178027.fb2
– Niech go cholera bierze z zadowoleniem czy bez, świeć Panie nad jego duszą. Co zobaczył?
W Danusię po trzeciej bombie wstąpiła nagle energia.
– Jeśli on leciał na bursztyny, to musiał zobaczyć bursztyny. Mąci i bredzi, sama słyszysz. Ale chyba zobaczył coś, czego mu ten Franio wcale nie chciał pokazywać, to co to mogło być? A ten gość, to może miałam być ja, ale przyszedł ktoś inny, bo ja byłam u ciebie.
– Bardzo dobrze, dedukujesz doskonale. Spytaj go wprost, czy widział bursztyn ze złotą muchą.
Złota mucha miała niezwykłe właściwości uzdrawiające. Hindus drgnął silnie, odwrócił się, zakrył oczy z jednej strony, mignęła mi myśl o okularach dla koni, przydałaby mu się połowa tego, na jedno oko, podniósł się, zachwiał, podparł i wyprostował. Podszedł do krzesła i usiadł twarzą do holu. Na wszelki wypadek odebrałam mu pusty kieliszek. Oddał naczynie bez oporu i wymamrotał kilka zdań.
– Wychodzi mi, że tak – przetłumaczyła Danusia, skupiona i prawie całkowicie opanowana. – Kręci, bo mówi o tym z chmurką, ale wyrwało mu się, że muchę widział. Była tu.
Pogawędziła z nim chwilę z własnej inicjatywy i potwierdziła własne słowa.
– Tak, widział. Nie na środku stołu, tylko tam, o… Na tej szafce. Stał obok przez chwilę.
Obejrzałam się. Coś w rodzaju serwantki z muszlami, bursztynami i jakimiś kamieniami w środku, oraz wystającą półeczką. Zasłaniał to trochę bluszcz, zwisający z doniczki na ścianie. Ogólnie biorąc, Franio miał mieszkanie urządzone dekoracyjnie.
– I gdzie ona jest? – spytałam, stwierdziwszy niezbicie nieobecność zasadniczych brył.
– On nie wie. Mówi, że była.
– Tyle to i ja rozumiem. Upewnij się jeszcze, bo to bardzo ważne. Bursztyn ze złotą muchą miał Franio? Tu, u siebie? Widział ją?
Na dobrą sprawę na to pytanie Hindus nie musiał odpowiadać słowami, bo na jego zmaltretowanej gębie pojawił się wyraz nabożnego zachwytu. Na moment, ale jednak. Musiała ta mucha tu być i on musiał ją widzieć.
Rozejrzałam się uważnie, pilnując, żeby niczego nie dotykać, ale już jej nie było. Znikła. Teraz niewątpliwie miał ją zabójca. Bez względu na to, kim był, trafić na niego można było po bryle ze złotą muchą, a bryłę chciał kupić mąż Danusi i te miliony dolarów nadal kusiły. Zawahałam się.
Danusia już do reszty przyszła do siebie i w pełni dotarło do niej podstawowe zmartwienie. Hamid jej zabronił, rozkazy męża należy spełniać bezwzględnie, z samej przyzwoitości nie może mu robić koło pióra, było zwalić na człowieka, na Zenobiego, Jezus Mario, on tu zaraz przyjdzie! Ona nie może być wzywana przez polskie władze śledcze, bo u nich to straszny wstyd…!
Wysiliłam pamięć, ona tu niczego nie dotykała, to ja się naraziłam. Szklankę po wodzie, którą wylałam Hindusowi na łeb, znalazłam od razu, kieliszki po koniaku wepchnęłam do torebki. Po krótkim namyśle zabrałam także butelkę, opróżnioną zaledwie do połowy, pożałowałam, że nie miałam na rękach rękawiczek, ale już trudno, przepadło.
– Zwijamy się – zadecydowałam stanowczo. – Do glin zadzwonię z miasta. Spytaj tę mimozę, czy chce zostać i odpowiadać na głupie pytania, czy też pryska. Mordę niech sobie szybko umyje w łazience, niczego nie dotykając.
Zanim Hindus podjął postanowienie, zdążyłam pomyśleć, że upłynnienie go leży w naszym interesie. Pierwsze, co powie, to to, że były tu dwie baby. Niech powie jak najpóźniej, niech ja się przedtem porozumiem z Anią. Nie czekając, aż całkowicie podniesie się z krzesła, zawlokłam go do łazienki, Danusia, pojmując sytuację, wspomogła mnie gorliwie, obsłużyłyśmy go niczym dwie bajadery, osuszyłyśmy papierem toaletowym, na schody został wypchnięty prawie czysty. Danusia odzyskała równowagę do tego stopnia, że nawet zachichotała. Wytarłam guzik dzwonka i klamkę.
Po czym zastanowiłam się wnikliwiej. Ówże Zenobi, człowiek Danusi, jeśli ma cień rozumu w głowie, zrobi to samo co my. Przyjdzie, ujrzy zwłoki i stleni się w przyśpieszonym tempie, słuchawki telefonicznej nawet nie dotknie, jak szaleniec popędzi dokądkolwiek, żeby sobie załatwić alibi. W życiu go tam, u tego Frania, nie było!
Każda profesja ma swoje cechy szczególne…
Nie było siły, spadło na mnie. Danusia na razie trzymała się mnie kurczowo, razem dotarłyśmy do mojego mieszkania. Wykręciłam numer policji.
Musiałam być jednak nieco zdenerwowana, ponieważ rzekłam następujące słowa:
– Złota sześćdziesiąt trzy, mieszkania siedemnaście, leży Leżoł…
Na widok wyrazu twarzy słuchającej Danusi zająknęłam się.
– Zwłoki. Leżoł leży…
– Nazwisko pani? – spytała z kamiennym spokojem osoba z drugiej strony.
Rozpędziłam się, akurat.
– Bez znaczenia. Leżoł niejaki leży nieżywy…
– Chwileczkę. Leży czy leżał? Kiedy leżał?
– On nie leżał, on leży. Słowo honoru. Moment. Facet nazywa się Leżoł i leży nieżywy. Franciszek Leżoł, chyba że to ktoś inny, ale wątpię. Żaden dowcip, naprawdę.
– Kto zawiadamia?
Jakiś dodatkowy dźwięk usłyszałam w telefonie i rąbnęłam słuchawką. Do diabła z tym nazwiskiem Frania…! Dawny system wymagał sześciu, a co najmniej czterech minut rozmowy, żeby można było wykryć numer, obecny mógł być szybszy. W dawnym słyszało się to pyknięcie, w obecnym może go nie być, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Niech sobie teraz robią, co chcą, z pewnością sprawdzą idiotyczną informację.
– O Boże drogi, ja sama zgłupiałam – powiedziała osłupiała Danusia. – Coś ty mówiła?!
– Nic ci nie poradzę. Franio nazywał się Leżoł. Nie wiedziałaś o tym?
– Nie miałam pojęcia. Tylko pan Franio… No leżoł, fakt… Nie, przepraszam, leżył… Nie, słuchaj, ja przestaję umieć po polsku. On leżał…?
– Leżał. A nazywał się Leżoł. Przetraw to samodzielnie, ja muszę złapać moją przyjaciółkę…
Zakulisowe chody pozwoliły Ani dotrzeć do protokółów wcześniej niż mogłyby ją doprowadzić drogi oficjalne. Dzięki czemu rychło dowiedziałam się, jak tam to wszystko wyglądało.
Kretyńską informację sprawdziły gliny z najbliższego radiowozu. Podjechali bez wielkiego pośpiechu, na górę poszedł jeden, spróbował drzwi, okazały się otwarte, z czego wywnioskowałam, że człowiek Danusi debilem nie był, gliniarz wszedł do środka, uważnie obejrzał scenerię i zużytkował radiotelefon. Kazano mu poczekać w bezruchu, błyskawicznie przybyła właściwa ekipa i machina śledcza ruszyła.
– Rany boskie – powiedział z niesmakiem podporucznik Robert Górski, we wczesnym dzieciństwie wychowywany na wsi. – Bronowali po nim czy jak…?
– Te dzioby przy kominku – bąknął niepewnie kapral Burczak.
Górski oderwał wzrok od makabry i spojrzał na pozornie łagodne urządzenie kominkowe, złożone z żelaznych pionowych prętów, na których opierały się rozmaite pogrzebacze i chwytaki do węgli. Pręty zakończone były niczym włócznie i barwą chwilowo odbiegały od swego normalnego oblicza. Nie ulegało wątpliwości, że denat zetknął się z nimi bardzo gwałtownie.
Kapitan Edward Bieżan rozglądał się dookoła bez słowa. Zrozumiał od razu, że toczyła się tu jakaś sprzeczka, połączona z rękoczynami. Pojedynek, można powiedzieć, doświadczenie kazało mu wykluczyć większą ilość uczestników. Który zaczął…? Dzioby kominkowe przesądziły sprawę, to musiał być przypadek, bywa, że jeden drugiego zaprawi bykiem w żołądek albo strzeli w szczękę bez złych zamiarów, a zaprawiony przewróci się nieszczęśliwie i wynikają z tego tragedie. Wystraszony śmiertelnie idiota, sprawca przypadkowego zabójstwa, chcąc uniknąć odpowiedzialności, zaczyna popełniać kretyństwa absolutne, pcha się dalej, traci opamiętanie, naraża się na najgorsze. Kto to mógł być…? Brak rabunku wskazuje na amatora albo nerwicowca, który załamał się w obliczu nieboszczyka i uciekł, rezygnując z pierwotnych zamiarów.
Dziwne tylko, że, uciekając, pomyślał o wytarciu śladów. Z dzwonka i klamki…
Dzwonek i klamka nasunęły mu myśl o większej ilości wizyt i napełniły obawą, że zabójstwo okaże się dość skomplikowane. Wziął ekipę techniczną do ostrego galopu, dzięki temu z miejsca wykryto dodatkowe i nader osobliwe ślady, widoczne w świetle rozmaitych lamp. Dlaczego, do diabła, ktoś usunął butelkę, która stała w barku już od dawna? Dlaczego znikły kieliszki, po których pozostały wyraźne krążki na półce? Skąd wzięły się ślady krwi na wystającej lwiej łapie zabytkowej szafy w sypialni? Latał ten porozbijany i ociekający posoką denat po całym mieszkaniu czy też pozostawił je ktoś inny, może napastnik, również poszkodowany? Wnioskując z fazy krzepnięcia, nastąpiło to dokładnie w tym samym czasie, a najwyżej odrobinę wcześniej. Jak to się mogło stać?
Nie słuchając gadania podporucznika i kaprala, wytworzył sobie jeden z możliwych obrazów sytuacji. Do denata przyszła pierwsza osoba. Z tą osobą denat udał się do sypialni, zatem mogła to być kobieta. Może się pokłócili, może ją popchnął, może potknęła się sama… Poleciała do przodu, stąd krew na łapie. Może straciła przytomność i w tym momencie przyszedł ktoś następny, przyszły denat nie zdążył jej ocucić, sytuacja dramatyczna… Zostawił ją, poleciał do salonu w nerwach, wdał się w kontrowersję z przybyszem, pobili się, czy poszarpali, do akcji weszło urządzenie kominkowe. Później facetka odzyskała przytomność, zobaczyła, co stało, uciekła…
Należałoby znaleźć facetkę, o ile rzeczywiście była to baba…
– Portfel jest – powiedział kapral Burczak, delikatnie opróżniając kieszenie zwłok. – Pękaty. Kraść to on nie przyszedł. O, kalendarzyk!
– W ogóle czekał na gości, skoro jest ubrany – zaopiniował podporucznik. – Tu notes leży, zleciał razem z telefonem. Po butelkę ten sprawca przyszedł czy jak…?
Kapitan Bieżan nadal nic nie mówił, ale teraz pomyślał, że butelka butelką, a sprawca istotnie mógł przybyć po jakiś jeden konkretny przedmiot, zabrał przedmiot i cześć. Chyba że chodziło o hipotetyczną babę, przyleciał za nią zazdrosny mąż, załatwił tego Leżoła, zdjął żonę z lwiej nogi i uciekli razem. No nic, odciski palców wykażą, niemożliwe, żeby niczego po sobie nie zostawili. Notes i kalendarz ujawnią znajomych, dzisiejsze spotkanie też, być może, zostało zapisane.