178027.fb2
– Podsunie…? Czy rozproszy…?
– No…? Podsunie czy rozproszy…?
Rozproszyło.
Kiedy nazajutrz o bladym świcie, bo smuga śniła mi się w nocy i obudziła mnie o poranku, wylazłam na plażę w tym samym miejscu, koło barki, nie było po niej już śladu. Ale wiatr wiał słabiej i jakby zaczynał skręcać ku wschodowi. Tamte wspaniałe śmieci diabli wzięli, mogły jednakże pojawić się jakieś inne, bodaj szczątkowe, znów zatem nie mogłam odjechać. Żal mi było.
Co przez ten czas robił Kocio, nie miałam najmniejszego pojęcia i nic mnie to nie obchodziło. Czatowałam dziko na właściwą sytuację atmosferyczną. Zobaczyłam go dopiero wieczorem, przy kolacji, złożonej ze śledzi w zalewie octowej, pochodzących, rzecz jasna, z poprzedniego połowu, które Jadwiga przyrządzała genialnie. Świeży chlebek do nich i świeże masełko… Takie kolacje mogłam jadać codziennie przez okrągły rok.
Kociowi również to smakowało. Znajdowaliśmy się akurat w kuchni sami i powiedziałam mu o wczorajszym, cudownym zjawisku, z którego nic nam nie przyszło, żeby przynajmniej wyrzucić z siebie rozczarowanie, rozgoryczenie i żal.
– Ale dopłynąć do tego chyba można? – spytał Kocio. – Dlaczego nie łowi się z łodzi?
Też zadawałam kiedyś to pytanie. Teraz mogłam na nie odpowiedzieć.
– Po pierwsze, tam jest za głęboko. Nie da rady użyć sześcio- czy siedmiometrowego drąga. A po drugie, żeby wyciągnąć śmieci, trzeba je brać od dna, przyciskać siatkę z wielką siłą, szurać po piasku, a łódź jest chwiejna. Nie podgarniesz jak trzeba, jeśli nie masz stałego gruntu pod nogami. I siecią rybacką też nie da rady, bo ona jest za lekka, musiałaby mieć na dolnej krawędzi ciężary ważące tonę, albo i więcej, żeby wlazła pod to zwałowisko. Kotwice statków dalekomorskich. Lotniskowców. Nie ma siły, to wywleczesz, co ci morze ofiaruje w prezencie.
– Może to i słusznie, żeby nie było zbyt łatwo. Ale serce boli…
– I jak jeszcze!
– Słuchaj, ty znasz tego Terliczaka?
Zaskoczył mnie. Znałam Terliczaka, ale chyba dość jednostronnie.
– Poniekąd jakby trochę. Bo co?
– Bo handlowałem z nim. Z niezłym nawet rezultatem, niby drogo, ale taniej niż od pośredników, więc nie narzekam. Ale on robił jakieś takie uwagi…
– Jakie uwagi?
– Trudno określić. Wydaje mi się, że na twój temat. Wysoce zagadkowe.
– Zdaje się, że pod tym względem jest utalentowany, bo do mnie też robił głupie uwagi. Nie wiesz, co miał na myśli?
– Gdybym nic kompletnie o tobie nie wiedział, myślałbym, że jesteś szefem jakiejś mafii, która mu się cholernie naraziła. Mam wrażenie, że on cię nie lubi?
– Nie wiem, kto kogo bardziej, on mnie czy ja jego.
– Dlaczego? Coś ci napaskudził? Albo ty jemu?
Szczerość przez całe życie buchała ze mnie z nieprzepartą siłą. Nie wytrzymałam, z furią zwierzyłam mu się, opowiedziałam o zabiegach podleca, zmierzających do pozbawienia mnie łupu. Kocio dostał ataku śmiechu.
– Wynika z tego, że twoje uczucia są uzasadnione, ale jego…? Wygrzebałaś jakiś bursztyn, od którego mogła go nagła krew zalać?
– Gdybyż…! Łatwiej bym to zniosła. Zdumiewa mnie, że w ostatnich dniach jakoś go przy sobie nie widzę…
I oczywiście, wymówiłam to w złą godzinę.
Już nazajutrz sytuacja zrobiła się, można powiedzieć, geologiczna. Morze siadało stopniowo, koło trzeciej po południu zaczęło wyrzucać. Z siatką w ręku miałam dostęp do śmieci chlupoczących prawie w tym samym miejscu co przed laty, kiedy to geologowie przylecieli z dziurawym wiaderkiem. Zanim zdążyłam ponapawać się swoim szczęściem, tuż obok zmaterializował się szakal.
Najpierw błysnęła mi satysfakcja, że tym razem to ja znalazłam się pierwsza po ruskiej stronie, a potem trafił mnie normalny szlag. Czy ten cholernik uparł się zatruć mi cały aktualny pobyt nad morzem…? Już czort go bierz z tym, co znajdzie i wyrwie mi z zębów, ale przyjemność zdycha tak, jakby jej wcale nie było. Otruć go…? Przywiązać do kaloryfera w jego własnym domu…? Ma chyba jakieś kaloryfery…?
Nie podjęłam w tej kwestii żadnej decyzji, bo odezwał się od razu.
– Ognista z pani kobieta – rzekł kąśliwie. – Dwóch odpadło, to teraz trzeci…?
– Dzień dobry – powiedziałam grzecznie, symulując głuchotę.
Sięgnął siatką w małą, kolebiącą się łagodnie kupkę, którą przeznaczałam sobie na deser. Dziw, że zgrzytaniem nie złamałam w szczęce co najmniej dwóch zębów.
Opatrzność zlitowała się nade mną, w kupce było barachło, podejrzałam, oczy miałam w tym momencie na długich szypułkach. Może i był rozczarowany, ale postarał się tego nie okazać.
– Teraz to już nie tak wyjdzie, jak kiedyś – powiadomił mnie drwiąco. – Różne rzeczy na własne oczy widzieć trzeba. Opowiadać, to nie dosyć.
Wytrząsnęłam odrobinę z siatki, spojrzałam, stwierdziłam, że nic tam nie ma, i odwróciłam się ku niemu. W niewyobrażalnie małym ułamku sekundy zdążyłam pomyśleć, że gdybym była jego żoną, do dziś dnia pozostałabym w nim zakochana, bo jaki był zapewne piękny w chwili ślubu, tak do tej pory pozostał, a ja też niewątpliwie straciłabym upodobania młodej dzieweczki i wolałabym mężczyznę od chłopca, że dosyć tego, do pioruna, pazurami wydrapię z niego sens tego głupiego gadania, i że w żadnym wypadku nie należy tego robić. Uświadomiwszy sobie tempo mojego myślenia, zastanowiłam się dalej nad szybkostrzelną bronią palną, ile też to pocisków na sekundę wyrzuca, przypomniałam sobie, że pepesza siedemdziesiąt dwa na minutę, ale to już przestarzałe, coś mi w umyśle przeskoczyło, wylągł się wniosek, że jednak muszę być nie całkiem normalna, i z nadludzkim wysiłkiem powstrzymałam wybuch śmiechu. Razem trwało to pełną sekundę.
– Proszę…? – spytałam niewinnie, nie kryjąc zdziwienia.
– Było przysłać takiego, co pytać potrafi – odparł na to, teraz, dla odmiany, wzgardliwie. – Ten pierwszy był najlepszy, wieczne mu odpoczywanie…
Odwrócił się nagle i odszedł. Udał się dokładnie tam, gdzie się właśnie wybierałam. Stałam przez chwilę, patrząc za nim i rozmyślając, czego by mu życzyć. Nie utopienia, bo od zwłok niczego się w życiu nie dowiem, ale może złamania nogi…?
– Kociu – powiedziałam słodko i łagodnie, wyczekawszy wieczorem, kiedy wróci do swojego pokoju, i złapawszy go na korytarzu. – Wejdź ty do mnie na chwilę, bo coś mi nie gra.
– Co jest? – zaciekawił się Kocio, spełniwszy moje życzenie. – W czym dzieło?
– Terliczak – odparłam posępnie, bez żadnego kręcenia. – Tyś musiał mu jakieś pytania zadawać. Pamiętasz jakie?
– Pi razy oko. A co…?
– A to… – zatrzymałam się na moment, niepewna, czy wyjawianie nadmiaru tajemnic nie okaże się w ostatecznym efekcie szkodliwe, natychmiast jednak zbuntowana. Dla kogo szkodliwe, dla mnie…? Żadnych zbrodni nie popełniałam, a mordercom niech zaszkodzi, proszę bardzo! – A to, że ten podlec był świadkiem morderstwa, prawdopodobnie widział prawie wszystko, a w to „prawie” mnie wplątał w swoim zwyrodniałym umyśle. Co wykombinował, pojęcia nie mam, ale że coś głupiego, to pewne. Tyś mu pytaniami żeru dorzucił, coś ty od niego chciał się dowiedzieć, na litość boską?!
Kocio, odrobinę zaskoczony, zachował jednak spokój.
– O bursztynie z nim rozmawiałem. A pytałem…? Oczywiście, o jakieś okazy ekstra, duże bryły… Ogólnie ci powiem, żeby już z tym był spokój. Mnie interesują dwa rodzaje, bardzo duże bryły do cięcia… Wiesz, że ciąć trzeba…?
Kiwnęłam głową wbrew sobie.
– …albo mniejsze kawałki, interesujące, z muchami w środku. Z chmurką, trawką i tak dalej. Mam ci tłumaczyć…? Bańki powietrzne, płaszczyzny łamiące światło i tym podobne. O to go pytałem, czy sam nie ma, czy wie, kto ma. Po to, do cholery, w ogóle tu przyjechałem!
Wsparłam na stole dwie pięści, jedną nad drugą, i brodę na nich. Kocio obejrzał się i rozlał piwo do wściekle drogich kieliszków Jadwigi, bo o szklankach uparcie zapominałam. Rozumiałam już prawie wszystko. Zadawał mu pytania pozornie niewinne, ale wszystkie zmierzały do złotej muchy…
Terliczak ujrzał w tym dalszy ciąg okropnej afery sprzed lat. Co, do tysiąca zasmołowanych szatanów, mógł wtedy zrobić słodki piesek…?!!!
– Złota mucha – powiedziałam trochę niewyraźnie.