano mu negatywnie.
– A nie mówiłem, że na całej tej historii jeszcze coś zyskamy? – przypomniał Montalbano.
– Myślisz, że?…
– Oczywiście. Usuwają cię z drogi, i to tak, żebyś nie miał powodu protestować, wręcz przeciwnie. Kiedy ma nastąpić przeniesienie?
– Tryb natychmiastowy.
– Widzisz? Przyjadę się pożegnać przed twoim wyjazdem.
Lohengrin Grucha i kumple z parafii szybko zaczęli działać. Trzeba było jednak wyjaśnić, czy był to dobry, czy zły znak. I postanowił przeprowadzić test. Jeśli tamtym tak bardzo się spieszyło, żeby zamknąć grę, na pewno wysłali jakiś sygnał również do niego. Włoska biurokracja, na ogół powolna, działa błyskawicznie, kiedy tylko można wyruchać obywatela: jako wyznawca tej bezdyskusyjnej prawdy zadzwonił do swojego kwestora.
– Montalbano! Święty Boże, gdzie się pan podziewa?
– Przepraszam, że pana nie uprzedziłem, ale wziąłem kilka dni urlopu.
– Rozumiem. Pojechał pan do…
– Nie. Szukał mnie pan? Jestem potrzebny?
– Tak, szukałem pana, ale nie jest pan potrzebny. Proszę wypoczywać. Czy pamięta pan, że miałem wysunąć pana do awansu?
– Pewnie, że pamiętam.
– Więc dobrze, dziś rano zadzwonił do mnie komandor Ragusa z ministerstwa. To mój dobry znajomy. Zawiadomił mnie, że przeciw pana awansowi… to znaczy, zrodziły się chyba pewne przeszkody nie wiem jakiej natury. Ragusa nie chciał lub nie mógł powiedzieć więcej. Dał mi również do zrozumienia, że wszelkie nalegania byłyby zbyteczne, a może również, szkodliwe. Ja, proszę mi wierzyć, jestem zdumiony i urażony.
– Ja nie.
– Wiem, i to doskonale! Pan wręcz się z tego cieszy, prawda?
– I to podwójnie, panie kwestorze.
– Podwójnie?
– Wytłumaczę to panu w cztery oczy.
Uspokoił się. Szli we właściwym kierunku.
Nazajutrz rano Liborio Pintacuda, trzymając w dłoni filiżankę gorącej kawy, obudził go jeszcze przed świtem.
– Czekam w łodzi.
Zaprosił go na bezczynne pół dnia połowów i komisarz przyjął zaproszenie. Włożył dżinsy i koszulę: w łodzi, w towarzystwie mężczyzny w garniturze, czułby się w slipkach niezręcznie.
Łowienie ryb okazało się dla profesora tym samym co jedzenie: nie odezwał się ani słowem, nie licząc przekleństw, którymi czasami obdarzał ryby za to, że nie chcą brać.
Około dziewiątej rano, kiedy słońce stało wysoko, Montalbano nie umiał się powstrzymać.
– Mój ojciec umiera – powiedział.
– Współczuję – odrzekł profesor, nie odrywając oczu od wędki.
Komisarzowi to słowo wydało się niewłaściwe, fałszywe.
– Jeszcze nie umarł, umiera – sprecyzował.
– To bez różnicy. Pański ojciec umarł dla pana dokładnie w chwili, w której się pan dowiedział, że niedługo umrze. Reszta jest… jak by to powiedzieć… cielesną formalnością. Niczym więcej. Czy mieszka z panem?
– Nie, w innym mieście.
– Sam?
– Tak. A ja nie znajduję w sobie odwagi, żeby go odwiedzić, tak po prostu, zobaczyć go, kiedy odchodzi. Nie potrafię. Sama myśl już mnie przeraża. Nie mogę się na to zdobyć, żeby wejść do szpitala, gdzie leży.
Stary człowiek nic nie powiedział, tylko raz jeszcze nałożył przynętę, którą ryby zjadły z wielką wdzięcznością. Wreszcie postanowił przemówić.
– Wie pan, miałem okazję śledzić w mediach pańskie dochodzenie, to, które nazywano sprawą psa z terakoty. Jak pamiętam, porzucił pan śledztwo dotyczące handlu bronią, żeby zająć się bez reszty zagadką morderstwa sprzed pół wieku, którego rozwiązanie nie przyniosłoby żadnych skutków praktycznych. Czy wie pan, dlaczego pan to zrobił?
– Z ciekawości? – zaryzykował Montalbano.
– Nie, mój drogi. Był to nadzwyczaj subtelny i inteligentny sposób prowadzenia w dalszym ciągu swojej niemiłej pracy przy jednoczesnym zachowaniu dystansu do powszedniej rzeczywistości. Ta codzienna rzeczywistość w pewnej chwili wyraźnie zaczyna panu za bardzo ciążyć. I pan od niej ucieka. Jak ja to robię, kiedy uciekam w to miejsce. Lecz kiedy tylko wracam do domu, natychmiast tracę połowę wyniesionych stąd dobrodziejstw. To, że pański ojciec umiera, jest faktem realnym, ale pan odmawia uznania go poprzez osobiste doświadczenie jego śmierci. Zachowuje się pan jak dzieci, które zaciskając powieki, myślą, że na tę chwilę świat przestał istnieć.
Profesor Liberio Pintacuda spojrzał komisarzowi prosto w oczy.
– Kiedy pan postanowi dorosnąć, komisarzu Montalbano?