178027.fb2 Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 46

Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 46

Ruszył się wreszcie i wyjął kalendarzyk z rąk kaprala. Znalazł właściwą stronę. Pod bieżącą datą widniały notatki, robiące wrażenie szyfru:

11 – 12 tl. Zen. 14 L.17. arab.20.30. HiYa Fl.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to na jakiś rodzaj praktyk religijnych. Bieżan przejrzał kalendarzyk do tyłu i poczuł w sobie moc rozwikłania tego zapisku. Myśl, że zrobi to od razu dzisiaj, sprawiła mu nawet przyjemność. Notes z numerami telefonów i nazwiskami mógł się okazać przydatny, odebrał zatem kapralowi także i notes, pozwoliwszy przedtem oprószyć go stosownym produktem.

– Cholernie dużo bursztynu – zauważył delikatnie Robert Górski, wychodząc z sypialni. – Wszędzie się poniewiera, a tam jeszcze cały worek. I to surowy, wiem, bo kiedyś oglądałem, a on z tym nic nie robił, narzędzi nie ma. Hobbysta…?

– Może się leczył – podsunął kapral. – Bursztynu do leczenia używają. Spał na tym albo co.

– Niewygodnie, bo duże kawałki…

Technik poprosił kapitana do kuchni i zaprezentował mu wazę do zupy, pełną kulek różnej wielkości. Podporucznik Górski, występujący chwilowo w charakterze eksperta, stwierdził, że są to kulki z bursztynu, doskonale oszlifowanego. Do czego mogły być nieboszczykowi potrzebne, nikt na poczekaniu nie umiał odgadnąć.

– Przesłuchania – odezwał się w końcu Bieżan. – Dziś jeszcze ustalimy nazwiska, im prędzej, tym lepiej. Sąsiadów od razu, a jutro od rana pozostałych, zanim się rozejdzie, że on nie żyje. Wyniki badań, pogonię laboratorium, Wiesio… znaczy doktor Woźniak też już z grubsza coś będzie wiedział, ale i tak widać, że w grę wchodzą godziny od szesnastej do osiemnastej. Na moje oko, to nie jest mord rabunkowy, zdaje się, że znów mamy imprezę towarzyską…

* * *

W chwili kiedy sprawozdanie dotarło do nas, stwierdzono już, co następuje:

Denat miał przetrącony kark, ale nie od tego życie stracił. Upadł na twarz, na żelazne utensylia kominkowe, co sprawiło, że twarz postradał również i nie tylko umarł, ale też wyglądał nie bardzo pięknie. Został zdjęty z przyrządów, które go zabiły, i odwrócony na plecy najprawdopodobniej przez zabójcę, po czym zostawiono go w spokoju. Zgasł mniej więcej półtorej do dwóch godzin przed chwilą badania, z czego udało mi się wyliczyć, że przybyłyśmy tam z Danusią zaledwie w kwadrans po wydarzeniu, jej człowiek zaś o mało nie zetknął się z policją. Miał fart, że zdążył, przesadziłam z donosicielską gorliwością, należało zostawić mu więcej czasu.

Ktoś u niego musiał być, bo sam się w ten kark nie rąbnął. Odciski palców wskazywały na grono niezbyt liczne. Wyodrębniono denata, dwie baby, z czego jedną licznie, rozmieszczenie jej palców wskazywało na sprzątaczkę, jednego faceta bardzo świeżego i czterech dawniejszych. Ponadto jedne rękawiczki, również świeże, raczej męskie niż damskie, chyba że dama przez całe życie zajmowała się podkuwaniem koni, co, jak wiadomo, wyrabia w rękach wielką siłę i powiększa ich rozmiar. Niestety, chirurgiczne, stwarzające zerowe możliwości identyfikacji.

Nic nie wskazywało na kradzież i rabunek. Denat miał portfel, a w portfelu pieniądze, szuflada biurka również zawierała w sobie rozmaite waluty, ponadto wszędzie poniewierały się duże ilości bardzo pięknego, surowego bursztynu, także bursztynu obrobionego całkowicie lub częściowo. Jedyne co znikło to jedna butelka ze zrujnowanego barku, mikroślady wskazały, że dopiero co była, a teraz jej nie ma, druga butelka też opuściła swoje miejsce, ale stała na stoliczku przy kanapie, tamta zaś nie stała nigdzie, nawet w śmieciach. Na poczekaniu odtworzono potłuczone kieliszki, znikły trzy.

Nieżyczliwie pomyślałam o mikrośladach. Powinnam była wytrzeć kurz mokrą ścierką. Potworne powietrze w tej Warszawie, wstrętny smog, na sucho wytarty kurz wraca na swoje miejsce w minutę…

Szklankę jakoś ominęli. Wzięłam ją z suszarki do naczyń, używane szklanki stały wszędzie, ślad po niej może i został, ale nie mogli wiedzieć, ile Franio tych szklanek posiadał. Dobre i tyle.

Siedzieliśmy wszyscy razem wczesnym wieczorem u mnie w domu przy lekkich napojach, można powiedzieć, prywatna ekipa śledcza w komplecie. Kocio był w pełni we wszystkim zorientowany.

– Podejrzewam, że te świeże ślady należały do Hindusa – powiedziałam ponuro, przerywając Ani relację. – Macał tam co popadło, a ja nie miałam głowy do sprzątania. Pewnie go znajdą…

– A rękawiczki do mordercy – wysunęła supozycję Danusia, przejęta do nieprzytomności.

– Ciebie się wyprę w razie czego – uspokoiłam ją.

– Oni też tak uważają – powiedziała Ania. – Wy sobie zdajecie sprawę, że ja popełniam potworne wykroczenie służbowe, pierwszy raz w życiu…?

– Każdy raz kiedyś musi być pierwszy – pocieszył ją Kocio. – W szlachetnym celu i sama pani wie, że to może ułatwić śledztwo…

– Na razie utrudnia – stwierdziła Ania bez miłosierdzia dla samej siebie i podjęła sprawozdanie.

Wszelkie papiery nieboszczyka też robiły wrażenie nietkniętych, wśród nich zaś znajdował się notes i kalendarz z adresami i terminami rozmaitych spotkań. Głównie, zorientowali się w tym zdumiewająco szybko, zawierał w sobie bursztyniarzy, plastyków, jubilerów, rozproszonych po całym kraju, kupców, handlowców tubylczych i obcych, trochę osobistości na świeczniku, kilka tajemniczych dam i paru cudzoziemców. W tym, rzecz jasna, tego idiotę, Hindusa. Na szczęście nie on się rzucał w oczy najbardziej, tylko Baltazar, oznakowany w kalendarzu wszystkimi możliwymi skrótami, a obok niego Japończyk, pan Higimoto Yasuko.

– Kulki japońskie – mruknęłam w tym miejscu.

Dziwne wydało mi się w pierwszej chwili jedynie to, że nie było tam nazwisk i adresów z Mierzei, na co również i Ania zwróciła uwagę. Ze dwie osoby z Gdańska i na tym koniec. W chwilę później obie doszłyśmy do wniosku, że pośrednikiem konsekwentnie był Baltazar, Franio zatem symulował brak kontaktów. W każdym razie bezpośrednich. Gliny ponadto znalazły broń palną, przeoczoną przez nas całkowicie, mały pistolet, leżący pod rozbitym barkiem. Wyszło im, że ktoś przyszedł do denata, w rękawiczkach, a zatem w celach przestępczych, denat usiłował chwycić spluwę, może nawet ją chwycił, napastnik trzasnął go, możliwe że w obronie własnej, przesadził nieco, no i wynikło z tego zabójstwo. Z całą pewnością w imprezie brały udział jednostki wzajemnie sobie znajome, kierujące się motywami na razie nie do odgadnięcia. Udział złoczyńców przypadkowych wykluczono stanowczo.

– Niegłupio – pochwalił Kocio w zadumie. – Mają tam jakiegoś jasnowidza?

– Nie muszą – odparła Ania. – Ja też bym uważała, że przypadkowy coś by ukradł i nie ograniczyłby się do butelki koniaku.

– Pół butelki – sprostowałam.

– I trzech kieliszków – dołożyła Danusia żałośnie.

Dochodzenie z miejsca ruszyło w kierunku owych znajomych. Do chwili obecnej, to znaczy, ściśle biorąc, nazajutrz po zbrodni, przepytano pana Szczątka, Henryczka, sąsiadów Frania, żonę pana Lucjana i Japończyka. Pan Szczątek i Henryczek zachowali się jednakowo i powiedzieli to samo. Oszołomieni i zdumieni, zaskoczeni zbrodnią, stwierdzili, że nic nie wiedzą, a nieboszczyka znali jako pośrednika w handlu bursztynami. W napadzie gorliwej szczerości wyznali, że mógł on posiadać wielką niezwykłość, jedyną w kraju i na świecie, i jeśli ktokolwiek chciał mu wydrzeć cokolwiek, to tylko ową niezwykłość, określaną przez nich mianem złotej muchy. Złota mucha padła im na umysł i aczkolwiek bąkali coś tam jeszcze o rybkach i chmurkach, to jednak widać było, że tylko insektem są szczerze przejęci. Sami, jako tacy, znaleźli się poza podejrzeniami, bo Henryczek spędził popołudnie i wieczór u teściów, do domu wracając razem z żoną i dzieckiem, widziany w dodatku przez ciecia, a pan Szczątek tkwił w sklepie nawet i po zamknięciu, w towarzystwie personelu i trojga klientów, wybierających prezenty dla rodziny w Australii.

W tym momencie, zważywszy iż Henryczek i pan Szczątek poszli na pierwszy ogień, dochodzenie zyskało kryptonim „Złota mucha”.

Zarazem pojawiła się dodatkowa postać, mianowicie ja. Znów bardzo zgodnie, aczkolwiek każdy oddzielnie, od razu przypomnieli sobie osobę, która się złotą muchą żywo interesowała i musiała o niej mnóstwo wiedzieć. O nieboszczyku chyba też…

– Cholera – powiedziałam w tym miejscu, raczej dość ponuro.

Co do sąsiadów Frania, to nikt nic nie widział.

Żona pana Orzesznika stwierdziła, że mąż dopiero co wyjechał do Krakowa, albo może gdzie indziej, i wróci za dwa dni, a gdzie się dokładnie znajduje, nie ma pojęcia. Często wyjeżdża, dostarcza bursztyn plastykom, pośredniczy, szczególnie teraz, tuż przed okresem turystycznym. Ona sama pana Leżoła zna, owszem, ale nic o nim nie wie, poza tym, że też siedzi w bursztynie. Był niedawno z wizytą, przedwczoraj, rozmawiali, ale ona nie wie o czym, bo cały czas spędziła z córką na górze, kroiły sukienkę dla dziecka, taką elegancką, na imieniny przyjaciółki…

Trzy osoby, Kocio, wymarzeniec i ja, mogły zaświadczyć, że to prawda. Żadne z nas nie rwało się do zeznań.

Baltazara też w domu nie było. Mieszkał sam, więc nikt żadnych informacji nie potrafił udzielić, jedna osoba tylko, ekspedientka ze sklepu po drugiej stronie ulicy, stwierdziła, że widziała, jak w piątek koło południa odjeżdżał samochodem, pewnie w podróż, bo dużą torbę do bagażnika wrzucał. Zna go jako klienta, on tu często zakupy robi, jego samochód parkuje naprzeciwko i widać, jak go nie ma. Co i raz to go nie ma po parę dni, więc pewno ciągle jeździ w jakieś krótkie podróże.

Japończyk, pan Higimoto Yasuko, wyjaśnił w pełni jedną zagadkę, ale za to później okazał się wściekle natrętny. Rozmawiano z nim po angielsku, chociaż w pewnym stopniu władał językiem polskim, tyle że operował nim strasznie dziwnie i każde jego słowo wymagało długich dociekań, angielski zatem wychodził prościej. Potwierdził bursztynowe pośrednictwo denata i bez sekundy wahania przyznał się do kulek. Sam o nie zapytał. Tak jest, kulki były przeznaczone dla niego, kupował je już co najmniej od roku, pan Leżoł mu ich dostarczał, miał przynieść kolejną partię, zadatkowaną, i to wysoko, gdzież one…?! Co się w ogóle stało, dlaczego jest wypytywany, a zresztą, co go to obchodzi, może pan Leżoł jest źle widziany, nie jego rzecz, bursztyn to nie narkotyki, on go kupuje oficjalnie, jawnie, o żadnym zakazie nie słyszał! Był z nim umówiony wczoraj, w restauracji Flik! Pan Leżoł nie przyszedł! Gdzie jego kulki…?!!!

Uparł się przy kulkach z wazy do zupy do tego stopnia, że musiano mu uroczyście przyobiecać dostarczenie towaru. Zażądał gwarancji na piśmie, wcale nie kryjąc sumy, jaką miał dopłacić, dał już tysiąc dolarów, chętnie zapłaci resztę, bez względu na to, ile tego jest. Z protokółów wyraźnie wynikało, że nadkomisarz Bieżan stracił głowę i kazał zważyć zawartość wazy, było tego półtora kilo, obecny przy ważeniu Japończyk już wyrywał z kieszeni trzy i pół tysiąca dolarów, powstrzymano go z wielkim wysiłkiem. Rozgniewany i zdenerwowany, mamrotał coś o podejrzanej i perfidnej konkurencji, uspokoiło go wreszcie to zaświadczenie na piśmie. Swoje cholerne kulki dostanie, a trzy i pół tysiąca dolarów złoży do depozytu bankowego, bo spadkobiercy pana Leżoła jeszcze nie zostali ustaleni.

Zważywszy iż całe popołudnie, poczynając od godziny piętnastej, spędził w kasynie na ludzkich oczach, wieczór we Fliku, gdzie, czekając na kontrahenta, spożył bardzo drogą kolację, pomiędzy jednym a drugim zaś upłynęło jedenaście minut, niezbędne na przejazd, podejrzenia z niego spadły. Zabić Frania nie miał szans.

– Czy nikt z nich, do cholery, nie spytał go, na jaki plaster mu te kulki? – powiedziałam z wielką irytacją.

– Mam wrażenie, że za gęsto się kłaniał – odparła Ania z lekkim zakłopotaniem. – Nasi z tego zgłupieli i też się kłaniali. Bali się już zadawać mu pytania, bo i tak im zajął trzy razy więcej czasu niż przewidywali…

Wszystkich z ogromnym naciskiem wypytywano o damskie kontakty nieboszczyka. Wielką męską urodą Franio nie błyszczał, wydało nam się to zatem dość niezrozumiałe. Wysunęłam supozycję, że sugeruje ich mój telefon, informujący o zbrodni, dzwoniła baba, chcą ją znaleźć, ale Ania pokręciła głową. Jej zdaniem podejrzewali raczej, że w zasadniczej chwili była tam jakaś facetka i kto wie, czy nie stanowiła motywu, a w każdym razie mogłaby wszystko wyjaśnić i dlatego jest cenna.

Najwyraźniej w świecie, skoro już popełniała to swoje potworne wykroczenie służbowe, popełniała je porządnie i racjonalnie. Myślała logicznie i wyciągała wnioski. Z góry postanowiła tej sprawy nie brać, nawet gdyby na nią padło, wyłgać się osobistą znajomością, i jej sumienie, dzięki postanowieniu, zostało odrobinę odciążone. Nikomu też, poza nami, nie zwierzała się ze swoich poglądów.

– Mogłaby pani jednakże, w razie potrzeby, na coś tam dyplomatycznie zwrócić im uwagę – podsunął zachęcająco Kocio:

– Chociażby przypomnieć o bursztynach. W końcu wie pani o nich prywatnie i od innej strony…

– Albo może związek z poprzednimi zbrodniami – dołożyłam. – Bywasz na Mierzei, znasz to z plotek… Masz skojarzenia. Tak ci się z ust wyrywa, a oni niech myślą.

Ania nie musiała się zastanawiać nad tą propozycją, rozważyła kwestię już wcześniej.

– Otóż to. Wahałam się, czy nie powinnaś jednak iść z tym całym materiałem do policji, ale bez żadnych dowodów oni by się nie ruszyli. Teraz to co innego…

– O mnie, ja proszę, nie – powiedziała Danusia błagalnie.

– Ale bez Zenobiego się nie obejdzie.