178027.fb2
– Jeśli był, ktoś go mógł widzieć – ostrzegła Ania. – I na kogoś ten denat przecież czekał. To im wyszło. Jeśli się wyprze, będzie podejrzany.
– Może się nie przyznać, że tam był – zaproponowałam. – Owszem, miał być, ale się spóźnił. Zobaczył gliny, zaniepokoił się i zrezygnował z wizyty. A szedł po bursztyn, dlaczego nie, to mu wolno, i, Danusia, ciebie w tym w ogóle nie ma, bo twój mąż załatwiał z nim wszystko bezpośrednio, przez telefon. Ty o tym jeszcze nic nie wiesz, robili ci niespodziankę…
Wpadłam w natchnienie i na poczekaniu stworzyłam dla Zenobiego całą legendę. To z nim właśnie Franio był umówiony i na niego czekał, a nie na Danusię, spóźniony Zenobi nie wszedł wcale, nie rozumiejąc sytuacji. Frania wcześniej w ogóle nie znał i nie miał z nim do czynienia, dopiero teraz, chlebodawca na bursztyn się naparzył i tak dalej. Ania po krótkim namyśle zgodziła się na tę wersję, Danusia zaaprobowała ją w pełni od razu, chwyciła słuchawkę, zadzwoniła, żeby uzgodnić z Zenobim zeznania, nie było go w domu, przyszło jej na myśl, że Zenobi właśnie znów dzwoni do niej, zerwała się z miejsca i popędziła do siebie, porzucając śledczą naradę. Miała już potem nie wychodzić, żeby przynajmniej z nami nie tracić telefonicznego kontaktu.
– Tego Hindusa złapią – podjęła Ania z troską. – Badanie krwi wykaże kolorową rasę, a zrobią, to wiem.
– Ale baba im zostanie…
– Nic podobnego, odpadnie od razu, bo płeć też im wyjdzie. Hindus będzie podejrzany. Powie wszystko ze strachu, więc zastanówmy się nad wami, dlaczego uciekłyście, wycierając klamkę…
Moje natchnienie ciągle kwitło.
– Żaden problem. Żeby do nich zadzwonić. Telefon leżał rozbity. Danusia im może w ogóle nie wyjdzie, niczego nie dotykała…
– Przecież Hindus ją widział!
– A, widział… Rzeczywiście. No więc przypadkiem ze mną była, sama ją namówiłam, zwabiłam ją na złotą muchę, o niczym nie ma pojęcia, a Hindusa zabrałyśmy ze sobą z litości, łeb miał uszkodzony, na dole jakoś odzyskał równowagę, więc pozwoliłam mu odjechać, sam ględził o lekarzu i opatrunku. Klamkę i dzwonek wytarłam, żeby nie wprowadzać mylącego zamieszania, po co im jeszcze i my, całkiem niepotrzebne i przypadkowe, mogą mnie uważać za idiotkę, co mi szkodzi.
– A ta butelka i kieliszki?
– To samo. Z grzeczności. Nie mnożyć śladów.
– No dobrze, a dlaczego zadzwoniłaś anonimowo? Będą cię o to pytać.
– Przez Leżoła, co leżoł, pardon, leżał. Tak mi to głupio wyszło, że się zdenerwowałam i rzuciłam słuchawkę. Pomyślałam, że zadzwonię ponownie, jak już sobie sformułuję sensowną wypowiedź. Próbowałam później, ale mój telefon dziwnie działa i nie łączyło mnie z nimi.
– Pani by w to uwierzyła? – zainteresował się Kocio.
– Owszem – odparła Ania. – Alternatywnie. Albo mam do czynienia z inteligentną kretynką, albo z morderczynią. Ale walnięto go w kark, lekarz twierdzi, że ciosem karate, a tego właściwie żadna baba nie potrafi, więc raczej przyjęłabym kretynkę. Tyle że wymaglowałabym ją porządnie, niech powie, co widziała. Licz się z tym, że cię wymaglują.
Nie przejęłam się zbytnio.
– Liczę się i tu właśnie jeszcze nie wiem, co zrobić. Powiedzieć im wszystko? Mogę się jeszcze przyznać, że uciekłam od Frania w obawie, że padnie na mnie i zamkną mnie od razu. Nie miałam przy sobie szczotki do zębów. Zaś po namyśle i pierwszych badaniach, tak na spokojnie, zdołają mi już uwierzyć. Ale wtedy muszę zeznawać uczciwie…?
– I tak musisz – zawyrokowała Ania. – Możesz im podawać same fakty, bez wniosków. Jeśli nie wznowią przy tej okazji tamtych starych spraw, to znaczy, że zidiocieli doszczętnie.
– Czekać, aż mnie dopadną, czy zgłosić się sama…?
– Chyba byłoby lepiej… – zaczęła Ania z wahaniem, ale przerwałam jej w pół słowa, doznawszy kolejnego olśnienia.
– Nie, żadne zgłaszać, poczekam. Mętne to wszystko i śliskie, w poprzednich dochodzeniach wcale nie wyszło, a tego notesu im nie dam. Nie przyznam się do niego w ogóle za skarby świata. Gdybym w tej sytuacji poleciała sama, byłaby to donosicielska nadgorliwość, a najlepiej byłoby pogadać z nimi prywatnie. Na oficjalne zeznania ta zbrodnicza epopeja wcale się nie nadaje!
Ania i Kocio po krótkim wahaniu zgodzili się z tym poglądem.
Policja nie zidiociała doszczętnie i stare sprawy wznowili, z tym że nie tak od razu zdążyli je zgłębić.
Mnie wezwali zaraz nazajutrz, telefonicznie, poszłam zatem, wiedząc już, skąd im się wzięłam, średnio zaniepokojona. Poprzekomarzałam się tylko nieco o późniejszą godzinę, dziewiąta rano bardzo mi nie pasowała, zełgałam coś o lekarstwie, wymagającym dodatkowych zabiegów, niepewna jeszcze, co też mi dolega, wątroba czy kolano, na szczęście o to nie spytali i przenieśli mnie na dwunastą. Po drodze do komendy zdecydowałam się na kolano, uściślając sobie owe zabiegi, mianowicie, kompres należy robić, żeby je rozruszać, to tak po wysięku, a w ogóle chwilowo, za dwa tygodnie już mi przejdzie. Obmyśliłam to tak porządnie, że sama w dolegliwość uwierzyłam i o mało nie zaczęłam kuleć.
Za biurkiem siedział jakiś taki dobroduszny, sympatyczny, okrągły, ale nie tłusty facet, w którym po krótkiej chwili i metodą dedukcji odgadłam nadkomisarza Bieżana. Ania o nim słyszała i wiedziała, że prowadzi tę sprawę.
– Czy pani zna niejakiego Franciszka Leżoła? – spytał dość sucho, pomilczawszy chwilę po odpracowaniu moich personaliów.
Przez tę krótką chwilę zdążyło mi się zrobić zimno i gorąco, spadła bowiem na mnie granitowa pewność, że pytanie zabrzmi: „Gdzie pani była w piątek o siedemnastej?” Co, na litość boską, miałabym mu odpowiedzieć…?! Że nie pamiętam, to pewne, ale jak długo mogłabym nie pamiętać, szczególnie że w ów piątek o siedemnastej natknęłam się na zwłoki, da się coś takiego w ogóle zapomnieć…?!! A nie zdecydowałam się jeszcze na sposób załatwienia sprawy, zamiast rozważać temat zasadniczy, zajmowałam się kolanem, szlag mu na monogram, w rezultacie teraz co, miałabym odmówić zeznań…?
Zaoszczędził mi głupiej odmowy, pytając o Frania.
– Ze słyszenia – odparłam z ulgą. – Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek w życiu widziała.
– Co pani o nim słyszała?
– Że jest pośrednikiem w handlu bursztynami. Mam na myśli pośrednikiem pomiędzy tymi, co łowią, a tymi, co obrabiają.
– Od kogo pani o nim słyszała?
– Od mnóstwa ludzi. Mam panu ich wszystkich wymienić?
– Owszem, bardzo proszę.
Wymieniłam posłusznie, zaczynając od Waldemara, poprzez pana Rzeczyckiego z Gdańska i Szczątka z Warszawy, zawahałam się przy Henryczku, niepewna, czyśmy o Franiu rozmawiali, dołożyłam Orzesznika i Kocia, z którym miałam to uzgodnione. Potem zaczęłam rzetelnie myśleć, przypominając sobie, gdzie jeszcze i przy kim ten Franio się plątał. Nie, chyba już nikt więcej nie wchodził w rachubę. Sama się zdziwiłam, że ich tak mało.
– Czy ktoś z nich mówił o nim źle? Powiedzmy: wrogo?
– Od tego się zaczyna, że nikt nie mówił dobrze.
– Tylko jak?
– Półgębkiem.
– Co konkretnie?
– Nie umiem panu powtórzyć. Wychodziło mi, że to taki trochę krętacz. Operatywny.
– A kiedy pani o nim pierwszy raz usłyszała? Przy jakiej okazji?
„…a ja wam mówię, że Franio w tym…”. Takie słowa padły na drodze przed barakiem, z którego zniknęli tamci dwoje, zagrzmiały mi teraz w uszach i w pamięci. Nie czas było, żeby je wyjawić…
– W sklepie – powiedziałam. – Pamiętam to doskonale, bo Amerykanka z muchą jest nie do zapomnienia.
– Jaka Amerykanka z muchą?
– O Boże. Powiem. Niech pan też ma rozrywkę.
Opowiedziałam o amerykańskiej kretynce. Po czym ciągnęłam dalej:
– I w tym sklepie na Długim Targu rozmawiałam o bursztynach i na zapleczu ktoś zawołał: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj!” Później się dowiedziałam, że to taki Franio dostawca, i to był właśnie ten Leżoł.