178027.fb2
– Jak to? Znasz ją?
– Jasne. Prawie koleżanka po fachu, tyle że z młodszego pokolenia. Projektuje bardzo ciekawe oprawy biżuterii, ale zasadniczo trzyma się historii sztuki. Wyspecjalizowała się w bursztynie, ma swoją manię, stworzyć muzeum bursztynowe. Ona taka cicha woda, niby nic, a uparta jak stado osłów. Spotkałem ją tam, pogadaliśmy chwilę o niczym.
– Na jaki plaster ja się męczyłam i trułam Jadwidze? – powiedziałam z goryczą. – Mogłam potruć tobie. Ona się tam dziwnie zachowywała.
– Owszem – zgodził się Kocio po krótkim namyśle. – Też mi cię tak wydało. Zmieszała się jakoś na mój widok, pojęcia nie mam dlaczego, bo ogólnie jesteśmy w przyjaźni. I zmyła się szybciutko. To co z nią?
– Nic. Normalna rzecz, gryzła mnie, bo nie wiedziałam, skąd ją znam. Mogę się teraz uspokoić. Wracajmy do tematu, o coś pytałeś…? A, już wiem. No więc nie rozmawiałam z Orzesznikiem, bo go nie ma w domu. Ale zamierzam.
– O co go chcesz zapytać?
– Skąd miał bursztyn ze złotą muchą. Od kogo konkretnie. Dawno temu.
– I myślisz, że usłyszysz od niego jedno słowo prawdy?
– Jeśli jest niewinny, usłyszę. A jeśli nie, będę wiedziała, że tkwi w aferze…
– I na co ci to? Pchasz się do zbrodni?
Rozzłościłam się.
– Nie pcham, tylko jestem pchana. Przypomnij sobie tę małpę, Terliczaka. Z jakiegoś powodu on mnie z tym miesza, sam słyszałeś. I byłam tam wtedy. A charakter mam zły, wypraszam sobie być wmieszana w coś, co mnie nie dotyczy, i chcę przynajmniej wiedzieć, w co, do pioruna. Dobrze jeszcze, że Floriana nie utopiłam, Waldemar za mnie zaświadcza.
– Ale ty tam za każdym razem nie sama byłaś – wytknął Kocio z jakimś podejrzanym błyskiem w oku. – Zdaje się, że miałaś stałe towarzystwo?
Masz ci los, wymarzeniec! Ciekawe, skąd…
– A ty skąd o tym wiesz? – spytałam surowo. – Znaczy owszem, tajemnicy w tym żadnej nie było, ale zdaje się, że ja sama nie mówiłam…? Nie był ważny i nie wdawał się w zbrodnie osobiście, więc jak dotarł do ciebie?
– Nie chcę być nietaktowny…
– Zawracanie głowy. Bądź sobie, jeśli trzeba. Żadnych nietaktów tu nie ma, omawiamy tematy poważne. Miałam go za konkubenta, wielkie mecyje, do roboty był niezły, ale w rezultacie wielkiego pożytku nie przysporzył. Co on tu ma do rzeczy?
– No przecież ja tam gadałem z ludźmi! – zirytował się Kocio. – Ciebie tam wszyscy zauważyli, jego też! Z glinami się kontaktował, podpytywał, własne śledztwo prowadził, udawał, że wszystko wie, a może i rzeczywiście wiedział. Nikt nie uwierzy, że ci nie powiedział ani słowa, a zatem prosty wniosek, ty też musisz wiedzieć. Tak uważają.
– Wszyscy?
– Niektórzy. Terliczak z pewnością.
Zamilkłam na chwilę, zaskoczona. Ki diabeł? Wymarzeniec uprawiał tam krecią robotę, o której nic nie wiedziałam…?
– No więc sam widzisz – wytknęłam ponuro. – Bóg raczy wiedzieć o co jestem posądzana, pewno o wszystko. Wypraszam sobie. Dlatego bym chciała…
– Czekaj! – przerwał mi Kocio energicznie. – Co się z nim stało? Z tym twoim konkubentem?
– Chętnie bym go określała mianem gacha – wyznałam z westchnieniem w nagłym przypływie szczerości – gdyby nie to, że na gacha się nadawał jak wół do karety. Nie wiem, co się z nim dzieje.
– Żyje?
– Nie słyszałam, żeby umarł. W każdym razie był żywy przed moim ostatnim wyjazdem, widziałam na własne oczy. Bo co? Do czego on ci potrzebny?
– Do niczego, przeciwnie, wolałbym, żeby go wcale nie było. Ale to wyjaśnia w pewnym stopniu te podejrzenia, padające na ciebie. Skąd wiadomo czy nie gadał z Terliczakiem i co mógł namącić? Z drugiej strony mógł coś wykryć i nawet wetknąć kij w mrowisko. Tu, ostatnio, obiło się o mnie wrażenie, że ktoś jeszcze szuka złotej muchy. Postronny, nie z branży. Może to on?
Wzruszyłam ramionami. Nabożeństwo do bóstwa straciłam bezpowrotnie i nawet jeśli mnie jeszcze obchodził, to na bazie irytacji. Ale bruździć mógł, oczywiście.
– Być, to go nie ma – oznajmiłam. – Natomiast chciałabym wiedzieć, co ty wiesz. Wróciłeś wcześniej, może z kimś tutaj rozmawiałeś? Coś w ogóle wiedziałeś jeszcze przed wyjazdem nad morze, sam się przyznałeś. Co to było i skąd?
Kocio westchnął i napił się wina.
– Można powiedzieć, że zewsząd. O bursztynie ze złotą muchą półgębkiem było napomykane od lat, kiedy jeszcze w tym nie siedziałem. Do bursztynowej biżuterii zachęcił mnie jeden taki kawałek z opalizującem wnętrzem. Chmurka z masy perłowej. Skąd masa perłowa w bursztynie? Zainteresowałem się, rzadka rzecz, ściśle biorąc, unikat. Byłbym go kupił, ale posiadacz nie chciał sprzedać, a i tak cena przekroczyłaby zapewne moje możliwości.
– Jakiej był wielkości? – spytałam rzeczowo po chwili, niezbędnej dla opanowania emocji.
– Taki, jak sama mówiłaś, powyżej dwudziestu deka. Może dwadzieścia dwa. Można było zrobić z niego arcydzieło. Nie twierdzę, że akurat ja, nie uważam się za Michała Anioła.
– Kiedy go widziałeś i kto go miał?
– Kiedy, czekaj, niech policzę… Szesnaście lat temu. W rok później, właśnie minęła piętnasta rocznica, poszła mi bardzo korzystnie pierwsza biżuteria bursztynowa, dlatego pamiętam. A kto…? Taki jeden, obcy człowiek, u znajomego szlifierza, przypadkiem się na niego nadziałem, nie fachowiec, przyniósł i ciekawiło go, ile mógłby za to dostać. Teoretycznie chciał wiedzieć.
– Jak wyglądał?
– Gdybym nie wiedział, że nasz, powiedziałbym, że makaroniarz. Czarny, przystojny, chyba taki dla bab, wdzięczny chłopczyk, na żigolaka mi trochę patrzył.
Podniosłam się, wyciągnęłam jeden z licznych albumów fotograficznych, znalazłam zdjęcie i podetknęłam mu pod nos.
– Ten! – zdumiał się Kocio. – Skąd go masz?
Słodki piesek, niech ja w domu nie nocuję! W rok po zbrodni trzymał w ręku bursztyn z rabunku! Czegokolwiek by się Ania nie dowiedziała, ja już zyskałam pewność.
– Terliczak ci o nim delikatnie nie napomykał? – spytałam kąśliwie. – Jeśli już koniecznie muszę być zbrodniarką i złodziejką, ewentualnie szantażystką, to z nim i przez niego. Chciałam to ukryć, bo on już nie żyje, ale, jak widać, wyłazi. W owym czasie byłam jego legalną żoną, krótko potem przestałam być. Cholera. Nie wiedziałeś o tym?
– Nie miałem najmniejszego pojęcia. Byłbym może ostrożniejszy w wypowiedziach, nie jest moim celem przysparzanie ci przykrości…
– A tam. Nie ma o czym mówić, jego następca go przebił.
Kocio milczał bardzo długo. Przyjrzał się zdjęciu, zamknął album, dolał mi wina i sam się napił.
– Nie chcę być nachalne bydlę – rzekł wreszcie – ale odnoszę wrażenie, że jakoś fartu do nich nie miałaś? A ten twój mąż, z czasów deski z gipsem…?
– Co…? A, mój pierwszy mąż… Nic takiego, dostarczył mi dzieci i rozwiódł się ze mną. Bardzo dobry mąż. Gdzieś tam istnieje, dzieci go, zdaje się, widują. Młodo je miałam, więc już są dorosłe. Nie ma kompletnie nic do rzeczy.
Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie myśl o tych wszystkich mężach, legalnych i nielegalnych. Chyba rzeczywiście nie najlepiej ich wybierałam…?
Z nowym zainteresowaniem popatrzyłam na Kocia. Jedno przynajmniej mieliśmy wspólne, namiętność do złotej muchy. W dodatku rozmawiał ze mną jak człowiek, nie symulował wszechwiedzy, nie wprowadzał tajemniczości, na łgarstwie go nie złapałam, traktował mnie jak jednostkę ludzką, mniej więcej równorzędną. Może od początku należało rozglądać się za takimi jak on, a nie szukać sobie ekstraordynaryjnych wspanialców…?
Co się z tego wszystkiego zalęgło w atmosferze, trudno powiedzieć, ale wspólnym wysiłkiem wróciliśmy do rzeczywistości dopiero po dobrej godzinie. W myśl porządnych, staropolskich tradycji powinnam była teraz postawić przed nim jakiś posiłek, ewentualnie on powinien był otworzyć szampana, ale ani posiłek, ani szampan nie pojawiły się w moim domu siłą nadprzyrodzoną. Cokolwiek myślał i odczuwał Kocio, ja się ugruntowałam w upodobaniu do niego.