178027.fb2 Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

– Po cholerę ci to było?

Wszystkim zawsze wyjaśniałam, że winą należy obarczać psa, który ugryzł mnie w dzieciństwie. Którą dziewczynę w młodym wieku pies ugryzie, ta wcześnie za mąż wychodzi. Nagle znudziło mi się stereotypowe tłumaczenie.

– Uczciwie mówiąc, od urodzenia miałam obawy, że nikt się ze mną nie zechce ożenić, bo ja bym się nie ożeniła. Więc jak się znalazł kandydat, skorzystałam czym prędzej.

– Wariatka. Taka opinia wtedy panowała. Widzę, że trafna.

– A ty? – zainteresowałam się z pustej ciekawości, bo nie robiło mi różnicy, czy ma dwadzieścia żon, czy żadnej.

– Ja też. Czekaj, źle mówię, nie wychodziłem za mąż, ożeniłem się, z tym że nie po maturze, tylko po dyplomie. Wytrzymałem czternaście lat.

– I co?

– Nic. Rozwiodłem się.

– Prawdę mówiąc, ja też. Wcześniej. Ty dlaczego…? O rany boskie, wiem, że to nietaktowne pytanie, możesz nie odpowiadać.

– Odpowiem z przyjemnością, bo do tej pory czuję ulgę i wspominam to w upojeniu. Moja żona była z tych, co każą gościom zdejmować buty w przedpokoju. A ja mam zawód jednak trochę bałaganiarski. A ty…?

– Mój mąż nie wytrzymał ze mną, bo nigdy w życiu żadnych butów gościom nie kazałam zdejmować. I też mam zawód trochę bałaganiarski…

Gdyby nie wiatr, coraz silniejszy i zimniejszy, przesiedzielibyśmy na tej plaży prawdopodobnie resztę dnia i całą noc, bo rozmawiało nam się doskonale. Nadal ten Kocio wydawał mi się bliski i znajomy. Mokra byłam jednakże, w bezruchu zamarzałam na śmierć, podniosłam się z piasku.

– Co tu w ogóle robisz? – spytałam rzeczowo. – Masz jakąś metę czy przyjechałeś na chwilę?

Podniósł się również.

– Na parę dni, ale mety jeszcze nie mam. Zacząłem od wizyty na plaży.

Zawahałam się, przebiegając myślą puste pokoje Jadwigi. Ten za Mieszkiem zagracony, zapasowe łóżka, krzesła, pościel… Ten obok mnie prawie wolny, stos upranych ręczników tam widziałam, ale to nie problem.

– Wolisz zostać tu czy w Krynicy?

– Sam nie wiem. Myślałem, żeby posiedzieć w środku tej Mierzei, wypadałaby Krynica, ale już się zorientowałem, że źródło towaru znajdę raczej w Piaskach. To Piaski są tutaj, nie?

– Piaski. Gdzie zostawiłeś samochód?

Samochodu byłam pewna, dorosły człowiek w tym wieku, choćby nawet trzymał się tak jak Terliczak za młodu, nie leciałby na piechotę przez całą Mierzeję, w dodatku z pustymi rękami. Miałby przynajmniej plecak. Musiał gdzieś podziać rzeczy.

– Nie mam pojęcia. To znaczy nie, wiem, na szosie, przy tym przejściu, którym tu przyszedłem. Wydawało się krótkie i łatwe, z szosy wydmę widać.

Oczywiście, barka! Zatrzymałam się, bo już zdążyliśmy przelecieć kawałek w stronę portu. Popatrzyłam w obu kierunkach, na wschód i na zachód, do portu było bliżej, zaledwie kilometr, do barki dwa z małym hakiem.

– Mam propozycję. Tamto przejście jest łatwiejsze, ale tu mamy krótszą trasę, wyjdziemy akurat na ten dom, gdzie mieszkam. Możliwe, że też dostaniesz pokój, a jakby nie, wrócisz do Krynicy. W każdym wypadku podrzucę cię do twojego samochodu i zrobisz, jak uważasz.

– Bardzo dobrze, aprobuję…

Jadwiga, na szczęście, była w domu. Po krótkim namyśle wyraziła zgodę, owszem, proszę bardzo, ten pokój za mną może udostępnić. Co do ryb, jest trochę śledzia i stynki, bo Zalew się uspokoił i Waldemar zdążył zgarnąć jedną siatkę, trochę poszarpaną, ale z połowem. Będzie zatem nawet kolacja.

Wiedziona elementarną przyzwoitością, nie przebierałam się, tylko od razu zawiozłam Kocia do jego samochodu. W drodze powrotnej zdążyłam w sklepie kupić piwo, ponieważ rybka lubi pływać, a był to najmocniejszy trunek używany w domu Waldemara.

Jak się okazało, Kocio, z myślą o rybce, również nabył piwo. Pochwaliłam go w głębi duszy. Sucha już i pełna nadziei, że on też co miał mokre, to zmienił na suche, usiadłam z nim przy tym piwie na lodowato zimnej werandzie, która w lecie służyła jako sala jadalna, a w zimie jako lodówka. Ogrzewania nie miała żadnego, ale wiatr w niej nie wiał, więc można było wytrzymać.

– Nie wiem, czy wiesz, co ja robię – powiedział prawie na wstępie. – Już w parę lat po studiach odczepiłem się od malarstwa, grafiki i wnętrz i przerzuciłem się na elementy dekoracyjne. Głównie biżuterię. Przy niej zostałem, tyle że teraz robię prawie wyłącznie w bursztynie.

Przez chwilę patrzyłam na niego, nie dowierzając własnemu szczęściu. Zapłonął we mnie entuzjazm i wielkie nadzieje.

– I po bursztyn przyjechałeś? – zgadłam.

– Coś w tym rodzaju. Raz wreszcie postanowiłem się znaleźć u źródła. Siedzisz tu, więc chyba się orientujesz. Widuje się rozmaite rzeczy, słyszy się o niezwykłych okazach, drogie to jak diabli albo w ogóle niedostępne, pośrednicy zachowują się jak primadonny, bredzą w malignie, opowiadają rozmaite idiotyzmy, zgniewało mnie w końcu. Niech ja popatrzę, jak to wygląda. Nie chcę robić z cudzych, wolę sam… Na ciebie się nadziałem przez czysty przypadek, jak wyszedłem na plażę, zobaczyłem ludzi na prawo i na lewo, poszedłem na prawo zapewne tylko dlatego, że było z wiatrem. Zrozumiałem, że dziewczyna ciągnie bursztyn, bo przecież nie ryby, mniej więcej wiedziałem, jak to wygląda, totalnym idiotą nie jestem. Na twój widok ucieszyłem się cholernie!

Dla mnie słowo „uciecha” to było za mało.

– Kociu – powiedziałam z niebotycznym wzruszeniem. – Ty to sam szlifujesz?

– No a jak…?

– Jezus Mario. Masz może nawet bęben polerski…?

– Dwa. A co…?

– O Boże wielki…!

Odetchnąwszy nieco i opanowawszy uczucia, zaczęłam mu opowiadać o swoich przeżyciach. Bębny polerskie od początku stanowiły dla mnie dręczącą tajemnicę.

– No i rozumiesz, tyle wiem: puder polerski, oczywiście, produkt podstawowy. Poza tym śrut myśliwski, kulki porcelanowe różnych rozmiarów, drewienka cięte w sześćdziesięcioczterościany, czy ileś tam, nie policzyłam, jakie liczby są możliwe… I chyba nic więcej. Sam widzisz. Ja od ciebie nie żądam twoich sekretów, ale może pcha się tam jeszcze coś zwyczajnego…?

– Co w tym jest, swoją drogą, że ty człowiekowi rozrywki dostarczasz…? Zwyczajne, nie wiem, ale wrzuca się do tego co popadnie. Ja już tam miałem bawełniane skarpetki, poszarpane na drobne szczątki, trociny, skórę, skorupki jajek, wlewałem parafinę… Najgorsze jest to, że osiągnąłem kiedyś bombowy rezultat, nie wiedząc czym. Zły byłem, wrzucałem, co mi wpadło pod rękę, zdaje się, że takie coś do marynat, zapomniałem, jak to się nazywa…

Przez długą chwilę zastanawialiśmy się, co się wrzuca do marynat.

– Takie kulki – powiedział, zakłopotany. – W codziennym pożywieniu mało używane. Nie ziele angielskie, mniejsze i wszystkie jednakowe…

– Gorczyca! – wrzasnęłam nagle w natchnieniu. – Wysypała mi się kiedyś w kuchni cała torebka, można było nieźle się na tym przejechać! To do musztardy, zgadza się, wszystkie jednakowe!

– Gorczyca, możliwe. Pojęcia nie mam, co jeszcze, bo nie zapisywałem. Drugi raz nie udało mi się, a było świetne!

Zrozumiałam, że bęben polerski to nie jest urządzenie proste, co zresztą podejrzewałam od dawna.

– Ty tu chyba masz rozeznanie – mówił Kocio. – Wiesz, kto ma bursztyn i jaki. Chętnie bym kupił, nawiązałbym stały kontakt i tak dalej. Potrzebna mi większa swoboda, większy wybór, a nie to, co z łaski ktoś przywiezie. Przy okazji pokażę ci, co robię, nie chwaląc się, idzie to jak woda, niech ja, do diabła, mogę robić! Parę razy dałem się oszukać, sprzed nosa mi uciekły wyjątkowe okazy…

Z przestrachem pomyślałam, że on pewno tnie. Najpiękniejszych Waldemar mu nie sprzeda. Ale siedzi w branży i dla moich ubocznych celów może być przydatny.

– Pośrednicy… – wyrwało mi się. – To jest, owszem, wiem takie rzeczy. Znasz ty może niejakiego Frania Leżoła? Albo Baltazara? Albo Lucjana Orzesznika…?

Kocio nie zdążył mi odpowiedzieć, bo na werandę zajrzała Jadwiga.

– Boże drogi, państwo siedzą w tym zimnie?! Ryby na stole, zapraszam na kolację…

* * *