178027.fb2 Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

– Ale jakich pięknych!

– No i co z tego, klient się nie zna. Muszę iść na oportunizm, bo z tego żyję. No więc morski. Zbieracze przywożą…

– Całkiem nieprawda – przerwałam surowo. – Żaden zbieracz nie przyjedzie panu z tym do Warszawy. Do Gdańska, to jeszcze, ale nie tu. Sama bym może przywiozła i sprzedała, gdybym miała ze dwieście kilo. Przywożą pośrednicy. Albo szlifierze dla siebie.

– A jednak zdarzyło się parę razy. No, raz na pewno. Parę lat temu kupiłem dwadzieścia kilo od kogoś, kto sam zbierał czy łowił, taniej mi wypadło niż od pośrednika.

– Ciekawe, kto to był…

– Szczerze mówiąc, wolałbym nie operować nazwiskami.

Złe nagle we mnie wstąpiło.

– Franio! – strzeliłam.

– Franio…? Jaki Franio? Chyba nie znam żadnego…

– Pan Lucjan!

Tym razem reakcja była inna. Zdziwił się i zainteresował.

– Pani zna pana Lucjana?

– Pan też zna? – ucieszyłam się. – Szukam go jak wściekła. Przez Afrykę, ciężko mi idzie i długo trwa. On miał takie okazy z jednego połowu, ssie mnie do nich, złamałabym się chyba nawet i kupiła, ale znikło mi z oczu wszystko, i bursztyn, i ludzie. Jak ja go mogę dopaść?

– Nie mam pojęcia. Widuję go, jak coś przywozi. Okazy miewa, rzeczywiście, kiedyś widziałem bursztyn z rybką…

– Lęgnącą się z ikry?

– A co, pani też widziała?

Nie zamierzałam ściśle precyzować, co widziałam, a czego nie.

– A taki ze złotą muchą pan widział?

– Nie, ale słyszałem o nim. Wątpię, czybym kupił, to okaz muzealny. No, niby można oprawić jako dekorację, ale komu ja to sprzedam? Unikat, powinien kosztować majątek. Ten z narybkiem mniejszy, na upartego dałoby się zrobić z niego medalion, tylko jak to podświetlić? Na babie…? Stracony efekt!

Byłam tego samego zdania. Przez chwilę z zapałem omawialiśmy kwestię i omal znów nie zapomniałam, że szukam tego piekielnego Orzesznika. Z lekkim wysiłkiem wróciłam do tematu.

– A dawno pan widział pana Lucjana?

– W zeszłym roku, późną wiosną. Kupiłem… pani to, mam nadzieję, zachowa przy sobie?

– Rozmawiamy w cztery oczy, w razie czego pan się wyprze – pocieszyłam go beztrosko.

– Trudno mi będzie… No nic, kupiłem od niego piękną bryłę, około pół kilo, właśnie ją zużywam. Oczywiście nie tylko to, miał trochę więcej surowca. Na jakiś czas mi wystarczy, ale mam nadzieję, że i w tym roku się pokaże.

W zeszłym roku… Ciekawe, czy w tym roku był bursztyn, nie pojechałam na Mierzeję, jakoś mi to nie wyszło, nie zmieściłam się w czasie, a w dodatku wymarzeniec stawiał opór, niby subtelny, ale nie do przebicia. W zeszłym roku było dużo, Waldemar też sprzedawał i napomykał o półkilowej bryle…

– A niejakiego Baltazara pan zna?

– Nie. Nie wiem. Kto to jest?

– Też pośrednik – rzekłam, nie kryjąc troski. – Gryzie mnie. Istnieją podejrzenia, że najpiękniejsze przemyca, doznałabym wielkiej ulgi, gdyby się okazało, że jednak zostają w kraju. Pod tym względem jestem patriotka. Wiem, jak wygląda, ale nic poza tym.

– A, tu się z panią zgadzam całkowicie. Niepotrzebnie przemyca się surowy, po pierwsze cena wręcz śmieszna, a po drugie, oni nie umieją go wykorzystać, szczególnie Amerykanie paskudzą. Niemcy też nie celują w dziełach sztuki akurat w tej dziedzinie. No i my mamy srebro… Nie mogę pani pocieszyć, ale z drugiej strony, ja nie znam tych pośredników z nazwisk, poza panem Lucjanem. Zdarzają się przypadkowi, powołują się na kogoś, albo nawet i to nie. Mówię to pani w zaufaniu.

– Na upartego sama bym to panu mogła powiedzieć, ale chciałam się upewnić. Do diabła z tym Baltazarem… Zaraz, moment. Od pana Lucjana pół kilo… Czy to nie był spadek po Florianie…? Podobno przeszło przez ręce Baltazara…

– Co za Florian? – spytał mój rozmówca, patrząc na mnie ciekawie.

Ukąsiłam się w język. Żadnych zbrodniczych elementów ujawniać nie należało, normalni ludzie uznaliby mnie za coś w rodzaju morowej zarazy. Nikt by już ze mną słowa nie zamienił.

– Akurat tam byłam, kiedy wyszła z morza półkilowa bryła. Została sprzedana szybko i po cichutku, zdaje się, że właśnie temu Baltazarowi. On może mieć spółkę z panem Lucjanem. Ucieszyłabym się cholernie, gdyby w rezultacie przeszła do pana.

– Nie jest to wykluczone, takie duże bursztyny z morza przytrafiają się rzadko.

– Będę, wobec tego, uważała, że to ta, dla poprawy samopoczucia. Mógłby pan wyświadczyć mi przysługę?

– Służę chętnie.

– Jakby się pan Lucjan pokazał… Ja panu zostawię swój telefon, ale wie pan, jak to jest, on może mieć mnie w nosie i nie będzie mu się chciało, to ja do niego mam interes, a nie on do mnie. Gdyby złapał pan jakiś namiar na niego… Pan Korecki, to jego znajomy od lat, też chciałby go dopaść, a on się ostatnio przeprowadził i nie znamy jego obecnego adresu. Niech się jakoś ujawni. Spróbuje pan go namówić? Telefon Koreckich on chyba ma, ale też mogę zostawić.

– Proszę bardzo, oczywiście. Ale gdyby się pytał, w jakiej sprawie…?

– Żadna tajemnica. W sprawie bursztynu. Pan Korecki jest hobbysta, a ja zwyczajna wariatka. Nic groźnego. Ponadto… to panu mówię prywatnie… pan Korecki płaci za surowiec, ja zaś znam mnóstwo ludzi u źródła i mam siatkę. Taką na drągu. Nigdy nie wiadomo co komu może się przydać. A jakby znów podeszło…?

Nie wiadomo czy ojciec kumpla syna przyjaciółki pojął dokładnie chciwą melancholię w moim głosie, ale prawie się wzruszył i obiecał przysługę. Porzuciłam go z wielką nadzieją na pana Lucjana.

* * *

Korespondencja z Algierii mniej więcej po roku dostarczyła mi wiedzy o Fermielu. Skończył mu się kontrakt, wyjechał zatem, ale nie z powrotem do kraju, tylko gdzieś w Europę, a może nawet do Stanów Zjednoczonych. Nikt dokładnie nie wiedział. Tajemniczy Rysio, którego w końcu dopadłam telefonicznie, twierdził, że na razie nie ma pojęcia, co się z nim dzieje, i musi czekać, aż mu się przyjaciel ponownie odnajdzie, co niewątpliwie prędzej czy później nastąpi, bo mieszkanie to nie pestka. W każdym razie Fermiel stał mi się niedostępny i mogłam na nim krzyżyk położyć.

Moje wymarzone bóstwo wszystkie informacje o bursztynowych aferach przyjęło beznamiętnie i jeśli już czymkolwiek zapłonęło, to z pewnością nie podziwem. Raczej niesmakiem i naganą za moje niepotrzebne natręctwo. Współudziału w dochodzeniu stanowczo odmówił, a w dodatku zabrał mi maszynerię do szlifowania i dziurawienia, twierdząc, że mu akurat do czegoś potrzebna.

Zdenerwowało mnie to tak okropnie, że kolejny rok poświęciłam wojażom zagranicznym, co, jak wiadomo, w owych czasach wymagało pewnych wysiłków. Z wojaży jednakże przywiozłam sobie mini-crafta, który był moim głównym celem, a do niego parę końcówek, w tym jakieś dziwne frezy, które później okazały się bezcenne. Brakowało mi już teraz tylko bursztynu i znów zaczęłam się pchać na Mierzeję.

Pchanie szło jak po grudzie.

Pan Lucjan się nie zgłosił. U Henryczka nawet był, dostarczył mu trochę surowca, niedużo, bo Henryczkowi brakowało pieniędzy. Stanowił kliniczny przykład faceta, który nie umie się sprzedać, za swoje wyroby mógł dostać majątek, co z tego, produkował je na zamówienie dla znajomych i przyjaciół, biorąc od nich tylko zwrot kosztów. Tosia, niestety, charakter miała podobny, a nie mogłam przeistoczyć się w ich menażera, bo sama do interesów miałam nie głowę, a wręcz przeciwnie. W dodatku w czasie kiedy pan Lucjan u nich był, Henryczek, rozpłomieniony bursztynem, zapomniał o mnie i zadzwonił, jak pan Lucjan już wyszedł. Tyle że o mnie powiedział, z czego nic mi nie przyszło.

Fakt, że pan Lucjan był u Henryczka, a nie Henryczek u pana Lucjana, uznałam za znamienny, ale z tego też mi nic nie przyszło.

Wymarzone bóstwo przyczyniało mi trosk i zgryzot. Najpierw przyznało, że bada sprawę przemytu bursztynowego, nie wiadomo dlaczego w Warszawie, bo, jako żywo, różne rzeczy można przez Warszawę przemycać, ale przecież nie bursztyn! Potem zażądało, żebym przestała się wtrącać, akurat w chwili, kiedy całkiem przestałam, zajęta sprawami paszportowymi. Następnie zganiło mnie za pana Lucjana, za Baltazara i za Frania, nie wyjaśniając dlaczego i nakazując cierpliwe oczekiwanie, diabli wiedzą na co. Wreszcie obarczyło mnie winą za wszystko. Z potępiającej przemowy zrozumiałam, że to ja zamordowałam facetkę z mężem, ja zagubiłam bursztyn ze złotą muchą, ja utopiłam Floriana, ja ostrzegłam sprawców, ja umożliwiłam przemyt arcydzieł za granicę i przeze mnie zaginęła Bursztynowa Komnata. Ciągnęły się te moje przestępstwa niczym smród za wojskiem, a rezultat przekroczył wszelkie dopuszczalne granice.

Zbaraniałam z tego okropnie i sklęsłam w nieodpowiednim momencie. Znów, piąty rok, nie pojechałam na Mierzeję.

Zdawałoby się, że cztery godziny podróży to niewiele i nic nie stoi na przeszkodzie podskoczeniu na wybrzeże pierwszego lepszego dnia, a jednak mi nie wychodziło. Wcale nie pchałam się tam w lecie i nie miałam serca do jesieni, chciałam jechać pod koniec zimy i wczesną wiosną, tak jak poprzednio, a właśnie te końce zim i wczesne wiosny stawały się jakieś uciążliwe. Czas leciał za szybko, z lutego robił się nagle maj i czerwiec, nad morzem, zamiast bursztynu, pojawiał się wściekły tłok, utrudniający wszystko i zniechęcający. W końcu rozleciał mi się samochód. Ze starości.

Nie miałam pieniędzy na nowy, a podróż komunikacją państwową przerastała moje siły. Bagaż był za ciężki. Ciepła odzież, gumiaki, pełny zestaw kosmetyków i lekarstw, zapasowe buty, mnóstwo rozmaitego śmiecia, niezbędnego do egzystencji w ostrym klimacie, wszystko to razem nabierało potwornej wagi i trzy przesiadki zamieniało w katorgę. Niby mógł nosić silny chłop, ale właśnie mój silny chłop grymasił i stawiał opór. Zimnym głosem pytał, za co go właściwie uważam i skąd ma brać dodatkowe trzy ręce do tego podwójnego naboju, z czego wywnioskowałam, że jeśli nawet chwilami mnie kochał, teraz bezwzględnie przestał.