178027.fb2
– Jaka Idusia?
– Druga żona. Nikt nie wiedział, z kim on się spotkał, motywy żadne, bo pieniądze wciąż prawnie należały do niej, gacha nie miała, szalała za Kajtusiem, roboty mieliby z tym powyżej głowy, a tylko w angielskich powieściach kryminalnych dociekliwy pan śledczy dla własnej satysfakcji wysila się pozornie bez powodu. U nas nie wykryte sprawy kalały statystykę, zatem nie było sprawy.
– I teraz, po tylu latach, tylko jedna Idusia może coś pamiętać i puścić farbę.
– Jeśli ma rozum, odczeka jeszcze sześć. Po dwudziestu latach następuje przedawnienie i jeśli nawet jej pieniądze pochodziły ze zbrodniczego przestępstwa, nikt jej ich nie odbierze. Zresztą, przypuszczam, że już je wydała.
– A nie ona popełniła przestępstwo i może przysięgać na wszystkie świętości, że o niczym nie miała pojęcia…
– Wtedy by jej to nie pomogło. Teraz, może masz rację, może jej się coś wyrwie… Dużo byłoby pytań. Z kim się spotykał, kto u nich bywał, telefony, wszystko o pieniądzach, co mówił, czy się czegoś bał i tak dalej. Jaki tryb życia prowadził, wyjeżdżał może… Czekaj! – zreflektowała się nagle. – Przecież ja wiem, jaki on tryb życia prowadził, grywaliśmy w brydża! Musiałabym sama siebie przesłuchiwać. No oczywiście, teraz już dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że sam, bez Idusi, wyjechał jeden raz. Ileż w ogóle to małżeństwo trwało, niecałe dwa lata! A raz usłyszałam rozmowę, dzwonił… To znaczy nie wiem, czy on dzwonił, czy dzwoniono do niego, to było u nich, wyszłam z łazienki, zorientowałam się, że wisi na słuchawce tuż przy drzwiach gabinetu, nie chciałam przeszkadzać, więc cicho zamknęłam drzwi i cicho przeszłam, mieli wszędzie dywany. Powiedział: „Miło mi pana słyszeć”, kąśliwie dosyć, potem: „Co pan powie!”, takim tonem, że człowieka skręca od razu, potem: „To pech. Czekam do niedzieli wieczorem, w poniedziałek jest dzień pracy”. I tyle.
– Szantażu to nie wyklucza – zauważyłam niepewnie.
– Ale i nie potwierdza. Chociaż brzmiało to bardzo jadowicie.
– Czeka do niedzieli, a w poniedziałek leci z donosem…
– Anonimowo. Bo inaczej odpowiadałby za ukrywanie przestępstwa.
– Jestem pewna, że łgarstwo na tym tle miał już doskonale obmyślone. Łgał koncertowo. Mógł się przesadnie rozbestwić i wreszcie stracili cierpliwość, bo wychodzi mi, że jeśli istotnie szantażował, to co najmniej dwóch, jeśli nie trzech.
– Nie wiem, jak do tego dopasować tych kupców i pośredników – powiedziała Ania z wahaniem. – Przecież wiesz, że ja tam czasem bywam, na tej Mierzei, w Krynicy Morskiej, tyle że w lecie. Sama mnie zachęciłaś. Zdołałam się zorientować, że ten bursztyn to jak ryby. Oni sami nigdzie z tym nie jeżdżą, kupcy przyjeżdżają do nich. I tu musiało być podobnie, zaraz, gdybym koniecznie musiała wytypować podejrzanego, wybrałabym tego Frania, który znikł. Ale z doświadczenia wątpię, czyby truł, przemytnicy nie lubią mokrej roboty, chyba tylko wyjątkowo…
– Kajtuś mógł się im przekształcić w zaporę nie do przebycia…
– Zleciliby to komuś. Chociaż, czekaj, czternaście lat temu jeszcze byli głupsi i mniej wyspecjalizowani. Któryś, jeden, załatwił to osobiście, może przypadkiem zdobył coś szkodliwego na wątrobę. I skorzystał z okazji.
Rozważałyśmy przez chwile tę kwestię. Zrozumiałam, że ze wszystkimi osobami, których tożsamość zdołałam odkryć, muszę porozmawiać, chociaż zapewne nic mi nie powiedzą. No, z jednym co najmniej…
– Złapię Idusię – zdecydowała się Ania. – Wymyślę jakiś pretekst, może brydż, ona gra. Zaciekawiło mnie to prywatnie, broń Boże nie zawodowo. Poza tym, przyznam ci się, chciałabym zobaczyć tę złotą muchę i mam wielką nadzieję, że ona jeszcze nie wyjechała za granicę… Czekaj, a co z tą dziewczyną?
– Z którą… a! – zawahałam się. – Nie wiem. Chyba nic. Ona tu w ogóle nie ma nic do rzeczy, tyle że mieszkała w tamtym domu. Powiedziałam ci o niej wyłącznie dla porządku. Albo może wepchnęła mi się na usta, bo wciąż mnie korci, że ją znam. Możemy ją na razie odstawić…
Kocio czekał na mnie przed domem w samochodzie. Wysiadł, kiedy nadjechałam.
– Kociu, bardzo cię przepraszam – zaczęłam zdyszanym głosem, aczkolwiek nawet trzech kroków nie przeleciałam na piechotę, całą trasę przejechawszy samochodem. – Wcale nie zaczynam tracić poczucia czasu, tylko zwyczajnie się w nim nie mieszczę. Nawet nie odwiozłam mojej przyjaciółki…
– Ty rzeczywiście z poczuciem czasu musisz być na bakier, skoro nie zauważyłaś, że przyjechałem wcześniej – przerwał mi Kocio z wyraźnym współczuciem. – Tak mi wypadło, pomyślałem, że spokojnie poczekam, bo za chwilę wrócisz, i okazuje się, że miałem rację. Nie posprzątałaś, mam nadzieję?
Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. Zatrzymałam się na pierwszym piętrze, odwróciłam i popatrzyłam na niego. Wyglądał nad wyraz interesująco, przystojny chłopak, pi razy oko w moim wieku, a przy tym trzymający się świetnie. Aż mi się przyjemnie zrobiło. Zaraz, co on ma na myśli…?
– A…! No coś ty! Wyleciałam z domu jak do pożaru…
Kocio też popatrzył na mnie jakimś zmąconym wzrokiem. Na pierwszym piętrze świeciła wyjątkowo silna żarówka, całą korespondencję, wyjętą za skrzynki listowej, zaczynałam tam zazwyczaj odczytywać. Zastanowiłam się pośpiesznie i marginesowo, co też mam na sobie, czy nie wybiegłam na przykład z włosami podwiązanymi sznurowadłem albo wymalowana na czerwono, ale nie, chyba nie, Ania zwróciłaby mi uwagę. Gdybym była młodsza i piękniejsza, uważałabym, że poraził go widok mojej urody, znienacka na tych schodach ujawnionej…
Weszłam do mieszkania i pokazałam mu pokój, silnie przyozdobiony pyłem bursztynowym. Wybuchnął śmiechem, pokiwał głową i złożył mi gratulacje, bo osiągniecie było duże.
– Otóż dlatego do szlifowania trzeba mieć osobne pomieszczenie. Sama widzisz. Ja bym się nie przejmował, ale moja była żona padłaby tu trupem. Mam nadzieję, że ty nie padniesz?
– O trupie mowy nie ma. Ale obawiam się, że kwiatkom to może zaszkodzić, więc obwieszę się foliowymi płachtami. Gdzieś je tu u góry zaczepię.
– Jeśli masz płachty w domu, mogę ci pomóc.
Przyjęłam jego pomoc bardzo chętnie, bo moje mieszkanie było wysokie. Z zapałem powyciągałam z szuflady wszystkie przezroczyste obrusy, jakieś opakowania po czymś, wielkie kawały rozmiarów prześcieradła, Kocio zaś zręcznie i bardzo rozsądnie wyprodukował coś w rodzaju klatki, w której tańczyć byłoby raczej trudno, a włazić do niej należało na czworakach, ale za to osłaniała ze wszystkich stron. Lampa, krzesło, stoliczek i pozostałe pomoce naukowe mieściły się w środku.
– Coś w tym chyba musi być, że rozmaite wizyty u mnie miewają przebieg nietypowy – powiedziałam smętnie, usuwając z klatki taśmę klejącą i szpilki krawieckie. – Kwiatki wstawię do wanny jutro, a firanki niech szlag trafi.
– Jakież cudowne słowa w ustach kobiety – pochwalił Kocio i odstawił drabinkę.
Dalszy ciąg wieczoru zbliżył się już do normalności. Posiadałam, na szczęście, drugi pokój, do którego pył bursztynowy nie dotarł, i tam udało mi się zmieścić na zawalonym papierami stole szklanki, kieliszki, piwo i butelkę wina.
– Kociu, mam na ciebie zakusy – powiadomiłam go. – Ponadto zapomniałam cię uprzedzić, że u mnie w domu na ogół nie ma nic do zjedzenia. Bardzo cię przepraszam.
– Nic nie szkodzi. Piękne kobiety nie muszą się pchać przez żołądek. Poza tym, ja też mam na ciebie zakusy, i to liczne.
– Muszą być istotnie potężne, skoro zaczynasz od komplementów jak salwa z katiuszy. Dam się na to narwać. Kto pierwszy ty czy ja?
– Nie, dlaczego? – powiedział Kocio z lekkim zakłopotaniem. – Podobałaś mi się cholernie od pierwszej chwili, już przy tym stole z gipsem. Nie miałem do ciebie doskoku, bo byłaś zajęta, ale, jak sama widzisz, zapomnienie nie wchodziło w rachubę.
– Nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba – skomentowałam filozoficznie. – Wobec czego zacznę ja, bo widzę, że odbiegasz od tematu.
– Przeciwnie, próbuję się przybliżyć. Ty nie bądź taka cholernie koleżeńska…
Zasadniczo nie upierałam się zbytnio przy koleżeńskości, Kocio mi się podobał, ale chwilowo przepełniały mnie namiętności śledcze, bujnie rozkwitłe po rozmowie z Anią. Nie miałam głowy do romansów, wolałam najpierw załatwić interesy.
– Za momencik – powiedziałam grzecznie. – Słuchaj, czy ciebie poważnie ciekawi ta cała historia bursztynu ze złotą muchą?
– Masz wątpliwości? – zdziwił się Kocio. – Mówiłem przecież. Wiesz coś więcej na ten temat?
– Nie wiem. Możliwe, że coś się klaruje. Wiesz, gdzie mieszka Orzesznik?
Kocio nie wahał się ani sekundy.
– Tu – pokazał palcem w kierunku okna. – Prawie naprzeciwko ciebie. Już z nim rozmawiałaś?
– I po co ja się wygłupiałam po obcych ludziach i straszyłam biedną młodzież – powiedziałam z goryczą. – Gdybym wiedziała, że cię spotkam…!
I nagle doznałam olśnienia, jakby mi piorun strzelił za oknem.
– Jezus Mario! – wrzasnęłam, uszczęśliwiona. – Wiem!!!
Kocio się niemal przestraszył.
– Co wiesz? Co się stało?
– Wiem, skąd znam tę dziewczynę! Tę, co tam była przez ostatnie parę dni! Boże drogi, przecież to ona otworzyła mi drzwi, jak szukałam Orzesznika! Na Hożej! Młoda gówniara była wtedy, teraz jest starsza o dychę, czesała się na topielicę, a teraz normalnie, ale prawie się nie zmieniła. Nie poznała mnie, pewnie zmieniłam się bardziej…