178027.fb2
– Patrzyłam. Nie wrócili, chyba że później. Jezus Mario, mięso…! Zobacz, czy nie ma samochodów!
Rzuciłam mu w ręce tę lepszą lornetkę i popędziłam do kuchni. Kocio uważnie spenetrował teren.
– Pusto. Nie wrócili. Pewnie każdemu przyszło do głowy, że nie ma co się wygłupiać z konspiracją, bo inni też wrócą. Czekaj, ale w rezultacie nie wiem, kto ma bursztyn ze złotą muchą i gdzie on jest. Wydawało mi się, że, na zmianę, albo u Frania, albo u Orzesznika. O rany, jak to pięknie pachnie!
Pachniało, istotnie, nie zdążyło się przypalić. Korzystając z tego, że on zaczął jeść, wyjawiłam swoje poglądy na temat człowieka Danusi. Najprawdopodobniej trafił do Frania i dziś wieczorem otrzyma od niego jakąś odpowiedź. Upór Danusi w kwestii oglądania może doprowadzić wreszcie do ujawnienia przedmiotu.
– Nie wiesz przypadkiem, w jakich stosunkach wzajemnych pozostają Hindusi i Arabowie? – spytałam niepewnie. – Politycznych, religijnych…? Teren chyba nie, nie graniczą ze sobą?
– Gdzieś tam chyba Pakistan do Iranu przytyka, ale o wojnie między nimi jakoś nie słychać. Zdaje się, że chwilowo kontrowersji nie ma. Myślisz, że Hindus i żona Araba mogliby się pogryźć?
Zamyśliłam się na chwilę.
– Czy nie było wcześniej mowy o Hindusie? On leci na kulę z tej bryły z opalizującą chmurką. Nic nie mówili na ten temat?
– Nie wiem – odparł Kocio po paru sekundach intensywnego wpatrywania się w kieliszki, do których dolewał wina. – Nie wszystko słyszałem. Ze dwie uwagi mogły tego dotyczyć, że mowy nie ma i że zniszczenie czegoś wykluczy dalsze zyski. Nie dam głowy, ale w grę mogły wchodzić hinduskie obyczaje pogrzebowe.
– Zatem Hindusowi na stracenie nie dadzą. Chwałaż Bogu, dobre i tyle. Teraz właściwie nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać na telefon Danusi. Z chwilą kiedy będzie wiadomo, gdzie ten bursztyn jest, uda się może ruszyć sprawę i skonfiskować go jako zysk z przestępstwa. Innej drogi zabezpieczenia go nie widzę, bo przecież nie kupimy go za cztery miliony dolarów…
Szczękając okropnie zębami, poszarzały na twarzy, angielskojęzyczny Hindus wszystkie siły poświęcał na odwracanie oczu od leżących na środku pokoju zwłok i składanie zrozumiałych wyjaśnień było mu całkowicie niedostępne. Danusia, wydawszy dziki, acz zdławiony krzyk trwogi i zaskoczenia, uciekła na klatkę schodową. Pozostałam sama do wszystkiego i miałam wielką ochotę również uciec bez żadnych efektów akustycznych, ale majaczyło mi się niejasno, że mogłoby to zrobić złe wrażenie.
Sytuacja w mieszkaniu Frania była równie głupia, jak przerażająca. Jeszcze wczorajszego wieczoru zdążyłam porozumieć się z Anią, udzielając jej najświeższych wiadomości, później zaś, już po jedenastej, zadzwoniła Danusia, niezmiernie przejęta. Człowiek jej męża umówił ją na spotkanie ze złotą muchą nazajutrz w godzinach popołudniowych, podał adres i nazwisko ewentualnego kontrahenta i zapowiedział, że jego tam nie będzie, bo sprawa jest delikatna i wymaga dyskrecji. Przyjdzie później, mniej więcej po godzinie. Na początku ona musi być sama.
„Sama” dla Danusi oznaczało, że ze mną. Też się poczułam przejęta, mając w perspektywie upragnioną wizytę u Frania. Mógł mnie wprawdzie nie wpuścić, bo niewątpliwie znał mnie z twarzy, wiedział o mnie chociażby od Baltazara, albo może od Terliczaka, ale z góry postanowiłam wedrzeć się jeśli nie siłą, to podstępem.
Nie musiałam się wdzierać.
Drzwi Frania były otwarte, ściśle biorąc uchylone, kiedy zaś z grzeczności posłużyłyśmy się dzwonkiem, z środka dobiegło coś jakby jękliwe skomlenie. Odgłos dostatecznie dziwny, żeby człowieka zaintrygować nawet bez okoliczności dodatkowych. Pchnęłam te drzwi i weszłam pierwsza, bo Danusia nie chciała, zaraz za małym holem ujrzałam połączony z nim pokój, a w tym pokoju dwie ludzkie istoty. Jedną żywą, a drugą wręcz przeciwnie.
Żywy był Hindus. Siedział na kanapce zgięty do przodu, głowę trzymał w dłoniach, łokcie opierał na niskim stoliku i skomlał jękliwie, to głośniej, to ciszej. Już sam w sobie stanowił zjawisko szokujące, bo spod włosów na twarz i odzienie ściekała mu krew, ale jakby tego było mało, na środku podłogi leżał ten drugi, w oczy bijący pełną martwotą. Leżał obliczem do góry i z miejsca odgadłam w nim Frania, chociaż wyglądał tak, że mógł się przyśnić. Wrogowi takiego snu nie życzę.
Danusia krzyknęła i uciekła od razu, a Hindus zaskomlał głośniej. Przemogłam się z dość dużym wysiłkiem, bo wyraźnie widać było, że coś należy zrobić. Uczyniłam krok do przodu, pomyślałam o śladach, powstrzymałam się od dalszych kroków i odezwałam się po angielsku. Prawdopodobnie spytałam, czy on już zadzwonił po policję, a w każdym razie taki miałam zamiar.
Hindus, nie zmieniając pozycji, zaskomlał głośniej.
Zmobilizowałam się ostrzej i powtórzyłam pytanie. Bez skutku. Zażądałam stanowczo, żeby w ogóle coś powiedział, cokolwiek. Pokiwał się na to do przodu i do tyłu, złapał oddech i delikatnie zawył. Zagroziłam, że zadzwonię po ambulans dla niego, co nie uczyniło na nim żadnego wrażenia. Zdenerwowałam się, omijając wzrokiem środek pokoju, rozejrzałam się dookoła, odkryłam wejście do kuchni, machnęłam ręką na ślady, weszłam tam, znalazłam szklankę, nabrałam w nią wody z kranu, wróciłam i całą tę wodę wylałam mu na głowę. Nie był to czas na subtelności.
To go wreszcie odrobinę poruszyło. Otrząsnął się, jęknął zwyczajnie, odsłonił twarz, spojrzał i czym prędzej zacisnął powieki. Zrozumiałam, że widok mu się nie spodobał. Zmieniłam repertuar i spytałam, czy to on go zabił.
– O, no! – wyjęczał na to ze zgrozą. – To on…!
Surowo i niegramatycznie spytałam, co on.
– Kill me – odparł na to słabym szeptem i teraz zaczęłam się intensywnie zastanawiać, co też może mieć na myśli. Czas teraźniejszy odpada, Franio w tym stanie nie robi mu już nic złego, też mówi niegramatycznie…? Albo ja po prostu nie rozumiem? Zaczęła mi być potrzebna Danusia, która angielski język znała doskonale, ponadto policja, bo dłuższy pobyt na miejscu zbrodni bez włączania w to odpowiednich władz napełniał mnie niepokojem. Chyba że zdecyduję się zwyczajnie uciec…
Podjęłam indagację. Na ponowne pytanie o gliny pokręcił głową przecząco. Rozejrzałam się za telefonem, dostrzegłam go szybko, leżał na ziemi w postaci połamanych szczątków. Zarazem uświadomiłam sobie, że w pokoju panuje lekki nieład, przewrócona lampa, stłuczony wazon z kwiatami, otwarty i zdemolowany nieco barek… Nie były to ślady wielkiej bitwy, ale co najmniej lekkiej potyczki. Kto się z kim bił? Zabójca z Franiem, Franio z Hindusem…?
Coś z tego podleca należało wyzemdać. Podjęłam męską decyzję, cofnęłam się do drzwi wyjściowych.
Danusia, w pozycji podobnej jak Hindus, siedziała na górnym stopniu klatki schodowej. Wezwałam ją bardzo stanowczo.
– Nie mogę – jęknęła rozpaczliwie. – Niedobrze mi!
Oczom mojej duszy mignął zdemolowany barek.
– Mnie też. Ale z tym braminem trzeba się dogadać. Chodź, nie patrz, oglądaj sufit, zaraz dam ci koniaku. Jemu i sobie też i nie obchodzi mnie, czy oni używają alkoholu, niech go sobie wyleje na głowę.
– Hamid mi zabronił mieszać się w afery…!
– Hamidowi nic nie powiemy, nie będzie wiedział. Poza tym to nie jest żadna afera, tylko zwyczajna zbrodnia.
– Ale policja… To się rozejdzie…! Mnie wezwą…!
– Nie wezwą cię, bo jeszcze, zdaje się, nic nie wiedzą. Ich też nie tak łatwo wezwać, bo telefon rozbity. Chodź, załatwmy sprawę, zanim tu przyjdzie twój człowiek. Niech on ich wzywa.
Człowiek Danusię zdopingował. Podniosła się chwiejnie, z zamkniętymi oczami weszła do mieszkania. Spełniłam obietnicę, poruszając się jak kot wśród cierni, znalazłam w barku butelkę koniaku i kilka całych kieliszków, nalałam od serca w trzy, zapisując w pamięci, że należy je później wynieść z tego domu, bo już wiedziałam, że musimy się stąd zmyć ukradkiem. Precz z odciskami palców!
Ani Danusia, ani Hindus, któremu wetknęłam kieliszek bez słowa, nie odmówili poczęstunku, rąbnęli sobie bez namysłu. Powtórzyłam operację, omijając siebie, bo jednak byłam samochodem.
– Teraz się skup i tłumacz wszystko porządnie – zażądałam z naciskiem. – W obie strony. Najpierw niech powie, co tu się właściwie stało.
– I don’t know – odparł Hindus na pytanie Danusi, co zrozumiałam i bez niej.
– Kto zabił Frania?
– I don’t know…
– Jak może nie wiedzieć, skoro tu był? Był ktoś jeszcze?
– I don’t know…
– Spytaj go, co wie. Co tu było, jak przyszedł? Kiedy przyszedł? Franio już tak leżał?
Hindusa wreszcie nieco odblokowało i przestał udawać uszkodzoną płytę.
– Przyszedł do tego tu i on był żywy – przetłumaczyła zdławionym głosem Danusia. – I niezadowolony. Zabrał go tam, do sypialni. Dał mu drinka. A potem się okazało, że leży na podłodze z głową na takiej rzeźbionej nodze od szafy. Ona wystawała. Bolała go głowa, teraz też go boli, krew zobaczył. Chciał wody, wylazł tu i zobaczył to wszystko. I już nic więcej nie wie.
– Wyjątkowo użyteczny świadek – pochwaliłam sarkastycznie. – Dlaczego Franio był niezadowolony, jak on tu przyszedł?
Okazało się, że przypadkiem trafiłam w sedno. Danusia musiała wprawdzie powtórzyć pytanie kilkakrotnie, zanim je zrozumiał, ale od razu objawiło się w nim jakieś życie, przekraczające ramy skamlającego otępienia. Spróbował odwrócić się bokiem do zwłok i popatrzeć gdzie indziej. Zaczął coś jąkać.
– Mnie się wydaje, że przyszedł nie w porę – powiedziała Danusia rozpaczliwie. – O Boże, nic nie rozumiem. Ten Franio spodziewał się gościa… No pewnie, nas. Ale przecież myśmy go nie zabiły…?
Nalałam im tego koniaku po raz trzeci.
– Danusia, opamiętaj się. Co z tym gościem?