178027.fb2 Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Straciłam do niej cierpliwość i sama przystąpiłam do zadawania pytań.

– Czy pani tu mieszka, czy przyszła pani z wizytą?

– Tak. Nie. A o co chodzi?

– Może jest tam ktoś, kto coś wie! Sama pani jest?

– Wcale nie sama. Mój mąż tu jest.

– Umarł?

– Co?

– Pytam, czy umarł? Leży pijany?

– No co też pani…

– To dlaczego, do diabła, się nie odzywa?! Niech podejdzie do tych drzwi, choćby nawet z siekierą! Nie stoi tu ze mną czterdziestu rozbójników! Ani nawet dwunastu!

W głębi mieszkania, wypełnionego dotychczas tylko jednym damskim głosem, usłyszałam jakieś dodatkowe dźwięki. Ktoś się poruszył, odezwał, widocznie ten mąż… pień, nie mąż… rzeczywiście tam był i wreszcie zareagował.

– …idiotko, wszyscy usłyszą… – dobiegło mnie wyraźnie.

– Dobrze, już otwieram – powiedziała dziewczyna żałośnie.

Zaszczekały liczne zamki, drzwi uchyliły się w połowie. Nie chcąc dopuścić do ich ponownego zamknięcia, wdarłam się poza próg. Ujrzałam dziewczynę i chłopaka, chłopak w głębi, w szortach i podkoszulku, dziewczyna tuż przy mnie, wiotka blondynka w szlafroczku, obydwoje bardzo młodzi, na oko nawet sympatyczni, i wyraźnie przestraszeni. Chłopak siekiery w ręku nie trzymał.

– Rany boskie, zamknijcie te drzwi i porozmawiajmy przez chwilę jak ludzie – powiedziałam, z wysiłkiem tłumiąc irytację. – Nic nie rozumiem, bo Lucjan Orzesznik naprawdę powinien tu mieszkać!

– To pani nie z adeemu? – spytał chłopak niepewnie.

Po dziesięciu minutach byliśmy już całkiem zaprzyjaźnieni i sprawa się wyjaśniła. Mieszkali na dziko, bez meldowania. O Lucjanie Orzeszniku rzeczywiście nie mieli najmniejszego pojęcia, ale wiedzieli, że przed nimi mieszkał tu ktoś inny, możliwe że właśnie ten Orzesznik, a mieszkanie w ogóle należało do jednego znajomego, chociaż może niezupełnie, znajomy je wynajmował po cichutku i po kumotersku bardzo tanio, prawdziwy właściciel zaś siedział za granicą. Osobiście też go nie znali. Przed sąsiadami i administracją udawali, że tylko przychodzą i podlewają kwiatki.

Nie powiedziałam już nawet, co myślę wobec tego o pogawędce przez zamknięte drzwi i dzikich rykach na klatce schodowej, bo zdaje się, że dotarło to do nich samo. Zajęłam się Orzesznikiem.

– Skoro Orzesznik mieszkał na podobnej zasadzie, ten wasz znajomy też go musi znać – stwierdziłam stanowczo. – Chcę waszego znajomego. Machlojki mieszkaniowe nic mnie nie obchodzą, może wynająć nawet Pałac Kultury. Kto to jest i jak go złapać?

– Tego pani nie powiemy za żadne skarby świata – odparł chłopak równie stanowczo. – Ale możemy go sami zapytać, czy zna Orzesznika. Nawet zaraz. Tu jest telefon.

– Bardzo dobrze, dzwońcie. Jeszcze trzy lata temu Orzesznik mieszkał tutaj i niech powie, gdzie mieszka teraz.

Nie podglądałam, jaki numer kręcą, ale słuchałam rozmowy. Znajomy imieniem Rysio wyparł się Orzesznika całkowicie. Owszem, wiedział, że mieszka, i wiedział, że przestał mieszkać, ale sprawę mieszkania załatwiał z nim bezpośrednio legalny właściciel, ówże Fermiel, widniejący na liście lokatorów, i było to już bardzo dawno temu. Zatem o Lucjana Orzesznika należy pytać Fermiela, który, proszę bardzo, znajduje się w aktualnie w Algierii, w Oranie, i Rysio może nawet podać jego adres, bo on się wcale nie ukrywa.

Oran mnie bardzo ucieszył, bo po Algierii na kontraktach plątali się moi przyjaciele, którzy mogliby nawet dopaść faceta osobiście. Jednakże nie poprzestałam na uciesze. Przez cały czas coś myślałam, pamiętając doskonale, czym się Orzesznik zajmował.

– No dobrze, ale ja tu przyszłam z opóźnieniem. Więcej jest takich, którzy znają ten adres i nie wiedzą, że Orzesznik się wyprowadził. Nie było wypadku, żeby ktoś jeszcze przychodził i pytał o niego?

Dziewczyna i chłopak popatrzyli na siebie, zmieszani nieco i zakłopotani.

– Tak prawdę mówiąc, to my się staramy nikomu nie otwierać – wyznał chłopak. – Udajemy, że nas nie ma. I to tak od początku. Ale owszem, pół roku temu… Ile my tu mieszkamy? Pół roku…?

– Siedem i pół miesiąca – uściśliła dziewczyna.

– No więc pół roku temu to chyba owszem. Zdarzało się. Co do jednego razu wiem na pewno, bo gość mnie złapał akurat, jak zamykałem drzwi. Kluczem, no to już nie mogłem powiedzieć, że mnie tu wcale nie ma. Pytał o pana Lucjana, uparty był, wymienił imię, mówił, że on z polecenia pana Frania, żeby panu Lucjanowi powtórzyć. Nie chciał uwierzyć, że nie znam człowieka. A tak, to może i przychodzili różni, ale nam się udało ich uniknąć…

– Dzwonili, ale ja nie otwierałam – przyznała się dziewczyna. – Ze znajomymi jesteśmy umówieni, dzwonią krótko, a potem pukają. I już wiadomo. A tak w ogóle, to kto to jest, ten Orzesznik?

– Kupiec bursztynowy – odparłam z lekkim roztargnieniem, już zajęta myślą o dalszym ciągu poszukiwań. – Taki pośrednik. Potrzebny mi prywatnie…

I nie zwróciłam żadnej uwagi na to, że obydwoje nagle zamarli, skamienieli i jakby stracili mowę. Nie miałam już do nich serca przez te głupie uniki, chociaż drobną korzyść odniosłam. Zastanowiwszy się głębiej, uznałam, że nawet dużą korzyść. W imprezie znów pojawił się Franio, nie musiałam go sobie z wysiłkiem przypominać, po wydarzeniu sprzed prawie siedmiu lat utkwił mi w pamięci na zawsze. Skojarzenie miałam natychmiastowe, ujrzałam siebie samą, mokrą, siedzącą pod wiatą na przystanku autobusowym, z flachą w ręku i morderstwem w duszy…

Zatem ten Franio istnieje i coś w tym wszystkim ma do roboty…

* * *

Kiedy po raz trzeci wyrzucono mnie za drzwi z pracowni szlifierskiej, poniechałam pytań o zawartość bębnów polerskich, pojąwszy wreszcie, iż stanowi ona ściśle strzeżoną tajemnicę warsztatu, taką, co to przechodzi z ojca na syna albo z dziadka na wnuka. Jeden bęben, jako taki, udało mi się zobaczyć z daleka i z wierzchu, gruby walec, ustawiony pionowo i obracający się bez wielkiego pośpiechu, ale na tym zdobycze się skończyły.

– Niech mnie pan nie przepędza od razu! – poprosiłam żarliwie w czwartej pracowni, do której dotarłam przez znajomości. – O bębnach i o tym, co w środku, słowa nie powiem, bo już wiem, że przez te cholerne bębny wszyscy mnie wyganiają. Myślą sobie Bóg wie co, a ja nie żadna konkurencja, tylko zwyczajna maniaczka. W życiu tych rzeczy nie widziałam, a chcę się nauczyć dla własnej, prywatnej przyjemności. JAK pan to poleruje na tarczkach albo końcówką bawełnianą?!! Mnie pryska na wszystkie strony!!!

Zważywszy upływ czasu, miałam już za sobą czyny rewolucyjne. Z siłą prasy hydraulicznej wymogłam na moim wymarzeńcu dalsze szkolenie, pożyczył mi małą wiertarkę, pokazał, jak się nią posługiwać, okazałam się zręczna w rączkach, nie wybiłam sobie oka, nie przedziurawiłam palca, nie zdarłam skóry znikąd i nie popsułam urządzenia od razu. Dopiero po dwóch tygodniach zapchałam je rozgrzanym pyłem bursztynowym i części ruchome przeistoczyłam w monolit. Na to jednakże mężczyzna zaradził, aczkolwiek trzeba przyznać, że nie kochał mnie wówczas zbytnio. Ciasno położywszy uszy po sobie, użebrałam jeszcze trochę, wypróbowałam rozmaite końcówki, w tym te cholerne tarczki, i bardzo porządnie oprószyłam sobie twarz i włosy pastą polerską. Spragniona doskonałości, wciąż nieosiągalnej, zapomniałam w końcu, po co właściwie latam po bursztyniarzach, i więcej rwałam się do metod i narzędzi szlifierskich niż do rozpoczętego śledztwa.

Właściciel owej czwartej pracowni zaczął się śmiać. Konkurencji z mojej strony nie obawiał się wcale, bo znał mnie przez synów, swojego i mojej przyjaciółki. Młodzież obdarzyła mnie mianem nieszkodliwej wariatki i odpowiednio zaanonsowała starszemu pokoleniu.

– Zawartość bębnów polerskich to rzeczywiście jest tajemnica – przyznał. – Każdy ma tam jakieś swoje składniki i nie chce o nich mówić. A co do reszty, to proszę bardzo, o…

Puścił w ruch wiertarkę, przytwierdzoną do stołu, przyłożył do tarczki średni bursztyn. Przyjrzałam się temu i pokręciłam głową.

– Tak to ja nie umiem. Wolę trzymać w ręku, na giętkim przewodzie. A poza tym, to duży, a małe? A wklęsłe płaszczyzny? Tu pan może zrobić tylko płaskie albo wypukłe!

– I takie się robi, wklęsłe odpadają, kto by się w to bawił…

– Ja.

– Pani może, zawodowiec na sól by nie zarobił. I dalej to samo, zmienia pani tylko materiał, wojłok nasycony pastą, nic nie pryska…

Nie pasowała mi taka metoda. Jakieś mi się to wydawało zbyt sztywne, w dodatku dręczyły mnie te wklęsłe płaszczyzny, za mało miałam bursztynu, żeby go marnować, niczego nie zamierzałam ciąć, chciałam wypolerować dokładnie ten kształt, który wyszedł z morza. Okazało się, że nie ma siły, muszę ręcznie i dam radę, dlaczego nie, tyle że będzie to trwało do uśmiechniętej śmierci. I wątpliwe jest, czy osiągnę upragnioną doskonałość, a doskonałość miałam w oczach, jeden medalion bursztynowy, oglądany na wystawie sklepu, wypolerowany tak nieskazitelnie, idealnie, przecudownie, że coś mi się w środku przekręciło. Ujrzawszy go i spędziwszy przed tą wystawą bez mała pół godziny, zapadłam na chorobę sukcesu, też zrobić takie…!!! Co gorsza, wciąż miałam w pamięci jedną drewnianą poręcz klatki schodowej, wypolerowaną ludzkimi dłońmi tak, że zyskała gładkość atłasu i blask diamentu. Jedną, co prawda, ale wystarczyło. Więc da się ręcznie, o ile będę żyła dostatecznie długo, poręcz liczyła sobie około trzystu lat…

Może przez brak serca do sztywnej metody przeszłam na zaniedbany przez chwilę temat.

– No dobrze, pan tnie – rzekłam smętnie. – Dziwię się, że panu nie żal. Musi pan mieć znacznie więcej surowca niż ja. Skąd pan bierze bursztyn?

Spojrzał na mnie i zawahał się jakby.

– Oj, bez żartów – podchwyciłam szybko. – Przecież ja ogólnie wiem, skąd on pochodzi. Ten mój, to pan myśli, że co? Sama go sobie przywiozłam, nie kupowałam tylko z ambicji, bo lubię zbierać co popadnie…

– Podobno to zakazane i słyszałem o sprawdzaniu samochodów…

– Mnie nikt nie sprawdzał. Słyszeć, owszem, też słyszałam, ale w praktyce nie znam takiego wypadku. Pewnie chodziło o kopany.

– Kopanie zabronione, to fakt. Zresztą, ja wolę z morza. Wie pani przecież, że kopany ma więcej zanieczyszczeń…